poniedziałek, 17 października 2011

Stare Bardzo Dobre Małżeństwo

Właśnie wróciłem z koncertu SDM-u, drugiego w moim „nietakjużkrótkim” życiu. Zespół znów mnie nie zawiódł, a atmosfera na sali była niesamowita. Przynajmniej ta w warstwie emocjonalnej, bo było najzwyczajniej gorąco.

Do klubu Studio nieco się spóźniłem, ale początek przebiegał zgodnie z moimi oczekiwaniami. Grali przede wszystkim (a może tylko?) kawałki z nowej płyty „Maszeruj z chamem”, której jeszcze za dobrze nie znam. Pierwsza część koncertu nie wzbudzała ogromnego entuzjazmu, większość publiczności czekała na stare, znane piosenki. Ci bardziej ambitni, czy lepiej przygotowani, bawili się znacznie lepiej. Sytuacja identyczna z koncertem sprzed kilku lat, kiedy pierwsze dziewięć czy dziesięć utworów wprowadziło słuchaczy w pewne zmieszanie. Ja wówczas nie wiedziałem nawet, że pojawił się jakiś świeży krążek. Dziś byłem już raczej w grupie lepiej zaznajomionych z tematem, co nie zmienia faktu, że też najbardziej lubię SDM klasyczny. Recenzja nowej płyty, to zupełnie inny temat, niestety przerastający chyba moją wiedzę i umiejętności.

Gdy zespół uporał się z najnowszymi utworami, przyszła pora na rozruszanie publiczności. Rozbrzmiał „Nie brookliński most”, za chwilę „Cudne manowce”, a wszystkiemu wtórował łagodny chór kilkuset gardeł. Oczywiście był też „Blues o czwartej nad ranem”, ale najbardziej przypadły mi do gustu wykonania „Bluesa dla Małej” i „U Studni”.

Jeszcze zanim zespół przeszedł do wspomnianej części koncertu, pojawiły się dwa utwory solowe. Jeden z nich to „Zwierzenia emerytowanego dorożkarza” autorstwa Ryszarda Żarowskiego, a drugi to kompozycja gitarzysty (i grzechotnika ;)) Dariusza Czarnego o niezapamiętanym przeze mnie tytule. Z tymi popisami wiązało się też trochę żartów. Opowiadając o „Zwierzeniach…” i solowej płycie, na której się znalazły, Krzysztof Myszkowski stwierdził, że lepszy późny debiut niż przedwczesny… I urwał. Nie zabrakło w międzyczasie żartów dotyczących wieku partnera z zespołu, ale to chyba stały punkt programu. Dariusz z kolei opowiadał o swoim lęku przed publicznymi występami, który udało mu się przemóc strachem przed żoną, dopytującą się za każdym razem, czy zadedykował jej piosenkę, którą niegdyś dla niej napisał. Nawiązał jeszcze do tego we wspomnianym wcześniej utworze „U studni”, przejmując wersy dotyczące pięknych żon, pozwalających pić wódkę.

Wszystkich zagranych utworów nawet nie próbowałem zapamiętywać, bo było ich bardzo dużo. Z tych, które na świeżo pamiętam, były „Z nim będziesz szczęśliwsza”, „Gloria”, „Odwet pozorów”, „Bieszczadzkie Anioły” i „Opadły mgły”, z czego większość w strasznie przeciągniętych bisach. Zespół wracał na scenę chyba pięć razy, a skończył, jak zapowiedział wokalista, znaną romantyczno-żartobliwą „Majką”. Całe bisowanie zajęło grubo ponad pół godziny, a zespół chyba specjalnie delektował się gromkimi owacjami wywołującymi muzyków na scenę. Oczywiście wszystkim popularnym piosenkom towarzyszył cichszy lub głośniejszy chóralny śpiew.

Naszły mnie w trakcie koncertu dwie refleksje. Rzadkością jest, żeby dość mało popularny zespół każdorazowo przyciągał nadkomplet publiczności, w dodatku publiczności w większości świetnie znającej repertuar. Na bardziej znane kapele idzie znacznie więcej przypadkowych ludzi, a najwięksi fani zbierają się pod sceną. W tym przypadku w każdym kącie sali można zobaczyć prawdziwego miłośnika zespołu. Wszystko to jest sprawką braku komercyjnej otoczki, niedużej popularności w mainstreamie i niestety wysokich cen biletów.

Drugie spostrzeżenie, to stosunek publiczności do nowych utworów zespołu. Artystom musi być chyba trochę przykro i głupio, że kiedy grają swoje nowe kompozycje na sali jest cicho, a ożywienie następuje wraz ze starymi utworami. Tak dzieje się od kilku lat, chociaż sprzedaż nowych wydawnictw jest relatywnie wysoka. Wśród ostatnich płyt jest złota i platynowa. Myszkowski nawet lekko uszczypliwie skomentował nieznajomość bieżącej twórczości grupy wśród publiczności.

Z upływem lat, Stare Dobre Małżeństwo, zamiast stawać się coraz starszym, staje się raczej coraz lepszym. Nowe utwory nie trafiają już tak w gusta słuchaczy, ale wykonanie starszych pozostaje bez zarzutu. Koncerty urozmaicone są żartami czy opowieściami, zabawą z niektórymi utworami, aby uniknąć monotonii. Największymi minusami były wysoka temperatura i za mała liczba krzeseł. Reszta na piątkę. Zostaje liczyć, że i na wiosnę SDM pojawi się w Studio.

wtorek, 4 października 2011

Korwin ma rację?

Dwa posty jednego dnia. Coś takiego się nie zdarza.

Przy okazji obecnych wyborów mam wrażenie, że Janusz Korwin-Mikke śmiesznie wykrzykując o spiskach, ma rację. Sytuacja z rejestracją list wyborczych Konfederacji Nowej Prawicy jest dla mnie zdumiewająca. Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale KNP złożyła rzutem na taśmę, ostatniego dnia rejestracji, listy z poparciem potrzebnym do startu w wyborach. Przepisy stanowią, że komitet zarejestrowany w ponad połowie z 41 okręgów wyborczych, w pozostałych okręgach nie musi przedstawiać list poparcia. Tymczasem Pańswtowa Komisja Wyborcza odmówiła tego partii Korwina. Na jakiej podstawie? Nie zdążyli policzyć podpisów. Co to ma jednak do rzeczy? Partia w wyznaczonym terminie wywiązała się ze swoich zobowiązań, ciężko żeby obywatel odpowiadał za tempo pracy urzędów. Jeśli PKW potrzebuje czasu na podliczenie podpisów, powinno zostać to przewidziane w odpowiednich przepisach. Dla mnie działanie PKW powinno być podstawą do unieważnienia wyborów. Oczywiście w praktyce rozwiązanie takie nie miałoby większego sensu, bo KNP zapewne do Sejmu nie dostałaby się i tak, a koszty organizacji nowych wyborów są niemałe, ale zostały złamane podstawowa zasada demokracji, czyli równość wobec prawa.

„Spisek” idzie dalej. Widziałem jak dotąd dwa „kompasy” wyborcze - ankiety, na podstawie których możemy dowiedzieć się w jakim stopniu nasze poglądy pokrywają się z poglądami kandydatów. Oczywiście o Nowej Prawicy autorzy się nawet nie zająkną. Jeden z serwisów opatrzył wyniki następującym komentarzem

Komitet Wyborczy Polska Jest Najważniejsza i Komitet Wyborczy Polska Partia Pracy - Sierpień 80, pomimo zaproszenia, nie wypełniły formularza, dlatego nie figurują na liście komitetów.

Nie jestem gorącym zwolennikiem UPR-u, czy JKM, który z upływem lat staje się coraz bardziej ekstremalny i wulgarny, czym traci w moich oczach, ale pozostaje jedyną opcją, która w pewnym stopniu zgadza się z moimi poglądami. Opcją, która od wielu lat nie miała okazji pokazać się w parlamencie. Spore poparcie wśród młodych ludzi ma szansę zdobyć Ruch Palikota, ale pomimo wielu wspólnych poglądów, mam wrażenie, że nie ma tam nikogo wartego uwagi, poza samym liderem. A i lider nie wykorzystał dobrze swojej szansy na zmiany.

Mi zagłosować się niestety nie uda. Mimo licznych deklaracji i pewnych ułatwień w przypadku głosowania poza miejscem zameldowania, wciąż nie jest to wystarczająco dostępne. Urząd Miasta, gdzie mogłem dopisać się do listy wyborców pracuje od poniedziałku do piątku od 7.40 do 15. Niestety godziny na tyle nieprzystępne, że odstraszyły mnie od rejestracji. Wyprawa do Częstochowy to niepotrzebne 260km, ładnych kilka godzin, i kilkadziesiąt złotych mniej.

Wolność słowa

Daleki jestem od zakazywania poruszania jakichkolwiek tematów, wyrażania swoich poglądów, nawet jeśli jest to poparcie dla idei nazistowskich, komunistycznych, czy nawet rasizmu. Jeśli ktoś pisze, czy gada bzdury, po prostu trzeba go potraktować jak idiotę. Nie sądziłem jednak, że „pożyteczni idioci”, żeby zacytować klasyka, idą tak daleko.

Przypadkiem natrafiłem na stronę Władza Rad i w pierwszej chwili nie byłem pewien, czy traktować ją poważnie, czy ktoś robi sobie jaja w stylu Wielkiej Rzeczpospolitej. Wygląda jednak na to, że to nie jest tylko smutny żart. Dość przeczytać, że „Żelazny Feliks miał złote serce”, podczas gdy Marks, Engels, Lenin i Trocki spoglądają na nas z górnej krawędzi strony. Dowiedzieć się też możemy co nieco o „bandytach i zbrodniarzach z WiN i NSZ”. Więcej szukać mi się nie chce, bo albo trafia się na wierutne bzdury, albo pomyje, za które na żywo autor powinien dostać w mordę.

niedziela, 31 lipca 2011

„Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát

Wyprawa na Węgry udała się niemal perfekcyjnie. Zrealizowałem swój plan zwiedzania prawie w stu procentach. Jazda stopem też okazała się generalnie sukcesem. Problemy były właściwie tylko pierwszego dnia, gdy ledwie udało mi się dotrzeć do Chyżnego. Później było tylko lepiej i lepiej.

Nie wiem na ile uda mi się stworzyć blogową relację ze swojej podróży, bo przyznam szczerze, że trochę szkoda mi czasu. W podróży prowadziłem dziennik, a zapiski z 18 dni zajęły w sumie 60 stron, z grubsza licząc jakieś 10000 słów. Nie wiem na ile będzie to ciekawe dla innych, bo starałem się zapisywać wszystko, co miało jakiś wpływ na moją podróż, wszystko co robiłem, co widziałem i jak podróżowałem. Do tego publikacja postów na blogu wymaga na pewno trochę pracy redakcyjnej, bo na papierze stylem zbytnio się nie przejmowałem, przede wszystkim chciałem zachować treść, a nie formę. Z pewnością klepania nie zacznę dziś wieczorem, ale może wkrótce spotkają się ze sobą w czasie brak ciekawszych zajęć i zapał do publikacji.

Teraz ograniczę się do ogólnego komentarza. Jazda stopem na niezbyt duże odległości sprawdza się rewelacyjnie. Wszystkie swoje podróże zamknąłem w kilku godzinach, oczywiście wyłączając pierwszy, deszczowy dzień. Nawet powrót z Bratysławy trwał ok. 10 godzin, w tym godzina zmarnowana przez ulewę w Żylinie, a później jeszcze szukanie właściwego punktu dla autostopowicza, a trasa miała ponad 400km. Najgorsze były przypadki, gdy na właściwe miejsce musiałem dojść kilka kilometrów. Pół godziny w pełnym słońcu, z ciężkim plecakiem, to nie jest najprzyjemniejsza część wakacji. Jednym z błędów, które popełniłem był dobór trasy z Debrecena do Szegedu. Zamiast wybrać autostradę i nadłożyć trochę drogi, ale mieć niemal pewność co do możliwości zdobycia transportu, zdecydowałem się na zwykłą drogę krajową, prowadzącą przez wioski i miasteczka. O ile pierwszy etap poszedł dość gładko, tak później zaczęły się schody, a to z powodu bardzo słabego ruchu. I tak skuteczność w takich warunkach miałem niezłą, bo ani razu nie czekałem bardzo długo, ale gdyby nie wyjątkowo szczęśliwy zbieg okoliczności, pewnie do Szegedu dojechałbym autobusem. Alternatywą był jeszcze pociąg, gdybym dotarł do Bekescsaby.

Jeszcze większym powodzeniem okazał się couchsurfing. Gościnność, szczodrość i otwartość moich gospodarzy znacznie przekroczyły moje wyobrażenia, czy oczekiwania. Wiadomo, niektórzy starali się bardziej, niektórzy byli milsi od innych, z niektórymi po prostu łatwiej znajdowałem wspólny język, ale każdemu bez wyjątku jestem wdzięczny i każdą z osób na pewno chętnie ugoszczę w Krakowie, jeśli będzie taka możliwość i potrzeba. CS okazał się nie tylko darmowym noclegiem, ale przede wszystkim darmową kopalnią przyjaznych osób. Będę starał się choć odrobinę pielęgnować te znajomości, bo praktycznie każda ze spotkanych osób była warta uwagi i poświęcenia czasu. Polecam couchsurfing w każdym możliwym przejawie. To doskonała szansa na poznawanie nowych ludzi, podróżowanie i dzielenie się z innymi tym, czym dysponujemy najlepszym.

niedziela, 3 lipca 2011

W drogę!

Na szczęście nie zabrakło mi determinacji. Mimo braku towarzystwa, wyprawa jest już pewna i w zdecydowanej większości zaplanowana. Trasa co prawda została nieco skrócona, po części z niechęci do podejmowania ryzyka — im więcej drogi, tym łatwiej gdzieś utknąć — a po części z woli poświecenia więcej czasu na zwiedzanie. Stwierdziłem, że nie ma sensu pchać się do Rumunii, czy nad Morze Czarne, lepiej dokładniej zobaczyć Węgry.

Plan na najbliższe 2,5 tygodnia, to Koszyce, Miskolc, Eger, Debrecen, Szeged, Balaton, Budapeszt i Bratysława. I tak chyba całkiem nieźle. Fantastyczną pomocą okazał się couchsurfing. Mimo tylko kilku zaakceptowanych próśb o przenocowanie, prawie każda dotyczy innego miasta. Dzięki temu tylko w Koszycach będę musiał przenocować na kempingu, ale zapewne i to będzie miało swoje plusy. W Bratysławie też nie znalazł się nikt z couchsurfingu, ale dłoń wyciągnęli do mnie Lucas i Luna – znajomi z Erasmusa. Jutro czekają mnie jeszcze duże zakupy, i we wtorek rano wyruszam na trasę.

Oczywiście CS to nie tylko darmowe spanie. To przede wszystkim okazja do spotkania zwykłych mieszkańców, choć z pewnością należących do bardziej otwartej części społeczeństwa. Możliwość poznania lokalnej specyfiki i ciekawych miejsc, do których sam bym nie trafił. Jeśli dołożyć do tego podróże stopem, mam nadzieję na poznanie kraju od strony niedostępnej dla zwykłego turysty. Zobaczymy na ile uda mi się przeprowadzić relację z podróży. Oczywiście z poślizgiem, ale może znajdę dość czasu, żeby notatki z trasy wklepać na klawiaturze, a co więcej trochę je zredagować.

Czas kończyć, czeka mnie teraz żmudne wklepywanie w nawigację dobrych miejsc do łapania stopa. Stay tuned!