wtorek, 25 grudnia 2007

Nasza-klasa.pl

Ostatnio bardzo głośno zrobiło się o społecznościowym serwisie nasza-klasa.pl. Jedni rozpisują się o finansowym sukcesie twórców witryny, inni narzekają na szybkość jego działania, a jeszcze kolejni krytykują ponoć nieprofesjonalne wykonanie. Ci ostatni to najczęściej malkontenci, którzy pozjadali wszystkie rozumy, ale nie o tym chciałem pisać. Wciąż zastanawiam się skąd taka popularność serwisu, który nie jest przecież pierwszym tego rodzaju.

Zastanawiając się nad rekordowym wzrostem popularności Naszej Klasy, znajduję kilka czynników, które mogą za tym stać. Pierwszym z nich jest specjalizacja. Jak dotąd nie mieliśmy w polskim Internecie miejsca przeznaczonego przede wszystkim do odświeżania starych znajomości. Porównywać warto chyba do Grona, które przed erą Naszej Klasy było najpopularniejszym tego typu serwisem z 1,4 mln zarejestrowanych użytkowników. Tam mamy możliwości znacznie szersze, możemy założyć między innymi grono szkolne czy klasowe, które daje niemal te same możliwości. Ostatnio nawet dodano funkcję skierowaną na tworzenie klas i szkół, analogicznie do Naszej Klasy. Nieco irytujący jest tam cały interface, szczególnie gronowe fora, ale akurat nie to stanowi największy problem dla początkujących użytkowników, którzy raczej wymagający nie są, bo nie mają wcześniejszych doświadczeń z lepszymi serwisami, a Web2.0 to dla nich nic nie znaczące magiczne zaklęcie. Jednak o ile co większe szkoły czy uczelnie mają tam swoje grona już od dawna, to klasowych jest niewiele. I choć udało mi się odnaleźć tam kilka osób i odświeżyć dawne znajomości, to w n-k jest to zdecydowanie łatwiejsze. Serwis nie pozwala na wiele więcej, ale też nie musi. Większość z nas chętnie wspomina dzieciństwo czy młodość i chętnie zapisuje się do swoich klas.

Idąc tropem porównań do Grona, kolejną przewagą Naszej Klasy jest posługiwanie się przez niemal wszystkich prawdziwymi imionami i nazwiskami, zamiast pseudonimów, co znacznie ułatwia odnajdywanie czy identyfikację swoich znajomych. Choć kosztem swojej prywatności, to nie pozostajemy tam anonimowi, co większości ludzi odpowiada. Osobiście nie mam powodów, aby przed kimkolwiek się ukrywać. Póki co nie znajdują się tam też żadne kompromitujące szczegóły, które chciałbym ukrywać, na przykład przed ewentualnym pracodawcą.

Kolejnym plusem serwisu jest powiązanie z komunikatorami Gadu-Gadu i Skype. Możliwość wyszukiwania znajomych z wykorzystaniem wyeksportowanych list kontaktów jest strzałem w dziesiątkę i rozwiązaniem znacznie skuteczniejszym niż korzystanie z książki adresowej, jak ma to miejsce na przykład na Facebooku (oprócz tego AIM, ale z niego niemal nikt w Polsce nie korzysta). Dzięki temu lista znajomych może rosnąć bardzo szybko. Na własnym przykładzie widzę różnicę, przez 1,5 roku na Gronie znalazłem 39 znajomych, a w połowę tego czasu w Naszej Klasie zgromadziłem ich już prawie 120.

Strzałem w stopę w wykonaniu Grona okazał się też chyba system zaproszeń. Nie można zarejestrować się tam ot tak, trzeba otrzymać od kogoś zaproszenie, co skutecznie hamuje ewentualny napływ nieco starszych pokoleń. Do czasu wprowadzało to pewną elitarność, dawało złudzenie wielkiej społeczności znajomych, ale kiedy przyszła konkurencja, okazało się dużą wadą.

Ta atmosfera elitarności skutkowała też brakiem zauważalnych nakładów na reklamę. Grono postawiło na marketing wirusowy i działał on nie najgorzej. Nasza Klasa również nie prowadziła intensywnej kampanii reklamowej, przynajmniej ja się z ich reklamami nie spotykałem, ale rozgłos jaki zyskali dzięki sprzedaży udziałów zagranicznemu inwestorowi stał się chyba najlepszą reklamą. Po tym zdarzeniu błyskawicznie zaczęła rosnąć liczba użytkowników i w tym krótkim czasie serwis osiągnął już 3 mln zarejestrowanych. Pomógł też fakt, że twórcy są młodymi przedsiębiorcami, jeszcze studentami, bo byli przedstawiani jako doskonały przykład jak szybko zarobić duże pieniądze.

Wszystkie wymienione zalety zamknięte są w dość przyjemnej oprawie. Dość dobrze dobrane, czytelne kolory, opcje dość oczywiste, nawet dla osób zaczynających swoją przygodę z Internetem. Wydaje mi się też, że twórcy serwisu mieli zwyczajne szczęście. Trafili chyba na drugą falę nowych użytkowników Internetu, „dzieci neostrady” poprzedniego pokolenia, dla których Nasza Klasa jest pierwszym spotkaniem z social networkingiem czy, bardziej po polsku, serwisami społecznościowymi.

Patrząc na wiele zalet nowej witryny, nie pozwólmy, aby plusy przesłoniły nam minusy. Tych również nie brakuje. Do niedawna ludzie niechętni n-k nieustannie krytykowali ją za przeciążenia. Teraz jest już znacznie lepiej, ale osobiście od samego początku w tej kwestii wykazywałem się wyrozumiałością. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie spodziewał się tak błyskawicznego napływu użytkowników. Do tego spotkałem się z krytyką oprogramowania. Ponoć poważne obciążenia generują nieprawidłowe zapytania, które mogłyby zostać obsłużone znacznie wcześniej. Cóż, trudno mi się do tego ustosunkować. Być może to prawda, choć twierdzenie to płynęło z tekstu wzorcowego malkontenta, wspomnianego w pierwszym akapicie, który uważa się za najlepszego kodera na świecie. Twórcy głupi nie są, skoro wygrywali konkursy programistyczne, więc wychodzę z założenia, że wiedzą, co robią. Słuszna jest też krytyka opcji prywatności, które są niezmiernie ubogie. Nasz profil może oglądać każdy, o ile osobiście go nie zablokujemy. W takim przypadku, jeśli komuś zależy i tak może skorzystać z innego konta, więc wszystkie informacje, jakie tam zamieścimy stają się w domyśle publiczne. Nie każdemu musi się to podobać, ale każdy użytkownik musi się z tym pogodzić. Jak widać milionom zupełnie to nie przeszkadza. Nie zmienia to faktu, że przyszłe zmiany, powinny być prowadzone w tym kierunku. Niech nasz profil będzie publiczny w domyśle, ale powinniśmy mieć możliwość modyfikacji tych ustawień. Serwis nie daje też zbyt wiele możliwości. Kiedy spojrzymy na Facebook, który udostępnia swoje API, od liczby dostępnych funkcji i aplikacji możemy dostać bólu głowy. Nasza Klasa do tego poziomu na pewno nigdy nie dotrze, gdyż jest serwisem krajowym, ale dobrze byłoby kiedyś zobaczyć zewnętrzne aplikacje na ich stronach. Odwiedzając strony n-k domyślnie jesteśmy też bombardowani przez reklamy, co może być irytujące i na pewno nie przysparza sympatii, choć mnie to akurat nie dotyczy. AdBlock działa również tu.

Niezależnie, czy wpadliście w macki tego serwisu, czy nie, czy lubicie go czy nie, każdy przyznać musi, że szturmem wdarł się na polski rynek i jestem przekonany, że będzie liderem co najmniej przez kilka następnych lat. Jak widzicie po prawej stronie i ja mam tam profil, więc jeśli znamy się osobiście, to czekam na Wasze zaproszenia, a jeśli nie, to z chęcią zapoznam się z Waszymi wrażeniami Naszej Klasy dotyczącymi, którymi podzielić się możecie w komentarzach.

czwartek, 20 grudnia 2007

Powrót

Dziś wróciłem do domu. W ten sposób zakończył się niemal czteromiesięczny okres pobytu w Esbjergu. Czas dokonać wstępnego podsumowania.

Ostatnie dni przed wyjazdem, stojące pod znakiem imprez pożegnalnych, nie były tak udane jakbym tego oczekiwał. Znów napadło mnie negatywne uczucie, z którym borykałem się już wcześniej i nie wydawało mi się bynajmniej bezpośrednio związane z nieuchronnie zbliżającym się dniem wyjazdu. Jeśli miało to jakiś wpływ, to wyłącznie podświadomy. W momencie, gdy chciałem bawić się jak najlepiej, korzystać z czasu jaki mi pozostał, poczułem się wyrzucony na swoiste rubieże, zawieszony między różnymi grupami, a nienależący do żadnej. Może nieco brakowało tematów do ostatnich rozmów, bo ludzie, pijący w większych niż zwykle ilościach, rozmawiali głównie o "dupie Maryni", a jak powiedział Tuwim "błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego faktu w słowa." Podobnie było podczas ostatniej bytności w piwnicznym barze, podczas pożegnalnej imprezy świątecznej, czy ostatniego, wtorkowego wieczora. Jedynym dniem, gdy naprawdę dobrze się bawiłem, był poniedziałek, podczas imprezy na Hedelundvej, z której jednak musiałem umknąć przed końcowym gwizdkiem.

Ostatnie dni przed wyjazdem zmusiły mnie też do wypełnienia paru formalności, jednak z mojej głupoty, nie udało mi się dopełnić ich wszystkich i sprawy finalizować będę musiał za pośrednictwem poczty. Przyniosły też oczywiście pakowanie do ogromnej walizy, która ważyła łącznie 26 kilogramów, generalne sprzątanie pokoju - pierwsze i ostatnie tak dokładne oraz dodatkowe losowe straty materialne w wysokości ok. 800 zł.

Ostatnie dni przyniosły wreszcie 22-godzinną podróż z przerwą na drzemkę w Poznaniu, dzięki uprzejmości kolegi. Dystans do Poznania pokonaliśmy obładowanym do skraju możliwości Peugeotem 106 z kierowcą i czworgiem pasażerów. Było ciasno, ale za każdym postojem miałem coraz lepsze miejsce, by do połowy drogi jechać już całkiem wygodnie. Po krótkim noclegu w mieście koziołków wsiadłem do pociągu i z 40-minutowym opóźnieniem dotarłem do Częstochowy.

Podsumowując cały pobyt w Danii, oczywiście go nie żałuję, co każdemu powtarzam. Jednak nie pozwalam, by plusy przesłoniły mi minusy. Główny minus to kraj sam w sobie: marna pogoda, wysokie ceny, bardzo zamknięci ludzie, czasem bzdurne regulacje. Wydawało mi się też, że uda mi się nawiązać bliższe relacje, zawiązać przyjaźnie, tymczasem co najwyżej zyskałem kilkoro dobrych znajomych i garść ludzi, których nigdy już nie zobaczę. Wiele do życzenia pozostawiają nadal moje umiejętności językowe, które planowałem poprawić w znacznie większym stopniu, znacznie więcej mogłem się też nauczyć na zajęciach, gdybym nie trafił na pierwszy semestr tamtejszego kursu (z własnej woli z resztą). Nie zrealizowałem też nic ze swoich ambitnych planów, ale tutaj winić mogę tylko siebie. Z resztą najczęściej tak jest z ambitnymi planami. Aby nie wydało się, że tylko narzekam, to gigantycznym plusem był czas spędzony wśród przedstawicieli różnych narodów, kultur, to co czyni człowieka bardziej otwartym, język, co by nie mówić, nieco podszkoliłem, nawiązane znajomości może przyniosą kiedyś owoce. Jak widać na przestrzeni tych czterech miesięcy, większość wpisów była optymistyczna, pozytywna, więc niech to będzie najlepszą odpowiedzią na pytanie, czy warto jechać na stypendium zagraniczne.

piątek, 14 grudnia 2007

Żyjąc w starych dobrych czasach...

Miranda cz.3

Choć mój poradnik nie zdobył ogromnej popularności, to kilka osób z niego skorzystało. Poczuwając się do obowiązku zaopiekowania się wszystkimi moimi "nawróconymi", zabieram się do części trzeciej. Nie owijając w bawełnę przechodzę do kolejnych funkcji Mirandy. Postaram się też pisać je w bardziej przejrzystej formie.

Miranda umożliwia wysyłanie SMS-ów, zarówno do osób z listy, jak i do tych spoza niej. Wymaga to wcześniejszej konfiguracji.

  • Wtyczka: mSMS
  • Położenie: konfiguracja / mSMS / Bramki
  • W odpowiednich polach wpisujemy loginy i hasła bramek trzech głównych operatorów
  • Uwaga: numer bramki Ery wpisujemy bez początkowego plusa.

Ustawienia bezczynności.

  • Położenie: konfiguracja / Status / Idle
  • Możliwe ustawienia: przechodzenie w stan bezczynności po upływie określonego czasu, gdy wygaszacz ekranu jest aktywny, kiedy profil Windows jest zablokowany itp., oraz status ustawiany w tym wypadku.

Odzyskiwanie profilu w razie awarii.

  • Odnaleźć katalog Mirandy, a w nim katalog AutoBackups;
  • Zmienić rozszerzenie na .dat i ewentualnie nazwę na taką, jaką nosi oryginalny profil;
  • Skopiować plik do głównego katalogu Mirandy.

Rozszerzone informacje o kontakcie.

  • Wtyczka: UserInfoExtended;
  • Wyświetlanie i edycja: prawy klawisz na kontakcie / Extended UserInfo / User Details
  • Zawartość: informacje o protokołach danego kontaktu, bezpośrednie dane osobowe, adres pochodzenia, zamieszkania, urodziny, numery telefonów, adresy e-mail, kontakt służbowy, a nawet zainteresowania, stanowiska i umiejętności językowe;
  • Opcje niezbyt istotne, nie wymagające większych zmian; zakładka Details Dialog - kolory danych użytkownika i wygląd drzewka, Reminder - dość oczywiste ustawienia przypomnień, wystarcza minimalna znajomość angielskiego, Popups - decyduje czy pojawiają się dymki przypomnień oraz jak wyglądają.

Na dziś tyle, bo późno się zrobiło ;)

czwartek, 13 grudnia 2007

Co z PiS-em

Wczoraj, z powodu przygotowań do egzaminu, przeszła niezauważona przeze mnie istotna wiadomość. Dwóch z trzech zawieszonych wiceprezesów Prawa i Sprawiedliwości, Paweł Zalewski i Kazimierz Ujazdowski zrezygnowało z przynależności do partii. Jakie są tego przyczyny i jakie pociągnie to za sobą skutki?

Przyczyna jest jedna i dość oczywista - Jarosław Kaczyński. Motywów jego działań można doszukiwać się kilku. Prezes może najzwyczajniej nie znosić sprzeciwu. W PiS-ie jest jedynowładcą i ten stan pragnie utrzymać. Każdy, kto kwestionuje jego racje, czy styl rządzenia partią staje się automatycznie wrogiem. Tak jak miało to dotychczas miejsce względem wszystkich krytykujących rząd, którzy trafiali do jednego worka z napisem "Układ". Drugim powodem, może być chęć odwrócenia uwagi od przyczyn porażki wyborczej i zagłuszenie jakiejkolwiek dyskusji na ten temat. Po trzecie wreszcie, takie działanie umacnia pozycję Kaczyńskiego w partii. Teraz tym bardziej jest tam teraz Prezes i długo, długo nikt. Po prostu Partia to Ja.

Czemu problem pojawił się dopiero teraz? Odpowiedź jest oczywista. Przegrane wybory pokazały, że Jarosław Kaczyński nie jest wszechmocny i przy odpowiedniej mieszaninie spokoju i powściągliwości doprawionych kiełbasą wyborczą i odrobiną populistycznych zagrywek, którą zaserwowała Platforma, da się go pokonać. W pewnym stopniu stał się też ofiarą własnego miecza. PO wyciągnęła wnioski z poprzedniej kampanii, w której dała się zaskoczyć, tymczasem Prawo i Sprawiedliwość zaspało, żyjąc w przekonaniu o sondażowych manipulacjach. Pełną odpowiedzialność ponosi za to wódz.

Należy zastanowić się też, jakie skutki przyniesie dość poważna wyrwa w dotychczasowym monolicie. Odejście dwóch popularnych i uznawanych za wyjątkowo kompetentnych posłów, szczególnie w przypadku Pawła Zalewskiego, raczej nie poprawi wizerunku PiS. Z pewnością zewrze szeregi, ale ostatnie głosowanie nad wotum zaufania podczas kongresu pokazuje, że nie tego ta partia potrzebuje. Poza tym zwarcie szeregów, nie będzie wynikiem chęci współpracy dla osiągnięcia postawionego sobie celu, ale wyglądać będzie raczej jak Armia Czerwona, za którą kroczyło NKWD, dbając, by nikt nie próbował ucieczki, choć i to nie działa wystarczająco dobrze, bo mimo podpisywanych deklaracji o lojalności, obok dwóch byłych wiceprezesów, PiS stracił jeszcze posła Krzywickiego (ale też lojalka, to nie pistolet). Część wyborców może natomiast uderzyć sposób, w jaki rozstrzygnięta została różnica zdań. Może nie podobać się też brak partyjnej demokracji, choć na tym polu zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości nie spodziewali się chyba zbyt wiele. Wciąż jednak nie wszyscy głosowali na Jarosława Kaczyńskiego, część na pewno głosowała raczej pomimo Jarosława Kaczyńskiego. Póki co, ostatnie wydarzenia dostarczają tylko niezbyt odkrywczych argumentów przeciwnikom PiS, nie przynosząc partii wymiernych korzyści. Na myśl przychodzi też styl prowadzenia partii przez Andrzeja Leppera, ale on nie próbował tego tuszować. Może i tym razem pojawi się kontrowersyjna okładka "Wprost"?

Pozostaje pytanie, czy jest się czym przejmować? I tak, i nie. Z jednej strony wszystko co szkodzi PiS-owi oddala jego szansę na powrót do władzy, czego osobiście bym nie chciał. Poza tym w swojej małości cieszę się, gdy Kaczyński pije piwo, którego sobie nawarzył. Jednak budzi i będzie budzić mój sprzeciw brak demokracji, czy walka z nią w miejscach, które powinny być jej źródłem, a które bez niej nie powinny istnieć. Chociaż wybór partii jest dobrowolny i każdy powinien godzić się na panujące w niej zasady, to nie powinna tam dominować i decydować jednostka. Tak jak w klasie najsilniejszy uczeń nie powinien terroryzować innych, a każdy powinien mieć równe prawa, tak w partii każdy powinien mieć prawo do zabrania głosu. W przeciwnym wypadku czym staje się partia?

sobota, 8 grudnia 2007

czwartek, 6 grudnia 2007

IE7 vs. Fx2.0

Tak wygląda wiadomość w serwisie gazeta.pl, „czytana” w najnowszej przeglądarce Microsoftu.
A tak w Firefoksie z zainstalowanym rozszerzeniem AdBlock.Aby skutecznie walczyć z reklamami, AdBlock musi wiedzieć co usuwać. Aby go tego nauczyć, możemy sami wybierać blokowane elementy, co jest automatycznie zapisywane w bazie, lub skorzystać z gotowych filtrów. W Internecie dostępne są ich setki, możesz nawet skorzystać z filtrów tworzonych przeze mnie na przestrzeni ostatnich dwóch lat, a które możesz ściągnąć stąd.

Co ma piernik do wiatraka

Choć bardzo zajęty, nie potrafiłem powstrzymać się przed komentarzem. Od pewnego czasu słyszymy nieustanną krytykę pod adresem ministra Ćwiąkalskiego. Jakie stawia mu się zarzuty? Na początek fakt, że był adwokatem. No tak, przecież to nie dopuszczalne. Ministrem powinien być prokurator, a jeszcze lepiej niedouczony prawnik, który prokuratorem nigdy nie został. Szczytem szczęścia byłby sędzia, z największą liczbą skazanych w historii sądownictwa, może jeszcze taki, który za komuny wydał jakieś wyroki śmierci. Kolejny zarzut, to ekspertyza korzystna dla nowego Lwa Rywina IV RP Ryszarda Krauzego. Ćwiąkalski byłby znacznie lepszym kandydatem na ministra, gdyby wydał ekspertyzę niekorzystną, nawet niezgodną z obowiązującą wykładnią. W końcu Krauze na pewno jest winny. Działanie zgodne z maksymą "sądy sądami, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie." Największym przewinieniem okazuje się jednak napisanie ekspertyzy, która została wykorzystana przez obrońców Marka Dochnala, choć dotyczyła kazusu, a nie konkretnej sprawy.

Podsumowując te zarzuty, można powiedzieć tylko jedno - puknijcie się w łeb. Rozumiałbym jakiekolwiek zarzuty natury merytorycznej, mniej - biograficznej, ale krytyka adwokata, za to, że wykonywał swoją pracę? To mi się w głowie nie mieści. Należałoby jeszcze sprawdzić, czy ktoś będący w konflikcie z prawem nie kupował płodów rolnych od ministra Sawickiego (o ile ten coś w ogóle uprawia).

środa, 5 grudnia 2007

Paris Hilton

Przypadkiem przypomniał mi się świetny filmik z udziałem Paris Hilton. Nie wymaga chyba komentarza. Enjoy! :)

wtorek, 4 grudnia 2007

Weekendowe atrakcje

Miniony weekend, niestety jeden z ostatnich w Danii, przyniósł nieco mniej rutynowych atrakcji. W piątek na uczelni zorganizowana została świąteczna impreza, w sobotę zdarzyła się okazja do nieco bardziej ambitnej dyskusji, a w niedzielę, za sprawą Włochów, mieliśmy w akademiku Pizza Party.

Choć wspomniane zdarzenia do kategorii wiekopomnych nie należały, to wciąż warte są odnotowania. Piątek rozpoczął się kolacją ze szwedzkim stołem. Wybór potraw był bogaty, od kiełbasek, przez pieczeń, pulpety, aż po dziwnie przyrządzoną rybę, której jednak się oparłem. Były też surówki, sosy i szczególnie smaczne ziemniaki przygotowane jakimś tajemniczym sposobem na słodko. Każdemu przysługiwało przydziałowe piwo, a wszystko zwieńczone było deserem z ryżu na mleku z wyśmienitymi wiśniami. Po kolacji, w uczelnianym barze swój sprzęt zainstalował DJ i miała zacząć się zabawa. Niestety się nie zaczęła, bo rzeczony DJ nie potrafił zachęcić ludzi do zabawy. Miast grać popularne piosenki, które szybko rozruszałyby towarzystwo, najpierw atakował dość marną "łupanką", a później przerzucił się na duńskie przeboje. Kiedy już po namowach zagrał dwie piosenki, które ściągnęły ludzi na parkiet, wyskoczył z powolnym kawałkiem, który niemal wszystkich przepędził do stolików. Po jeszcze kilku próbach rozkręcenia zabawy, ok. 12 zebraliśmy się do akademika i jak co piątek wylądowaliśmy w barze przy akademiku, gdzie udało się nieco lepiej pobawić.

Zastanawia mnie, co kieruje DJ-ami na tego rodzaju imprezach. O ile mogę zrozumieć uparte granie swojej muzyki w klubie, gdzie musi być jasno określony profil, to w przypadku zabawy dedykowanej, usprawiedliwienia chyba nie ma. DJ powinien obserwować co się dzieje, co się podoba gościom i dostosowywać muzykę do ich gustów, a nie nachalnie zmuszać do własnej ulubionej muzyki.

Sobota to spokojne, kameralne spotkanie, ale zwieńczone ciekawą, zaciętą dyskusją, najpierw na tematy polityczne, a później coraz bardziej filozoficzne. Spierałem się głównie z Wenezuelczykiem Davidem, który upierał się przy dość przewrotnej definicji wolności, do czego postaram się jeszcze wrócić w którymś z kolejnych postów.

Niedziela natomiast, to wspomniane Pizza Party, pod dyrekcją Włochów i z pomocą organizacyjną Hiszpanów. Niestety nie udało się uruchomić sprzętu grającego w piwnicy, ale dzięki temu było więcej rozmów, szczególnie na tematy różnic kulturowych. Składka 30 koron na osobę dała nam ok.20 pizz i świetne tiramisu na zakończenie. Choć ciasto w pizzy było bardzo cienkie, za czym akurat nie przepadam, to po zjedzeniu ośmiu czy dziesięciu kawałków byłem pełny i z trudem wcisnąłem w siebie deser. Tego rodzaju okazje to jedna z korzyści pobytu na stypendium w wielonarodowym towarzystwie, choć przeciążony żołądek do dziś nie wrócił do właściwej formy.

sobota, 24 listopada 2007

Miranda IM, cz.II

Zgodnie z obietnicą, zamieszczoną na końcu poprzedniego postu o Mirandzie, publikuję drugą część poradnika użytkownika. Skierowany jest przede wszystkim do osób korzystających z dostarczonej przeze mnie konfiguracji, ale każdy znajdzie w swojej Mirandzie mniej więcej to samo.

Na początek proszę osoby, które chcą korzystać z GTalka, czyli Jabbera zintegrowanego z GMailem (do czego gorąco zachęcam), o ponowne ściągnięcie archiwum z Mirandą. W poprzedniej wersji brakowało dwóch niezbędnych plików, czego nie byłem świadomy. Można też ściągnąć tylko niezbędne pliki i po rozpakowaniu skopiować je do głównego katalogu Mirandy (tam, gdzie znajduje się plik miranda32.exe).

Przechodząc do cech samego komunikatora, należy wyjaśnić jedną jego niedogodność. Otóż nie pozwala on dodawać osób, których nie uda się znaleźć w katalogu, bądź to one same się do nas nie odezwą. Nie wiem co legło u podstaw takiego podejścia projektantów, ale trzeba się z tym pogodzić. Niestety więc nie dodamy nowego znajomego do naszej listy będąc offline, o ile ten wcześniej się do nas nie odezwał. Standardowa procedura polega na otworzeniu okna wyszukiwania ("+" na dole listy kontaktów, w przypadku mojej skórki), wpisaniu numeru, kliknięciu prawym klawiszem na odnalezioną osobę i wybraniu Add to list. Następnie nadajemy kontaktowi nazwę i wybieramy grupę, w której ten ma się znaleźć. Jeśli natomiast chcemy dodać osobę, której znamy tylko numer telefonu, bez żadnego komunikatora, musimy skorzystać z wtyczki PhantomUser. Klikamy na menu > Phantom Users >Add Phantom User. W pojawiającym się oknie możemy wpisać imię, ksywkę, rodzaj kontaktu, telefon komórkowy (o to nam chodziło), a także adres e-mail, czy adres strony internetowej.

Wyżej pojawia się pojęcie grupy, które również jest istotne. Część z was na pewno używała grup w Gadu-Gadu. Miranda, jak wszystkie inne znane mi komunikatory również grupami dysponuje. Są one zorganizowane nieco inaczej niż w GG, gdyż jeden użytkownik należy tylko do jednej grupy, a każda grupa, może znajdować się w innej grupie. Powstaje w ten sposób drzewo na kształt struktury katalogów. Poszczególne grupy możemy "zwijać", przesuwać techniką drag&drop oraz dostosowywać do nich niektóre ustawienia. Możemy też całkowicie zrezygnować z wyświetlania grup, ale nie widzę w tym celu.

Przydatną funkcją może okazać się też ranking kontaktów. Każdemu z naszych znajomych możemy przyporządkować Contact Rate, który będzie decydował o jego pozycji w grupie kontaktów. Kolejność porządkowania jest raczej oczywista.

Ważną funkcją Mirandy jest możliwość tworzenia metakontaktów, zwłaszcza w obliczu coraz większej liczby osób, które szukają nieawaryjnych protokołów. Metakontakty służą do grupowania wielu kontaktów prowadzących do jednej osoby w jeden. Umożliwia to gromadzenie wspólnej historii dla rozmów prowadzonych w różnych protokołach. Osobiście wykorzystuję metakontakty dość intensywnie. Każdy kto tak jak ja dysponuje kilkoma protokołami, figuruje na mojej liście jako metakontakt, co czyni komunikację możliwą praktycznie zawsze, gdyż jeśli tylko mam dostęp do Internetu, to któryś protokół zawsze działa. Metakontakty tworzymy klikając prawym klawiszem na wybraną osobę, a następnie Convert to MetaContact. Następnie należy dodać pozostałe kontakty korzystając z opcji Add to existing MetaContact. Po pojawieniu się nowego okna odnajdujemy interesującą nas pozycje i zatwierdzamy OK.

Jeśli nie odpowiada nam aktualny wygląd Mirandy, możemy oczywiście go zmieniać. Dostępne są setki skórek, a ja po przejrzeniu kilkudziesięciu starałem się wybrać najbardziej czytelną. W mojej paczce dostępna jest jeszcze skórka domyślna, utrzymana w stylu Wndowsa Visty. Może ona spodobać się wielu z was, zwłaszcza tym, którzy korzystają z nowego systemu Microsoftu, bo dobrze komponuje się ona z innymi oknami. Aby zmienić wygląd należy wejść do opcji, odnaleźć pozycję Customize > Contact list skin i tam dokonać wyboru. Można też doinstalować dowolną ilość skórek, wystarczy wejść na stronę Mirandy i poszukać skórek dla Contact List modern. Po ściągnięciu i rozpakowaniu, musimy wskazać miejsce, w którym zapisaliśmy plik, korzystając z przycisku browse.

Ostatnim ustawieniem omówionym w tej części poradnika będzie sposób informowania o nadchodzącej wiadomości. Według mnie pojawianie się zminimalizowanego okna rozmowy jest najlepszym rozwiązaniem, ale odczucia mogą się tu różnić. Dostępne mamy więc cztery sposoby. Aby wybrać jeden z nich należy odnaleźć w opcjach nConvers > Notification i wybrać jedną z dostępnych opcji. Agressive oznacza, że automatycznie otwiera się aktywne okno rozmowy i możemy natychmiast w nim pisać. Nie najlepsze rozwiązanie, jeśli robimy na komputerze coś innego. Druga możliwość, to Normal. W tym przypadku okno rozmowy otworzy się automatycznie, ale pozostanie nieaktywne, aż na nie klikniemy. Timid, to ustawienie którego ja używam i którego działanie można zaobserwować w praktyce. Ostatnia pozycja, Discreet, powoduje, że o nadchodzącej wiadomości informowani jesteśmy tylko migającą ikoną Mirandy umieszczoną przy zegarze. Aby skorzystać z większej liczby opcji, należy zmienić okno rozmowy, ale to już nie jest temat na drugą część poradnika, gdyż wymaga to ściągnięcia i wymiany wtyczek.

Mam nadzieję, że informacje te okażą się przydatne. Tymczasem zaczynam myśleć o trzeciej części. Stay tuned.

poniedziałek, 19 listopada 2007

International Day

W ubiegły piątek na naszej uczelni odbył się International Day, kolejna impreza z rodzaju niespotykanych w Polsce. Studenci z niemal dwudziestu krajów mieli okazję zaprezentować swoje ojczyzny, choć sprowadzało się to głównie do tradycyjnych potraw.

W związku z tym była kolejna okazja do wyżerki. Niestety najpierw musieliśmy również przygotować jakieś potrawy. Postawiliśmy na pierogi z kapustą i grzybami oraz barszcz czerwony. Choć brakowało nam nieco doświadczenia, a przez słabą organizację zajęło nam to strasznie dużo czasu, po ośmiu godzinach mieliśmy gotowe 360 ugotowanych i obsmażonych pierogów, na które zużyliśmy grubo ponad dwa kilogramy mąki. Ponieważ to mi przyszło je gotować i smażyć, spędziłem na nogach ok. 4 godzin, co następnego dnia poskutkowało nieznanym mi bólem. Przekonałem się, że nogi mogą się bardzo zmęczyć nie tylko bieganiem, a stanie może być bardziej męczące niż chodzenie. Na szczęście wszystko działo się w przyjemnej atmosferze, bo było nas w sumie pięcioro.

Następnego dnia przed 12 rozpoczęła się właściwa impreza. Na stołówce rozstawione zostały stoły, przy których miejsca zajęli reprezentanci poszczególnych krajów, a wśród nich Dunki, Niemki, Chinki, Turcy i kilkanaście innych narodowości. Wśród specjałów godnych zauważenia znalazły się niemieckie serdelki i piwo, piekielnie pikantna wołowina przygotowana przez Nepalczyków, świetne czekoladki Brazylijczyka i islandzka jagnięcina. Do ciekawostek należy zaliczyć suszoną rybę, która nie była ani smaczna, ani przyjemna w jedzeniu, rekina o nieznanej mi postaci, którego nie spróbowałem, oba "przysmaki" z Islandii. Było też sushi, które jednak ostatnim razem mi nie posmakowało, więc tym razem nawet go nie próbowałem, bośniacka suszona wołowina, która była zaskakująco smaczna i irański napój na bazie jogurtu. Nasze potrawy, choć wyszły zaskakująco dobrze, nie wszystkim smakowały. Niektórzy barszczem byli zachwyceni, ale wiele osób, nie znając wcześniej tego przysmaku, nie potrafiło go docenić. Więcej osób polubiło pierogi, ale równocześnie mniej się nimi zachwycało. Wniosek, barszcz albo się kocha, albo się go nie lubi ;).

Całe przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem, szczególnie dla uczelni, która wykorzystała je w celach promocyjnych i zaprosiła kandydatów na studia. Dzięki temu koszty przygotowania potraw pokryte zostały przez Business Academy. Najciężej przyjęły je chyba żołądki, ale obyło się bez poważniejszych problemów.

Miranda IM

W obliczu nieustannych padów serwerów Gadu-Gadu w Internecie pojawiają się coraz częstsze głosy propagatorów alternatywnych rozwiązań. Biorąc przykład, postanowiłem również wyciągnąć do wielu z was pomocną dłoń i udostępnić coś, czym możecie zastąpić swoje wiecznie padające Gadu-Gadu. Aby nie zostać kolejnym niezauważonym zwolennikiem innego klienta i innego protokołu, czuję się zobowiązany do zamieszczenia kilku słów wyjaśnień.

Na początku tego tekstu, wszyscy, którzy jeszcze tego nie wiedzą, muszą uświadomić sobie, że Gadu-Gadu to dwa podstawowe składniki - program, zwany klientem i protokół, czyli język komunikacji z serwerami, przez ten program wykorzystywany. Oby dwa mają swoje duże wady, ale być może bardziej uciążliwe są braki zalet.

Na początek to, co jest ważniejsze, czyli protokół. Od kilkunastu dni każdy z nas doświadcza problemów z połączeniem się z siecią Gadu-Gadu. Niby to nic strasznego, nie trzeba akurat wtedy rozmawiać przez komunikator, a zamiast tego zagłębić się w pasjonującej lekturze, ale czasami pojawia się pilna potrzeba, a jak wiadomo z prawa Murphy'ego, właśnie wtedy GG leży. Co nam zostaje? Skorzystać z innego protokołu. Protokołów jest wiele, niektóre lepsze inne gorsze, ale jeden z nich został ustanowiony jako standard dla komunikatorów. Standardem tym jest protokół Jabber. Czym właściwie różni się Jabber od GG?

Przede wszystkim komunikacja za jego pośrednictwem nie odbywa się przez centralne serwery, ale przez serwery rozrzucone po całym świecie. Co nam to daje? Świetnym porównaniem jest poczta elektroniczna. Jeśli wysyłamy do kogoś e-mail, nasz serwer odnajduje serwer adresata i wysyła do niego list. Podobnie wygląda to w przypadku komunikatorów. Nasz klient wysyła wiadomość na nasz serwer, a ten przekazuje ją do serwera odbiorcy. Jak to wygląda w przypadku GG? Wszyscy mamy ten sam serwer, który w przypadku awarii uniemożliwia jakąkolwiek komunikację. Można przywołać tu analogię do telefonii. Załóżmy, że wszyscy mamy tylko telefony stacjonarne, podobnie jak wszyscy używamy Gadu-Gadu. Awarię serwera można porównać do awarii całej sieci telefonicznej, którą wszyscy się posługiwaliśmy. Sytuację w Jabberze porównać należałoby do rynku, na którym istnieją tysiące operatorów komórkowych. Awaria całej sieci jednego z nich (jednego serwera jabbera) uniemożliwia komunikację tylko jej użytkownikom i nikomu więcej. Jaki wybrać serwer, aby ta awaria nigdy nie stała się naszym udziałem? Odpowiedź jest prosta, szczególnie jeśli jesteśmy już właścicielami skrzynki GMail. Mając konto GMail, automatycznie mamy konto jabberowe o tym samym loginie. Do tego prawdopodobieństwo awarii jest bliskie zeru. Jeśli padnie serwer Google, będziemy mieli znacznie poważniejsze problemy niż niedziałający komunikator, na przykład III wojna światowa, albo globalny kryzys gospodarczy. Jeśli z jakiejś przyczyny ktoś Google nie lubi, ma bardzo szeroki wybór innych serwerów. Osobiście korzystam z serwera jabber.wp.pl, ale tylko dlatego, że konto założyłem tam już dawno. Dziś niewątpliwie mój wybór padłby na wspomniane Google. To konto ma jeszcze jedną dodatkową zaletę. Zdarzało się wam korzystać z Web Gadu-Gadu? Mi tak i było to strasznie niewygodne i nie zawsze się udawało. Z kontem gmail logujemy się na naszą skrzynkę i voila! Po lewej stronie mamy swój komunikator. Łatwo i bez zbędnego szukania. Zapomniałeś kiedyś wyeksportować listę znajomych na serwer? W Jabberze się to nie przytrafia, bo lista jest na nim przechowywana automatycznie.

Wspomniane cechy to największe zalety jabbera, ale ma on ich więcej. Wśród najczęściej wymienianych jest login, który otrzymujemy w sieci jabber, o budowie takiej jak adres e-mail, zamiast 8-cyfrowego, trudnego do spamiętania numeru, autoryzacja, broniąca nas przed nieznajomymi, którzy chcą zadać głupie pytanie "poklikasz??", bądź jego bardziej irytującą wersję "poklikash??", szyfrowanie komunikacji, dzięki któremu sąsiad z lokalnej sieci nie może już czytać naszych wiadomości, siedem, zamiast czterech stanów, nieograniczoną długość opisu i priorytety, umożliwiające pozostawanie zalogowanym kilkukrotnie z różnych maszyn. Do tego można dodać brak blokad "antyspamowych", które nie pozwolą nam wysłać więcej niż 60 wiadomości na minutę, co może się łatwo przytrafić przy kilkuosobowej konferencji (każda wiadomość mnożona jest przez liczbę uczestników). Cechy te można uznać za drugorzędne, choć kwestii bezpieczeństwa nie powinniśmy nigdy bagatelizować. Ponadto, choć w GG możemy pozostawać widoczni tylko dla osób z naszej listy, to każdy może przeczytać nasz opis, czego nie zawsze sobie życzymy.

Na tym etapie musi pojawić się refleksja, że wszyscy znajomi korzystają z Gadu-Gadu. Owszem, sam jestem zmuszony z niego korzystać, ale wykorzystuję tylko protokół, a nie klienta, który nieustannie atakuje nas reklamami. Jak pozbyć się programu Gadu-Gadu i nadal korzystać z tej sieci? Odpowiedzi są dwie: skorzystajmy z transportów, co bywa problematyczne, albo użyjmy wieloprotokołowego komunikatora, do czego poniżej zachęcam.

Wspomnianych wieloprotokołowych klientów jest co najmniej kilka. Od razu na myśl przychodzą mi Miranda, którą wszystkim polecam, Konnekt, Tlen i Spik. Każdy z nich ma swoje zalety i wady i każdy ma swoich zwolenników. Oprócz obsługi kilku protokołów, wszystkie poza Tlenem mają jeszcze jedną solidną zaletę - brak reklam! Ponadto każdy z nich jest bardziej elastyczny od oryginalnego klienta GG, a prymat wiodą tu Miranda i Konnekt. Jako ponaddwuletni użytkownik Mirandy, skupię się na niej.

Co daje Ci Miranda, czego nie daje GG? Przede wszystkim ogromną elastyczność. Liczba wtyczek napisanych dla tego komunikatora sięga co najmniej kilkuset, a najprawdopodobniej tysięcy. Mirandę możemy wyposażyć nawet w najdziwniejsze możliwości, luźno związane z ideą komunikatora internetowego. Możemy połączyć się z dowolną siecią, zaczynając od Gadu-Gadu, przez Tlen, MSN (popularny w wielu krajach Europy Zachodniej), ICQ, AIM, Yahoo, wreszcie Jabber, czy nawet Skype (rozmowy tekstowe) i IRC! Ponadto w Mirandzie nasze prywatne informacje przechowywane są zgoła inaczej. Gadu-Gadu przechowuje je w śmiesznie zabezpieczonych plikach, których odczytanie zajmuje przeciętnie 5 minut, wliczając czas ściągnięcia właściwego programu. Miranda posługuje się jednym plikiem bazy danych, który choć domyślnie nie jest szyfrowany, więc bezpieczeństwo jest jeszcze mniejsze, to zabezpieczenie go hasłem sprowadza się do wymiany jednej wtyczki. W tym momencie baza bez hasła staje się bezużyteczna dla potencjalnego ciekawskiego. Ponadto Miranda zajmuje znacznie mniej miejsca w pamięci operacyjnej i nie wykorzystuje Internet Explorera, który naraża nas na większe niebezpieczeństwo ze strony hakerów czy wirusów.

Te zalety są według mnie najistotniejsze, choć dopiero otwierają długą listę. W Mirandzie każdy może wybierać między trzema najpopularniejszymi oknami rozmowy. Osobiście korzystam z okna nConvers, które choć w najnowszej wersji ma kilka bugów, jest według mnie najbardziej estetyczne, a do tego wciąż daje duże możliwości dostosowania do własnych potrzeb. Nie ma żadnych kłopotów z wysyłaniem SMS-ów z bramki - wtyczka mSMS działa bez zarzutu. Możemy dowolnie definiować wygląd naszej listy kontaktów, wyświetlać opisy i dodatkowe informacje. Kolejnym udogodnieniem są "dymki informacyjne", czyli po prostu ToolTips. Możemy je dowolnie konfigurować (bądź wykorzystać konfigurację domyślną), a pojawiają się one po zatrzymaniu myszki nad dowolnym kontaktem i pokazują wybrane przez nas informacje. Oprócz tego mamy do dyspozycji niewielkie okna informacyjne, które mogą być wykorzystane do informowania o nadchodzącej wiadomości, zmianie stanu, czy przychodzącym mailu (w szczególnych przypadkach, jak o2, czy gmail) albo właśnie odtwarzanej w Winampie piosence. Przydatne okazuje się też przeszukiwanie listy - klawisz F3, kilka liter i mamy osobę, z którą chcemy porozmawiać. Możemy też przechowywać bardzo szczegółowe informacje na temat każdej z osób na liście kontaktów, jeśli tylko zechcemy je tam wprowadzić. Może to być dowolna liczba numerów telefonów, adres, stanowiska aktualne i dawne, a nawet rocznica czy urodziny, o których program może nam przypominać. Miranda potrafi też doskonale obsługiwać historię. Możemy ją dowolnie przeszukiwać, filtrować i czyścić, ale również zapisywać w historii zmiany opisów naszych znajomych! Oczywiście, jeśli czyjeś opisy wyjątkowo nas nie obchodzą, możemy ich zapisywanie wyłączyć dla dowolnego kontaktu Miranda posiada też zautomatyzowany system uaktualnień, choć nie do końca spełnia on moje oczekiwania, oraz system kopii zapasowych. Jeśli z jakiegoś rzadkiego powodu nasza baza przestanie działać, zawsze mamy jedną albo dwie kopie w zanadrzu.

Po przeczytaniu tego tekstu zastanawiasz się pewnie po co on powstał. Odpowiedź jest prosta - ponieważ dobrze życzę wszystkim czytelnikom mojego bloga, ale i wszystkim innym internautom (może poza tymi, którzy piszą głupie komentarze na blogach ;)). Chciałbym, abyśmy mieli możliwość rozmawiania kiedy przyjdzie nam na to ochota, z wykorzystaniem bezpiecznej transmisji. Chcę móc zostawić Ci długą wiadomość w opisie, lepiej zasygnalizować swój stan, albo przesłać Ci świąteczne życzenia, nawet jeśli nie będzie Cię przy komputerze (niestety w tym okresie wiadomości wysłane do niepołączonych użytkowników GG znikają bez śladu). Chcę też dać ci możliwość porozmawiania ze znajomymi z zagranicy, gdzie o GG nikt nie słyszał, albo z tymi Polakami, którzy z GG nie korzystają. Chcę, aby Twój komunikator dawał Ci znacznie większe możliwości, wręcz pobudzał twoją wyobraźnię i dawał ci więcej informacji. Bardzo też możliwe, że po prostu bardziej przypadnie Ci do gustu pod względem estetycznym.

Wymienione powody pchnęły mnie do wyczyszczenia kopii własnej konfiguracji Mirandy, z której wyciąłem wszystkie (mam nadzieję) osobiste informacje, a pozostawiłem po prostu dopieszczony na mój gust komunikator. Jego instalacja jest banalnie prosta. Na początek należy ściągnąć spakowaną wersję i rozpakować do dowolnego katalogu. Po rozpakowaniu uruchamiamy Mirandę plikiem korzystając z pliku miranda32.exe, a zapytani o hasło wpisujemy "miranda". W tym momencie ukazuje nam się pusta lista kontaktów i czeka na nas kilka prostych czynności. Na początek powinniśmy zmienić swoje hasło. Musimy dotrzeć do menu Mirandy (np. klikając na ikonę śrubokręta i nakrętki u dołu), odnaleźć opcję SecureDB+AutoBackup (trzecia od góry) i wybrać Change Password. Podajemy stare hasło, czyli "miranda" i podajemy dwukrotnie nowe. Po naciśnięciu OK, hasło zostanie zmienione. Teraz czas na wprowadzenie informacji o swoich kontach. Aby dodać konto GG, odnajdujemy węzeł Network, a w nim Gadu-Gadu. Tam wpisujemy swój numer i hasło, oraz opcjonalnie mail wykorzystany przy rejestracji. Po naciśnięciu OK, możemy połączyć się z GG. Przydałaby się jednak lista kontaktów z porzucanego przez nas programu. Możemy to zrobić na dwa sposoby. Pierwszy, pewniejszy, to eksport kontaktów do pliku tekstowego w GG i zaimportowanie ich do Mirandy (menu > gadu-gadu > import list from text file). Drugi to import z serwera (menu > gadu-gadu > import list from server). W tym momencie mamy w pełni funkcjonalne Gadu-Gadu, ale przecież nie o to nam chodziło. Domyślnie włączona jest też wtyczka dla jabbera, więc czas założyć konto (jeśli jeszcze go nie mamy) i wprowadzić jego dane w podobny sposób - w węźle Network/Jabber wpisujemy nazwę użytkownika (przed @), hasło oraz adres serwera (np. jabber.wp.pl). Port zostawiamy domyślny, czyli 5223. Po naciśnięciu OK, mamy działającego Jabbera! Konfiguracja konta na gmailu wymaga nieco więcej wysiłku. Oprócz standardowych ustawień musimy zaznaczyć opcję "Manually specify connection host", a w polu, które się uaktywni wpisujemy talk.google.com oraz port 5223 (przykład konfiguracji dostępny tutaj. I mamy GTalka w Mirandzie! Tak, o to chodziło. Mamy komunikator 2 w 1. Chcemy więcej? Nic trudnego. Aby skorzystać z innych protokołów otwieramy opcje i odnajdujemy węzeł Plugins, a w okienku po prawej szukamy odpowiednich wtyczek, np. Tlen, MSN, czy ICQ. Po ich zaznaczeniu i ponownym uruchomieniu Mirandy, możemy je konfigurować analogicznie do kont GG czy Jabber.

Tyle wystarczy na początek. To pierwszy krok w kierunku niezależnego i niezawodnego komunikowania się z innymi użytkownikami Internetu. Jeśli natomiast cały tekst nie przekonał Cię do zmiany swojego komunikatora, zastanów się jeszcze raz i spróbuj docenić to, że poświęciłem na ten post ponad grubo ponad godzinę, głównie dla Twojego dobra. Ściągnij niewielki plik, poświęć 5 minut na konfigurację i ewentualne założenie konta jabberowego i podziel się ze mną swoimi wrażeniami pisząc na brainac@jabber.wp.pl. Korzyścią dla mnie będzie fakt, że mogę porozumiewać się z Tobą łatwiej i przyjemniej, a satysfakcją to, że przekonałem kolejną osobę do otwartych standardów (zarówno Miranda jak i Jabber są w 100% otwarte, darmowe i pozbawione reklam). Wkrótce napiszę krótki poradnik korzystania z ciekawszych, bardziej zaawansowanych możliwości Mirandy, które na pewno Ci się spodobają.

niedziela, 18 listopada 2007

Ribe

W czwartek, celem wykorzystania biletu Inter Rail wybraliśmy się do Ribe, najstarszego duńskiego miasta. Mieszczą się tam zrekonstruowana wioska Wikingów oraz muzeum tychże. Do wioski niestety nie dotarliśmy, bo w okresie zimowym jest zamknięta, ale muzeum odwiedziliśmy.

Z Esbjergu wyruszyliśmy kilka minut po 9, aby w Ribe znaleźć się ok. 9.40. Niestety wysiedliśmy na niewłaściwej stacji i do muzeum położonego zaraz przy głównej stacji, musieliśmy dotrzeć pieszo, co zajęło nam jakieś 15 minut. Wstęp do muzeum - jak wszystko tutaj - nieco drogi - 60DKK, a samo miejsce niezbyt wielkie, ale ciekawe. Eksponaty ułożone chronologicznie, od początków osady w VIII w. do czasów późnośredniowiecznych. Szczególnie ciekawe były te najstarsze, pokazujące narodziny ówczesnego lokalnego centrum handlowego oraz prymitywne rzemiosło. Pozytywnie zaskoczony byłem też stolikiem z albumami o historii zarówno miasta, jak i plemion Wikingów. Dzięki możliwości zapoznania się ze szczegółami historycznymi, muzeum przybliża przeszłość osady znacznie lepiej. Część dotycząca czasów nam bliższych była już mniej ciekawa, ponieważ nie wyróżniała się niczym, w porównaniu z innymi tego typu miejscami. Kolejna sala ma wystrój bardziej rodzinny, a znacznie mniej historyczny. Można zrobić sobie zdjęcie korzystając z makiety z otworami na twarz, założyć żelazne rękawice, dotknąć kolczugi, czy wejść na prymitywną makietę wieży z blankami. Na piętrze eksponaty znacznie dziwniejsze, skłaniające do pytań: "Co to jest?", oraz zupełnie dziwna sala, z ciemnym wystrojem, słabym światłem i dziwnym filmem emitowanym na ekranie, niestety z duńskim komentarzem. Wrażenie zdecydowanie psychodeliczne. Podsumowując, muzeum niezbyt porywające, ale nie żałuję spędzonego tam czasu.

Po wyjściu z muzeum poszliśmy zwiedzić stare miasto. Niemalże w samym jego środku znajdują się 3 stare kościoły, w tym katedra. Niestety wejść udało się tylko do katedry, ale jej wnętrze nie było powalające. Ołtarz był bardzo oryginalny, ale w znaczeniu raczej negatywnym. Znacznie ciekawszą atrakcją była katedralna wieża, z której roztacza się piękny widok na całe miasto i jego bagnistą okolicę i w której zamontowany jest zegar, którego mechanizm można zobaczyć od środka.

Z katedry nieco okrężną drogą podążyliśmy w kierunku dworca i ok. 13.15 wsiedliśmy do powrotnego pociągu do Esbjergu.

Ribe okazało się miasteczkiem, jak na jego rozmiar, dość ciekawym. Widać w nim starą zabudowę, nieco chaotycznie rozmieszczone stare uliczki, wiekowe kościoły. Ma też zadziwiająco długą historię, oraz nie najlepsze położenie geograficzne, na brzegu bagnisk, przecięte rzeką Ribe, która ma tutaj 3 odnogi i pozwoliła kilkanaście wieków temu rozwinąć tutaj handel.

środa, 14 listopada 2007

Cóż tam, panie, w polityce?

Jeszcze nie doszło do ostatecznej zmiany warty, ale polityczne przepychanki rozkręciły się na dobre. Niestety muszę czerpać z nieco ograniczonych źródeł i nie widzę wszystkiego na własne oczy, ale wydaje się, że politycy pobijają nowe rekordy. Walka idzie na absurdalne pomysły, głupie wypowiedzi i wzajemne oskarżenia. A wszystkiemu wtórują internauci.

Wydarzeń, nie wiedzieć czy to śmiesznych, czy żałosnych od 21 października mieliśmy wiele. Zaczęło się od wspominanego już przeze mnie "szerokiego frontu obrony przestępców", później było szukanie winnych tak wysokiej frekwencji, z publiczną telewizją zachęcającą do udziału w wyborach na czele, mieliśmy parlamentarną mniejszość reprezentującą większość społeczeństwa w "złotych ustach" posła Kuchcińskiego. Do dziś Tusk, który lada dzień będzie miał gotowy rząd, nie usłyszał gratulacji od prezydenta wszystkich Polaków głosujących na PiS, kontrowersje pojawiały się nawet przy mianowaniu marszałków seniorów. Hanna Gronkiewicz-Waltz została oskarżona przez ludzi prezydenta o sabotaż, bo remontowane jest Krakowskie Przedmieście. Były też zdarzenia nieco poważniejsze, jak symboliczne zrzeczenie się stanowisk wiceprezesów PiS przez Dorna, Ujazdowskiego i Pawła Zalewskiego, odebrane jako zdrada przez prezesa, który wezwał buntowników do złożenia mandatów. W końcu "partia to ja", a może raczej "mówisz PiS, myślisz Kaczyński". Była batalia o łączenie stanowisk z mandatem posła, która toczyła się między marszałkiem Komorowskim a posłem Ołdakowskim, bo pozostali się podporządkowali. Nawet jeśli nie mieli takiego obowiązku, to dobrze wpłynie to na ich sejmową pracę. Mieliśmy też okazję obserwować "ostatnie podrygi konającej ostrygi" pod postacią powołań na prokuratorów krajowych, ambasadorów na wielomiesięczne wakaty, czy zatwierdzenie ostatniego dnia projektu przekopu przez Mierzeję Wiślaną. Nie oceniam pomysłu, ale nie decyzja na pewno nie była konieczna. Było też straszenie grą na rozwiązanie nowego Sejmu przez prezydenta, ale chyba znacznie przesadzone. Może niektórzy by chcieli walczyć w ten sposób, nie sądzę jednak, aby do tego doszło. Z resztą może i Sejm wyrobi się z nowym budżetem. Jarosław Kaczyński powtarza cały czas, że Tusk jest kłamcą, a on sam kłamać nie potrafi.

W ostatnich dniach pojawiła się też propozycja przewodniczącego komisji spraw zagranicznych dla Pawła Zalewskiego, co było bezpośrednią przyczyną napisania tego posta. Sprawie już ukręcono łeb. Pozycja Zalewskiego w oczach jedynego władcy partii jest słaba, a chęć przyjęcia stanowiska od znienawidzonej PO, potraktowana została jak zdrada (już trzecia). PiS dba więc, jak na porządną partię przystało, o kręgosłup ideologiczny wszystkich swoich członków, nawet tych wyrastających tam znacznie ponad przeciętność. Im ten kręgosłup się po prostu zgina. To, co wywołało mój uśmiech, to wypowiedź Joachima Brudzińskiego, który wyczuł drugie dno propozycji Platformy i z zadowoleniem stwierdził: "Cieszę się z tej deklaracji. Okazało się, że Paweł Zalewski jest zbyt doświadczonym politykiem, aby nabrać się na działania destrukcyjne, jakie wobec naszej partii prowadzi Platforma Obywatelska.", dodając, że "Plan korupcji politycznej uknuty przez PO spalił na panewce. Chcemy poważnie traktować naszych partnerów w Sejmie, ale najwidoczniej Platforma robi wszystko, aby zmarginalizować naszą partię". Co do drugiej części - być może i chwała im za to. Natomiast oskarżenia o korupcję polityczną rzucane przez sekretarza generalnego PiS są śmieszne. Jeszcze rok temu korupcją polityczną nie nazywano propozycji przejścia do PiS złożonej Renacie Beger, której towarzyszyło zapewnienie pokrycia weksli przez Kancelarię Sejmu. Wtedy nazywało się to normalną grą polityczną czy politycznymi pertraktacjami. Dziś zaproponowanie stanowiska uznanemu specjaliście w swojej dziedzinie, bez wysuwania żądań, jest korupcją polityczną. Mentalność Kalego w czystej postaci.

Wszystkim zawirowaniom na scenie politycznej towarzyszą zwielokrotnione echa walecznych internautów. Wśród zatwardziałych fanów (fanatyków?) PiS przeważają "argumenty", że PO to postkomuniści, Tusk kłamie, zaraz zaczną "kręcić lody" i wraca stary układ (gdzieś Kaczmarka przegapiłem?). Sięgają już nie tylko do wypowiedzi Tuska z 1987r., że "polskość to nienormalność", ale nawet, choć to nie do końca związane z rządem, do artykułów Tadeusza Mazowieckiego z 1957r., a wszystko po to, aby udowodnić tezę, że PO i III RP to kontynuacja PRL-u. Do tego obrońcom PO zarzuca się chamstwo. (Wiadomo, tylko chamy głosowały na PO i Tuska z podwórka.) Padają pytania, dlaczego Tusk nie prowadzi sam samochodu, a Komorowskiego odżegnuje się od czci i wiary, bo miał czelność podnieść rękę, na pisowskiego posła. Okazuje się, że nigdy nie miał nic mądrego do powiedzenia i nigdy nic nie osiągnął (dla przypomnienia: poseł od I kadencji, kilkukrotny pracownik rządu, były minister), jest marszałkiem partyjnym, a Jurek i Dorn byli o niebo lepsi. Krzyczą z taką intensywnością, jakby było ich 70%, a to przecież mniejszość. Niemal pod każdym wpisem na popularniejszych blogach politycznych (na przykładzie Krzysztofa Leskiego, którego blog polecam) pojawiają się te same komentarze. Dorzucane do tego są oskarżenia pod adresem niemal wszystkich mediów z TVN i Gazetą na czele. Komentarze takie pojawiają się nawet pod tekstami zupełnie niezwiązanymi z bieżącymi wydarzeniami, zawsze przez tych samych użytkowników. Aż strach pomyśleć co dzieje się na blogach Ziemkiewicza, Pospieszalskiego czy Sakiewicza.

I tak nam się toczy codzienna polityka, trochę prawdziwa, trochę internetowa. Odpowiadając na tytułowe pytanie, nie jest dobrze, ale może będzie lepiej, czego sobie i Wam życzę.

czwartek, 8 listopada 2007

Co z tą ropą?

Co najmniej od miesiąca jesteśmy świadkami szybkiego wzrostu światowych cen ropy. Sytuacja staje się niepokojąca. Surowiec, który kosztował jeszcze w sierpniu kosztował 70$ za baryłkę, na początku października 80$, dziś puka już w granicę 100$. W związku z tym nasuwają się dwa pytania, jakie są przyczyny i do czego wzrost cen może doprowadzić. Odpowiedzi na oba pytania łatwe nie są, ale w przypadku pierwszego mamy kompletne dane. Ogólnie można powiedzieć, że doświadczamy bardzo nieprzyjemnego zbiegu okoliczności. Ekonomiści wyliczają co najmniej kilka przyczyn, niektóre mniej, inne bardziej przekonujące.

Dość oczywistą przyczyną jest sytuacja na Bliskim Wschodzie i choć konflikt w samym Iraku znacząco na dostawy ropy nie wpłynął, w ostatnich tygodniach rosną napięcia między Turcją a Kurdami. Analitycy twierdzą, że eskalacja konfliktu może doprowadzić do ograniczenia dostaw z państw arabskich. Czy rzeczywiście? Bardzo możliwe, że mają rację, twierdząc, że wpływa to na cenę ropy, wraz ze wzrostem ryzyka, rośnie i jego cena. Natomiast co do prawdopodobieństwa zaostrzenia konfliktu na taką skalę jestem bardzo ostrożny. Być może nie posiadam wystarczającej wiedzy i szczegółowych danych, ale wydaje mi się to znacznie mniej prawdopodobne niż uczestnikom tego rynku. Bardziej namacalnym problemem jest potencjalne uszkodzenie istotnego rurociągu prowadzącego z Azerbejdżanu do tureckiego portu nad Morzem Śródziemnym.

Sytuacji nie poprawia też sytuacja w krajach OPEC takich jak Iran, Nigeria czy Jemen. Iran ma cały czas na pieńku z USA i choć te raczej nie zdecydują się na napaść na kolejny kraj, bo tym razem skończyłoby się to sromotną porażką, to możliwość ta na pewno jest zdyskontowana w cenie baryłki ropy naftowej. Z kolei w Jemenie i Nigerii mamy do czynienia z lokalnymi konfliktami, które wpływają niekorzystnie na stabilność tych krajów, a więc, po raz kolejny, rośnie ryzyko na rynku ropy.

Last but not least, spadek wartości dolara. Wykres USD/Euro bardzo silnie skorelowany jest z wykresem ceny ropy. Powoduje to ograniczenie wielkości popytu nieproporcjonalne do wzrostu cen, z racji tego, że cena wyrażona w euro nie rośnie tak dramatycznie. Powinno to stanowić dla nas pocieszenie, bo złotówce znacznie bliżej do kursu euro niż dolara. Cała jednak sytuacja nakręca się w niebezpieczną spiralę. Ceny rosną, bo dolar słabnie, a dolar słabnie między innymi z powodu wzrostu cen ropy, bo te na pewno odbiją się na amerykańskiej gospodarce. Powstaje niejako problem jajka i kury, ale tutaj winę widać raczej po stronie dolara, a nie kursu ropy. To dolar zaczął spadać pierwszy po kryzysie na rynku kredytów subprime, a cena ropy zaczęła się do nowego kursu dostosowywać. Wydaje się, że zbyt optymistyczne działania amerykańskich banków odbiją się nam czkawką co najmniej tak poważną, jak wydawało się na początku. O ile jednak pesymistyczne wieści nie spowodowały długotrwałej bessy czy krachu światowego (choć na swoje fundusze patrzyłem z przerażeniem, bo korekta była solidna), to najwyraźniej zamierzają one się odbić na światowej gospodarce w okresie nieco dłuższym. Droższe paliwa muszą zahamować rozwój i pociągnąć za sobą inflację.

Co dalej? Różowych perspektyw przed nami nie widać. Na ten moment nie widać powodów do poprawy sytuacji. Rozpędzające się azjatyckie kolosy, Chiny i Indie potrzebują coraz więcej paliw. Wzrost ich popytu szacuje się na 15% rocznie. Sporo. Dziś Chiny są drugim po USA "konsumentem" ropy naftowej. Sytuacja w Iraku się nie poprawia, a oszołomy nie chcą z tego świata znikać. Nie ma co liczyć na zdecydowaną poprawę stosunków z Zachodu z Bliskim Wschodem, w szczególności z Iranem, z Jemenu czy Nigerii muzułmanie zniknąć nie zamierzają, co nie zapowiada zakończenia tamtejszych niepokojów. Nawet jeśli sytuacja w tych krajach się poprawi, z pewnością popsuje się gdzie indziej. Do tego dochodzą postaci pokroju Hugo Chaveza, choć ten akurat nie zamierza wydobycia zmniejszać, ale zwiększyć go, jak sam twierdzi, Wenezuela już nie może.

Czy można znaleźć dobre strony nadchodzącej recesji? Owszem. To przede wszystkim rozwój technologiczny, do którego pchnięte zostaną wielkie koncerny szukające tańszych źródeł energii. Inwestycje staną się bardziej opłacalne, chętniej będą podejmowane próby ryzykowne. A jakie mamy możliwości? Bardzo liczne. Zaczynając od niesławnych biopaliw, przez energię czerpaną wprost z natury jak światło słoneczne czy wiatr (choć wciąż mało wydajne), do technologii tańszej obróbki potencjalnych paliw kopalnych, takich jak łupki bitumiczne. Pozostaje więc patrzeć w przyszłość z nadzieją, na wyższe ceny paliw zacisnąć zęby i modlić się o zwyżkę na GPW :).

środa, 7 listopada 2007

Duńska chandra

Wraz z załamaniem pogody w Esbjergu, razem z ciemnymi chmurami i przenikliwym wiatrem, do mej głowy przyszły nieco smutne, sentymentalne myśli.

Choć nigdy nie miałem problemów w kontaktach z innymi ludźmi, po raz kolejny dotarła do mnie zdecydowana różnica między znajomymi, czy kolegami, a prawdziwymi przyjaciółmi. Znajomych jest na pęczki, ale osób, które gotowe są coś dla nas zrobić jest bardzo niewiele. W dzisiejszym świecie, obok naiwnych wierzeń, postawy buduje najzwyklejszy egoizm, skądinąd będący w sprzeczności z tymi pierwszymi. Może nie warto się na to oburzać, w końcu to naturalny porządek rzeczy, a przez całe swoje życie dbamy o własne szczęście i przekazanie swoich genów. Być może winna jest tu subiektywna ocena, gdyż człowiek obiektywny nie jest nigdy, ale odnoszę wrażenie, że większość ludzi za miłą, uśmiechniętą fasadą, ma zdecydowaną większość otoczenia w najgłębszym poważaniu. Dowodem na to może być choćby łatwość, z jaką urywają się kontakty z osobami, które wydawały się przyjaciółmi. Co gorsza, ci sami "przyjaciele" potrafią knuć za naszymi plecami.

Ludzi dzielą ogromne dystanse. Nawet znajomości, które wydawałyby się bliskie, okazują się bardzo nietrwałe. Może jest to spowodowane konsumpcyjnym podejściem do życia. W danej chwili zadajemy się z tymi, z którymi jest wygodniej. Jak się znudzi, znajomość można najzwyczajniej wyrzucić do kosza. Będąc tu, w Esbjergu widzę, że relacje, które w tym momencie można by uznać za zażyłe, urwą się natychmiast po powrocie do domu. Jeżeli 10% z nich przetrwa próbę czasu, będzie to zdecydowany sukces.

Na koniec stwierdzenie może patetyczne, ale bardzo dobrze wyrażające moje przemyślenia. Osoby, na których nam zależy są warte dużo, ale ci, którym zależy na nas, warci są wielokroć więcej. Chyba czasem warto obejrzeć się za siebie i sprawdzić, czy ktoś nie podąża za nami, patrząc smutnym, stęsknionym wzrokiem.

P.S. Zapomniałem napisać, że chyba podświadomie staję się emo. Pociąłem sobie rękę.

wtorek, 30 października 2007

Stare fotografie

Niedawno, za sprawą wykopu wpadła mi na monitor strona ze zbiorem starych fotografii. Sporo ciekawych, niektóre zupełnie marne. Warto zobaczyć. Za pierwszym przejrzeniem wyróżniłem dwie, choć nie najlepsze. Pierwsza zabawna, Nasty nuns ;)druga nieco przerażająca. KKKWszystkie na widelec.org.

sobota, 27 października 2007

Zagadka

Świetna zagadka, popularna ostatnio w Internecie, ale na wypadek, jakby ktoś z was jej jeszcze nie znał, zamieszczam ją u siebie. Czekam też na jakieś twórcze odpowiedzi, nie tylko tę oryginalną.

Jak na człowieka nie jest zbyt wysoki, z pewnością nie jest też uznawany za przystojnego. Czytaj: niski i brzydki. Jest ponury, humorzasty, wiecznie niezadowolony. W swojej pomysłowości wykazuje pewną inteligencję, ukierunkowaną jednak głównie na zadawanie ciosów i ran swoim oponentom. Knucie przeciwko nim zabiera większość jego czasu i energii. Uważa, że zawsze ma rację, a za niepowodzenia najczęściej wini innych. Ponadto mieszka sam wraz z kotem i nie posiada ani prawa jazdy ani konta bankowego. Kto to taki?

Za rotfl.pl.

czwartek, 25 października 2007

Po wyborach

Z powodu licznych ostatnio podróży nie miałem czasu na jakikolwiek komentarz w sprawie wyborów. A komentarz jak najbardziej się należy. Pisać można by długo, postaram się nawiązać do istotniejszych i ciekawszych kwestii.

Zacząć trzeba od tego, że wynik wyborów okazał się miłym zaskoczeniem. Byłem przekonany, że PO tym razem wygra (choć dwa lata temu też), ale spodziewałem się niewielkiej różnicy, a przy tym więcej mandatów dla PSL i LiD. Wyszło lepiej, niż się spodziewałem, choć boli to, że PiS otrzymał więcej głosów niż w poprzednich wyborach. Cieszy natomiast zlikwidowanie "przystawek", tego niemiłego epizodu w polskiej polityce. Mam nadzieję, że za cztery lata się nie obudzą, ale to zależy przede wszystkim od Platformy. Teraz tylko czekać na powołanie rządu.

Reakcja PiS, a właściwie Jarosława Kaczyńskiego, z którym nikt w partii nie śmie się nie zgadzać, była łatwa do przewidzenia. Nie uznał porażki z godnością, nie dociera do niego, że Polacy nie chcą rządów w jego stylu, z dzieleniem i skłócaniem społeczeństwa, wiecznym rozliczaniem przeszłości, walki zamiast dialogu na każdym możliwym froncie, wreszcie brakiem postępu w budowie autostrad. Stwierdził, że przegrał walkę już nie z układem, ale całym frontem obrony przestępców, rozciągającym się od Grzegorza Piotrowskiego po Platformę Obywatelską. Znów stosuje retorykę „kto nie jest z nami, jest przeciwko nam”. Brakuje tylko, aby zaczął wprost obrażać, tak jak czynią to niektórzy jego apologeci, wyborców, którzy nie głosowali za PiS. Powtarza się historia ze stoczni, gdzie premier stwierdził: „My jesteśmy tu, gdzie staliśmy przed laty, oni są tam, gdzie stało ZOMO”. Do tego dochodzi postawa prezydenta, który początkowo chciał wpływać na obsadę ministerstw siłowych, tak przynajmniej twierdził senator Putra, do dziś nie pogratulował zwycięstwa Platformie, a na marszałka seniora nie wybrał zwyczajowo najstarszego posła, którym został Kazimierz Kutz. Nieistotne niuanse, ale pozostawiają niesmak i źle odbijają się na wizerunku Lecha Kaczyńskiego, który najwyraźniej nie próbuje nawet być prezydentem wszystkich Polaków. W znacznie większym stopniu jest bratem przegranego premiera i niedawnym członkiem przegranej partii, choć w świetle wyników zastanawiam się, czy to właściwe sformułowanie. Przegrała na pewno mania i ambicja Jarosława Kaczyńskiego, ale sama partia wciąż stanowi drugą siłę polityczną w kraju, w dodatku z bardzo twardym elektoratem, który prawdopodobnie teraz pokaże swoją obiektywność.

Podoba mi się natomiast spokój i powściągliwość PO. Wydaje się, że chcą uniknąć błędów i rychłego porównywania do PiSu i jego TKMu. Zobaczymy jak będzie to wyglądać za miesiąc, ale póki co tonują wypowiedzi na temat Mariusza Kamińskiego, który wydawał się pierwszą osobą do odstrzału, co z resztą nie dziwi. Swoją drogą to ciekawe jest stanowisko, na które powołuje premier na czteroletnią służbę, ale nie może z niego tej osoby odwołać. Jak najbardziej słuszne są plany podporządkowania CBA Sejmowi, choć tak naprawdę służba ta niewiele dotąd zdziałała, a raczej budziła wątpliwości swoimi działaniami. Na pochwałę zasługuje atmosfera panująca między przyszłymi koalicjantami. Po raz pierwszy od dwóch, a właściwie prawie czterech lat stawia się na przyjazną współpracę, a nie szarpanie sukna, każdy w swoją stronę. Trzeba nam teraz czekać i uważnie się przyglądać.

Należałoby jeszcze poruszyć sprawę przyczyn zwycięstwa Platformy. Wiele osób zgodnie twierdzi, że sporo głosów oddanych na tę partię, było głosami raczej przeciw PiS, ja również przychylam się do tego stwierdzenia. Niektórzy wróżą szybki odpływ tego elektoratu – to się okaże. Mam nadzieję, że PO nie da ku temu powodów. Na pewno pomogły też telewizyjne debaty. Przyciągały one bardzo liczną widownię, a debatę Tusk – Kaczyński zdecydowanie wygrał ten pierwszy. Sądziłem, że odbycie jej przed rozmową z Aleksandrem Kwaśniewskim da zwycięstwo prezesowi PiS, ale na szczęście bardzo się pomyliłem. Nie wiem, czy była to wina przygotowania, zlekceważenia, czy słabości doradców, ale Kaczyński debatę tę przegrał z kretesem. Platformie pomogła też podwyższona mobilizacja wśród młodych ludzi, którzy w Internecie co chwilę atakowani są przez politykę, a przy tym zazwyczaj nie podobają im się metody PiS.

Odnieść się też należy do przyczyn, jakie widzi PiS. Uśmiech politowania, ale i lekkie oburzenie wywołuje u mnie twierdzenie, że PiS przegrał przez telewizję i to w dodatku publiczną. Niewątpliwie kampania zachęcająca do głosowania partii tej nie pomogła, ale trzeba nie mieć twarzy, aby o to kogoś obwiniać, czy mieć o to pretensje. Podobnie ma się sprawa z sondażami. Jarosław Kaczyński wysnuł tezę, że fałszowane wyniki badań opinii publicznej wpłynęły na wynik wyborów. Czegoś tu jednak nie rozumiem. Dwa lata temu to PO była na pierwszych miejscach w sondażach, co zdecydowanie pomogło PiS, gdyż część osób, chciała przewagę PO zrównoważyć. Wtedy sondaże były nieprecyzyjne, ale jakoś Jarosławowi Kaczyńskiemu niespecjalnie to przeszkadzało. Jednak teraz, gdy jego polityka nie znalazła wystarczającej akceptacji, ośrodki sondażowe znalazły się w układzie, a może nawet i całym froncie. PiS nie przyjmuje do wiadomości, że głównym powodem dla którego PiS został odsunięty od władzy jest osoba premiera i kilku polityków tej partii, ze szczególnym wskazaniem na Jacka Kurskiego, który z kłamstwa i opluwania uczynił swój chleb powszedni i Przemysława Gosiewskiego, który dla wielu stał się symbolem wykorzystywania posady w rządzie celem budowania poparcia na przyszłe wybory. Niejednoznaczna ocena należy się Zbigniewowi Ziobro, który z jednej strony wielu wyborców odstraszył swoimi medialnymi występami, zaczynając od niszczarki, a na doktorze Garlickim kończąc, ale z drugiej przyciągnął inną grupę, która chce prawa bezlitosnego i organów ścigania łapiących przestępców (i nie tylko) za wszelką cenę.

Cóż, w niedzielę o 23 odetchnąłem z ulgą. Czekałem jeszcze na oficjalne wyniki, żeby nie cieszyć się zawczasu, ale choć różnica między sondażami exit polls a wynikami okazała się niekorzystna dla PO, to ta i tak zdobyła wystarczającą liczbę głosów, aby formować rząd wraz z PSLem. Po raz kolejny powtarzam, że pozostaje nam teraz czekać na pierwsze ruchy nowego rządu i liczyć, że się nie rozczarujemy, a osobom atakującym PO nie zostanie nic innego, jak „dziadek z Wehrmachtu”. Jeśli będzie inaczej, to na następne wybory chyba nie pójdę. Nie będzie już na kogo głosować.

wtorek, 23 października 2007

København

Po dwóch postach wycieczkowych przyszedł czas na trzeci i najdłuższy, dotyczący czterech dni spędzonych w Kopenhadze. Skład był standardowo wielonarodowy, mianowicie czwórka Hiszpanów, dwóch Polaków, Słowaczka, Portugalka, Niemka i Chińczyk.

W podróż ruszyliśmy we wtorek z samego rana. Najpierw autobusem, a później pociągiem. Przy okazji okazało się, że jeśli nie jest się mieszkańcem Danii (bądź się do tego zwyczajnie nie przyzna), można bardzo tanio podróżować pociągami. Za 445 koron kupiliśmy bilet na 4 dowolne dni w przeciągu najbliższego miesiąca. Bardzo tanio, zważywszy, że zwykły bilet do Kopenhagi kosztuje ok. 300 koron. Na miejsce dotarliśmy ok. 12 i zostawiwszy bagaże w hotelu ruszyliśmy na pierwsze zwiedzanie.

Po dotarciu do centrum, co zajmowało niecałe pół godziny ruszyliśmy na ścieżkę turystyczną, za radą mapy z informacji turystycznej. Co zobaczyliśmy nieco trudno spamiętać, a zdjęć na komputerze jeszcze nie mam. To co zostało mi w głowie umęczonej zmęczonej czy to przeziębieniem, czy niewyspaniem, to kopenhaskie uliczki w starym stylu, które choć liczne nie są tak urokliwe jak w rejonie śródziemnomorskim, czy na tyle dobrze utrzymane jak choćby w Krakowie. Swoją drogą wśród zachwytów innych nad Kopenhagą, zacząłem doceniać dawną stolicę Polski. Kraków, choć nie ma tak rozległego Starego Miasta, jest ładniejszy, bardziej zachęcający. Pierwszą budowlą, która zrobiła na mnie wrażenie był kościół Fryderyka, a właściwie jego wielka kopuła. Niestety nie udało nam się na nią wejść, gdyż przyszliśmy o niewłaściwej porze. Następnie przeszliśmy przez dziedziniec Pałacu Amalienborg, gdzie wartę pełnią strażnicy podobni do angielskich. Następnie dotarliśmy do parku Churchilla, na terenie którego znajduje się kościół anglikański, kilka nic niemówiących mi pomników i słynna, nie wiedzieć dlaczego, Syrenka.

Zaprawdę zastanawiającym zjawiskiem jest popularność kopenhaskiej Syrenki. Nie jest ona żadnym wielkim zabytkiem, bo została odsłonięta w 1913 roku. Dodatkowo była niejednokrotnie niszczona, a w 1964 r. straciła głowę, której nie odnaleziono, więc odlano nową. Postać ta nijak nie wiąże się też z żadną ważną legendą i jest zaskakująco małych rozmiarów. Właściwie nie ma żadnej logicznej przyczyny, poza marketingiem oczywiście, dla której rzeźba ta miałaby być szczególnie wartościowa.

Wracając do naszej trasy, po kilku zdjęciach i paru minutach spędzonych nad brzegiem ruszyliśmy dalej. Ścieżka prowadziła przez dawną fortecę Kastellet, następnie przez park, obok uniwersytetu, aż do samego centrum obok parku Tivoli. Stamtąd już prosta droga do hostelu.

Dopiero po powrocie zakwaterowaliśmy się w Hotelu Kopenhaga, przy czym pierwszy człon nazwy jest semantycznym nadużyciem. Choć nie narzekaliśmy, w końcu nie przyjechaliśmy siedzieć w pokoju, to jego powierzchnia była zatrważająco mała, ok. 8–10 m2 na cztery osoby. Zmęczeni kilkugodzinnym zwiedzaniem spędziliśmy wieczór w tym ciasnym lokum w 8-osobowym składzie.

Następny dnia odwiedziliśmy Christianię. Ten niewielki obszar w dzielnicy Christianhavn robi na odwiedzających duże wrażenie. Sceneria jak nie z tego świata, niesamowicie kontrastująca z resztą kraju. Miejsce to cieszy się dużą autonomią, a powstało 36 lat temu na terenie likwidowanych koszarów. Nieustannie jest miejscem konfliktów między władzami i policją, a mieszkańcami. Jest to wolne miasteczko zamieszkane przez niemal tysiąc osób, gdzie panuje wewnętrzne prawo a majątek jest wspólny. Ściągnęli tam najróżniejsi ludzie, którzy nie chcieli siedzieć w pędzącym pociągu światowego postępu, dawni hipisi czy anarchiści. Nie wolno wjeżdżać tam samochodami, nie wolno robić zdjęć. Poświęcam temu miejscu niewiele słów, ale z jednej strony trudno opisać to, co można tam znaleźć, a z drugiej należy to przykryć zasłoną milczenia. W drodze powrotnej wdrapaliśmy się jeszcze na wieżę widokową, ale widok nie zapierał tchu w piersiach. Praga widziana z wysokości robi znacznie lepsze wrażenie.

Tego samego dnia wieczorem wybraliśmy się na poszukiwanie jakiejś ciekawej knajpy czy dyskoteki. Widząc grupę młodych ludzi zmierzających najpewniej w miejsce takiego rodzaju, podążyliśmy za nimi. Rzeczywiście szli oni na dyskotekę, jednak przy wejściu spotkało nas może nie tyle rozczarowanie, co szok cenowy. Za sam wstęp należało zapłacić 800 koron! Zostało nam poszukać innego miejsca, aż trafiliśmy do dyskoteki Emma, gdzie wstęp był dziesięciokrotnie tańszy, choć za wszelkie napoje trzeba było płacić jak za zboże. Spędziwszy tam całkiem miły wieczór, wróciliśmy do hotelu korzystając z darmowych rowerów miejskich, które swoją drogą są świetnym pomysłem. Przed rozgrabieniem, czy rozwleczeniem ich po całym mieście chroni kaucja 20 koron, które wtyka się do mechanizmu podobnego do tych przy wózkach w marketach.

Kolejnego dnia mieliśmy wybrać się do Malmo, ale koniec końców trafiliśmy do Hillerød i Pałacu Fryderyka. Sam kompleks budynków bardzo ciekawy, otoczony fosą, z bardzo starannie zaprojektowanym i świetnie utrzymanym ogrodem robi dobre wrażenie. Niegdyś był to pałac królewski, obecnie pełni funkcję muzeum, być może największego w Danii. Znów nie udaje się uniknąć porównań z Krakowem, choć właściwie porównywać nie ma czego. Same zbiory muzealne, poza kilkoma eksponatami, bardzo starymi woluminami, porcelanową scenką, czy fantastycznym modelem nieba, nie robią większego wrażenia. Brakuje perły w koronie w postaci arcydzieła światowej klasy, a zgromadzone tam obrazy dla osoby nieznającej historii kraju, nie mają większej wartości. Do tego jest tam bardzo mało opisów, w dodatku zdecydowana większość tylko po duńsku. Odwiedziwszy zamek i ogrody udaliśmy się na zasłużoną kawę w centrum miasteczka. Cena była dość bolesna, ale kawa za to wyśmienita, w bardzo miłym lokalu.

Po powrocie do Kopenhagi i chwili odpoczynku poszliśmy na porządną kolację. Turecka restauracja Ankara, a w niej szwedzki stół za 80 koron. Byłem niemal w niebie. Cztery talerze jedzenia, a zatrzymałem się tylko ze strachu przed problemami żołądkowymi. Udało się spróbować kalmarów – nic specjalnego. Dobrze posileni trafiliśmy do LA Bar (tequilla za 10 koron ;)) i tam spędziliśmy resztę wieczoru, a właściwie nocy.

Rano grupa się podzieliła. Sześć osób od razu pojechało do Esbjergu, a my we czwórkę poszliśmy przepłynąć się statkiem krajoznawczym i obejrzeliśmy miasto od strony kanałów. Godzinna wycieczka warta była 60 koron, choć wiało niezmiernie. W planach mieliśmy jeszcze odwiedzenie jakiegoś miasteczka, ale zamiar ten porzuciliśmy, poszliśmy na stację i po czterogodzinnej podróży dotarliśmy do domu.

Choć Kopenhaga nie jest miastem cudownym, turystycznym skarbem Europy, to warto ją odwiedzić, pomimo wysokich cen. Zabytki nie są stare, ale kilka z nich jest na pewno ciekawych, a miasto ma swój wiekowy klimat na sporym obszarze. Do tego doszło w miarę dobre towarzystwo i wyjazd należy uznać za udany. Niedogodnością okazały się problemy z miejscami siedzącymi podczas podróży pociągiem. Dość popularne w Danii są rezerwacje miejsc, a ponieważ my takiej nie mieliśmy, musieliśmy kilka razy się przesiadać łowiąc wolne miejsca. Pociągi, choć komfortowe i nowoczesne, często bywają zatłoczone.

poniedziałek, 22 października 2007

Odense

Kolejnym celem naszych podróży okazało się Odense, trzecie największe miasto Danii, choć pierwotny plan zakładał zwiedzanie Aarhus. Odense to też jedno z najstarszych duńskich miast, założone w 988 r.

Podróż zaczęła się trochę pechowo. Na początku okazało się, że nie mamy autobusu, gdyż osoba odpowiedzialna za sprawdzenie rozkładu, spojrzała na rozkład w dni powszednie. Licząc, że uda nam się zdążyć piechotą. Niestety kupno biletów nieco się przedłużyło i musieliśmy czekać godzinę na kolejny pociąg, w dodatku z przesiadką, ale nie był to jakiś wielki problem. Po niecałych dwóch godzinach byliśmy na miejscu i ruszyliśmy w drogę. Oczywiście musieliśmy improwizować, gdyż nikt nie wpadł na pomysł, aby przeczytać cokolwiek o tym mieście, bądź zaplanować jakieś miejsca godne odwiedzenia.

Po kilkuminutowym marszu dotarliśmy do centrum i z rozczarowaniem stwierdziliśmy, że niemal wszystko jest zamknięte, a ulice świecą pustkami. Zostało nam iść na lody i przejść się po mieście. Tak dotarliśmy do parku, może niezbyt urodziwego, ociekającego atrakcjami, ale mającego w sobie coś wyjątkowego. Ponieważ Odense jest rodzinnym miastem H. C. Andersena, wszędzie przewijały się związane z nim i jego bajkami motywy. Miasto stara się eksploatować jego osobę. Nie wiem ilu pomników się doczekał, ale my widzieliśmy chyba cztery, a nie dotarliśmy pod dom, w którym mieszkał. Już w drodze powrotnej na stację, natknęliśmy się na kilka starych monumentalnych budowli, w tym dwa kościoły i jeden budynek nieznanego mi przeznaczenia. Wreszcie kilka minut po 6 zmęczeni wsiedliśmy do pociągu.

Wycieczka, choć nie obfitowała w atrakcje, była warta poświęconego czasu. Udało się zobaczyć inny kawałek Danii i spędzić dzień z dala od nieco nudnego Esbjergu w miłym towarzystwie.

P.S. Zdjęcia jeszcze nie zrzucone. Niedługo pojawią się tu.

sobota, 20 października 2007

Esbjerg Aquarium

Ostatni tydzień obfitował w wycieczki i zwiedzanie. Zaczęło się już w sobotę. Choć planowaliśmy wypad do Arhus, skończyło się na akwarium w Esbjergu.

Po drodze do rzeczonego akwarium odwiedziliśmy też nieco dziwne miejsce, wyglądające jak pogańskie miejsce kultu. Bez wątpienia nie jest ono dawnego pochodzenia, ale sprawia ciekawe wrażenie. Na niewielkiej polanie stoi drewniany Światowid, bądź lokalna jego odmiana, figura niezidentyfikowanego ptaka, kilka niewielkich, niepokrytych szałasów i drewniany „labirynt%rdquo; o spiralnym kształcie. Wciąż tajemnicą pozostaje dla nas kto i po co to wszystko postawił. Na myśl przychodzi ktoś w rodzaju harcerzy, choć to chyba niewłaściwy trop.

W końcu, po niemal godzinnym marszu udało się dotrzeć do akwarium (zastanawiam się, czy nie ma na to lepszego polskiego słowa). Niestety zjawiliśmy się o parę minut za późno i zdążyliśmy zaledwie na końcówkę karmienia fok. Na szczęście strata była nie tak wielka, gdyż można je było później oglądać przez szybę zbiornika, co robiło chyba nawet większe wrażenie. Foki, przyzwyczajone do obecności ludzi, zachowywały się jak opłaceni aktorzy. Podpływały bardzo blisko szyby, na odległość kilku zaledwie centymetrów, pozwalając dobrze się im przyjrzeć w trakcie nurkowania.

Obok znajduje się zagroda dla norek. Na niewielkiej powierzchni żyje tam ponad dziesięć tych pociesznych zwierząt. Udało się nam być świadkami zabawnego zdarzenia. Jedna z norek zdobyła kawałek ryby, ale nie była w stanie spokojnie go zjeść, gdyż zaraz w pogoń za nią rzuciła się reszta stadka. Zamieszanie w zagrodzie było ogromne, a wszystkie, jak jeden mąż, goniły zdobywcę jedzenia.

Po norkach przyszła kolej na okazy morskie. W dość dużym budynku zgromadzono ogromną ilość najróżniejszych ryb, mięczaków, skorupiaków itp. Co ciekawsze zostały uwiecznione na zdjęciach. Zobaczyć tam można najróżniejsze ryby głębinowe, płaszczki, ławicę dorszy, dziesiątki krabów, krewetek, ośmiornice, węgorze i inne okazy żyjące zarówno w Morzu Północnym, jak i innych morzach. Wielką atrakcją jest basen, w którym pływają ryby i płaszczki nie bojące się odwiedzających. Nie wiem w jaki sposób zostały do tego przystosowane, ale wręcz chętnie podpływają do ludzi i każdy może je dotknąć czy pogłaskać. Bardzo ciekawe doświadczenie.

Oprócz eksponatów żywych, w muzeum znajduje się też kilka sal pokazujących nieco historii duńskiej żeglugi i rybołówstwa. Można tam zobaczyć kilka statków, łodzi, rekonstrukcje rybackich chat, a nawet wypchaną krowę, efektownie podwieszoną nad głowami odwiedzających. Na końcu odwiedziliśmy bunkier i plac zabaw z wysoką zjeżdżalnią, nieco egzotyczną karuzelą i rozciągniętą stalową liną z bloczkiem do zjeżdżania na niej.

Być może słowa tego nie pokazują w dostatecznym stopniu, ale wycieczka była bardzo udana i 85 koron wydane na bilet wstępu okazało się dobrze wydanymi pieniędzmi.

wtorek, 9 października 2007

Pub Crawl

Ostatnio z trudem przychodzi mi pisanie. Ciężko stwierdzić, czy to lenistwo, brak weny, a może muzy. Moje tradycyjne tematy polityczne, choć są liczne i ciągle pojawiają się nowe, napełniają mnie taką niechęcią, że nie mam ochoty o tym pisać. Poza tym wszystkie stwierdzenia byłyby truizmami. Jaka polityka jest, każdy widzi. Kłamstwa, hipokryzja i odwracanie Alika ogonem, ale miało być nie o tym.

W miniony weekend, działając w jakimś tajemniczym porozumieniu, wszystkie uczelnie zorganizowały dla swoich studentów tytułowy Pub Crawl. Impreza o tyle ciekawa i przyjemna, co nierealna w polskich warunkach. Godzinę rozpoczęcia wyznaczono na 19. Należało się stawić w budynku muzeum w centrum miasta i tam mieliśmy poznać szczegóły. Organizatorzy oczywiście pomyśleli o studentach z zagranicy, więc wszystko mówili po duńsku. W tym języku były zarówno komunikaty informacyjne jak i żałosny (chyba, bo Duńczycy też się nie śmiali) występ kabaretowy. Kiedy wreszcie doczekaliśmy końca, indywidualnie dowiedzieliśmy się o co chodzi, podzielono nas na osiem grup i otrzymaliśmy obiecane kupony na piwo/kolejkę/drinka. W sumie było ich dziewięć, po jednym do każdej knajpy w planie, a ponieważ zostało ich sporo bezpańskich, więc w moje ręce wpadł drugi, ponadprogramowy zestaw. Tak przygotowany mogłem ruszyć w rejs.

Kolejne puby czy kluby były dość zróżnicowane, a miały jedną zasadniczą cechę wspólną - wysokie ceny i niedobre piwo. Szczęśliwie tej nocy nie musiałem nic kupować sam. W zupełności wystarczyły zdobyte kupony. Niestety walory smakowe pozostawiały wiele do życzenia. Tak jak wspomniałem, piwo miało smak wody i taką samą moc, a kolejki, które barmani lali bez pytania o preferencje, smakowały jak ziołowe lekarstwo, ewentualnie doprawione ekstraktem z raczków. To chyba dość popularny trunek w Danii, gdyż w tych dwóch wersjach spotyka się go na każdym kroku. Wśród odwiedzonych knajp znalazły się zarówno dyskoteki, maleńkie puby (sam się dziwię, jak się tam mieściliśmy), a nawet "klubokawiarnia", w której serwowano ciekawe koktajle. Niestety dwa razy dostałem ten sam, bo nie dano mi możliwości wyboru, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Wędrówkę skończyliśmy w dyskotece, z której wydostaliśmy się grubo po czwartej rano i po ponad półgodzinnej drodze do domu, kroki swoje skierowaliśmy do kuchni, celem skonsumowania pożywnej jajecznicy.

Podsumowując, impreza była ciekawa, zobaczyłem zupełnie nowe miejsca (choć pewnie i tak ich nie będę odwiedzał) i poznałem kilka nowych osób. Bawiłem się, chyba jak wszyscy, bardzo dobrze i jak nasz duński zwyczaj nakazuje, w niedzielę obudziłem się grubo po 12. Takich imprez więcej!

sobota, 6 października 2007

Mei Pax ;)

Wreszcie zebrałem się w sobie i zamieściłem zdjęcia mojego duńskiego przybytku. Niewiele ich, ale musi wystarczyć. Teraz pokój nie wygląda na tyle reprezentacyjnie, aby robić w nim zdjęcia ;)

Wygląd mojego pokoju ze skromnego progu.

„Droga na Ostrołękę...” Po lewej: łazienka…

…a w niej umywalka.

Pokój właściwy w stanie pierwotnym, zanim wszystko obróciło się w chaos.

środa, 3 października 2007

Debata

Wreszcie udało mi się obejrzeć debatę, którą przegapiłem w poniedziałek. Z resztą, z tego co zdołałem przeczytać, iTVP nie stanęła na wysokości zadania i tam debaty obejrzeć też się nie dało. Cóż, zawsze pozostaje youtube, który i tym razem nie zawiódł, choć zaskoczony byłem czasem, po jakim program pojawił się w sieci. Przykładowo mecze piłkarskie, czy ich skróty, pojawiają się znacznie szybciej.

Jeśli chodzi o samą debatę, to zgodzić się trzeba z komentatorami, że najwięcej stracił na niej Donald Tusk, dodatkowo obrzucany błotem przez Kaczyńskiego, domagającego się odcięcia PO od ewentualnej koalicji z LiDem. Forma debaty była dość dobrze dopracowana, choć czas powinien być przestrzegany bezwzględnie. W końcu umiejętność debatowania w ściśle określonych regułach też powinna być istotna, poza tym daje szanse na lepsze dopracowanie taktyki. Prowadzący debatę byli dość dobrze dobrani, zabrakło mi konkretnych pytań o program. Tak, jak dwa lata temu PiS zadał bardzo poważny cios swoim programem, choć był to stek kłamstw, bzdur i zwyczajnego lania wody, tak dziś nikt programami się już nie interesuje. PO, która podobno tym razem ma solidnie skonstruowany i spisany program, jak zwykle zostaje w tyle, bo nikt się już tym nie interesuje.

Debata podzielona na trzy części poruszać miała najistotniejsze problemy polityczne. Na pierwszy ogień poszła gospodarka, a pytania zadawała Joanna Wrześniewska. W tej części znacznie lepiej wypadł Kwaśniewski, który dość blisko trzymał się tematu, odpowiadał na pytania, a nawet kąsał pytaniami. Pokazał też, że jest lewicowcem, czego ostatnio po LiDzie czy SLD nie widać, choć to akurat dla mnie duża wada. Na twierdzenia premiera, oczywiście słuszne, o dobrym stanie polskiej gospodarki, odpowiedział, że nie jest to zasługą aktualnego rządu. Kaczyński nie odpowiedział też na pytanie prowadzącej, dotyczące ułatwień w prowadzeniu działalności gospodarczej, ograniczając się do stwierdzeń, że "chcieliby" i jest pakiet Kluski, z którego nota bene niewiele zostało i jak wiele innych pomysłów pozostał w sferze życzeń. Premier mówił też o obniżce składki rentowej i zwiększaniu nakładów na służbę zdrowia, ale chyba kuglował trochę z liczbami (nie mam ochoty teraz tego weryfikować). Tutaj też napotkał "lewy sierpowy" Kwaśniewskiego, który stwierdził, że należało obniżkę przeznaczyć na służbę zdrowia. Na dość oczywisty atak byłego prezydenta, dotyczący potraktowania pielęgniarek, przewodniczący PiS odpowiedział dość słabo, choć lepiej się chyba nie dało, że SLD we Wrocławiu ciągało pielęgniarki za włosy. Nie do końca wiadomo co miał na myśli, ale prawdopodobnie wydarzenia z 2003r., za które odpowiedzialni byli dolnośląscy samorządowcy. Premier wyciągnął też nieco niejasną sprawę Orlenu, ale lider LiDu sparował atak bardzo skutecznie.

Druga część debaty dotyczyła polityki zagranicznej, a prowadzenie jej powierzono Monice Olejnik. Spotkałem się z głosami, że prowadziła ją źle, ale ja tak nie uważam. Choć momentami się gubiła, a później zarzucano jej przerywanie, uważam, że po prostu utrzymała swój styl, w którym nie pozwala politykom schodzić z tematu, równocześnie zadając bardzo niewygodne pytania. Fanatyczni prawicowcy oczywiście tego nie rozumieją. Tutaj debata stała już na niższym poziomie, może też dlatego, że polityka zagraniczna jest trudna do zweryfikowania. Jak słusznie stwierdził Kwaśniewski, rząd twierdzi, że jest lepiej traktowany na Zachodzie, podczas gdy nie ma porównania, bo "w bagażu" z prezydentem nie jeździł. Kaczyński niechętnie odpowiadał na dość szczegółowo zadane przez Olejnik pytania, a eskalacją była odpowiedź, że o to, który z ministrów spraw zagranicznych był sowieckim agentem, należy pytać Macierewicza. Przecież Macierewicz sam na stanowisko się nie mianował! Premier ponosi niemal pełną odpowiedzialność za swoich podwładnych. Z drugiej strony propagandowo chwyt bardzo dobry - nie podważa zdania swojego człowieka, a równocześnie go nie podziela. Ciemny lud to kupuje.

Trzecią część debaty, dotyczącą ustroju państwa poprowadził Krzysztof Skowroński. Rozmowa dotknęła problemów układów politycznych, Kwaśniewski wytknął jawne kłamstwa PiSu, Kaczyński bronił się jak zwykle - biedny niewinny PiS został siłą wepchnięty w koalicję z Samoobroną. Premier skutecznie kontratakował ułaskawieniami, które wydał prezydent, czyniąc go w tej kwestii niemal bezbronnym. Twierdzenia, że miał do tego prawo są tyle oczywiste, co nieskuteczne. Z tej części chyba najmniej jest warte uwagi, gdyż było to właściwie powtarzanie konwencyjnej propagandy.

Całość debaty nie była zbyt porywająca, trzecią część oglądałem wyraźnie znudzony, widząc coraz mniej argumentów. Oceniać wynik można na trzy sposoby. Jeśli patrzeć na debatę pod względem kampanii wyborczej i związanej z tym propagandy, która wcale nie musi mieć nic wspólnego z prawdą, właściwie był remis. Nie sądzę, aby wielu zwolenników jednej czy drugiej opcji zmieniło zdanie, gdyż posługiwano się od dawna znanymi argumentami. Pod względem merytorycznym, jak i zasad samej debaty, za zwycięzcę należy uznać Kwaśniewskiego, choć zwycięstwo było bardzo niewielkie. Zachowywał się bardziej swobodnie, starał się wytaczać bardziej konstruktywne argumenty, nawet jego żarty były lepsze. U premiera źle wyglądały sytuacje, w których uderzał bardzo silnie, ale zaraz uśmiechał się do swoich sympatyków. Dla mnie są to zagrania pod publikę i bardzo tracą na wiarygodności, choć mogły być bolesne dla przeciwnika. Trzecie spojrzenie, to mój całkiem subiektywny odbiór rozmówców. Kaczyński jak zwykle powtarzał swoją propagandę, w której ilość prawdy nie ma większego znaczenia. Nawet jeśli często ma rację, to swoimi cynicznymi kłamstwami zdecydowanie podkopał swoją wiarygodność. Kwaśniewski zachowywał się poprawnie, jako osoba nawet u mnie zyskał, ale ciąży na nim lewicowość, która na pewno powstrzyma(łaby) mnie od oddania głosu na LiD, choć niedawno zacząłem się nad tym zastanawiać.

Patrząc na zaprezentowany obraz dwóch z trzech czołowych partii, pozostaje czekać na prawdziwą prawicę w sferze gospodarki połączoną ze skrajnie lewicowym podejściem do obyczajowości.

poniedziałek, 1 października 2007

MS "Kura"

Do nowego sytemu wydanego przez Microsoft od początku podchodziłem sceptycznie. Mimo, że od premiery minęło chyba już grubo ponad pół roku, moje doświadczenia z tym produktem są bardzo skromne. Wychodzę z założenia, że mój XP działa za dobrze, żeby go wymieniać. Ponadto Vista jak wiadomo ma znacznie większe wymagania, które są nieproporcjonalnie większe od korzyści jakie dać może nam nowy system. W oczy od razu rzuca się odświeżony wygląd okienek. Trochę krągłości, trochę przezroczystości, całość robi całkiem przyjemne wrażenie. Ale co z tego, skoro efekty wydłużają czas pracy, menedżer plików jak był bezużyteczny, tak bezużyteczny pozostał. Trudno znaleźć jakieś rewolucyjne rozwiązania i chyba prawdą jest często powtarzana opinia, że po pierwszym, albo dwóch service packach, będzie to system bardzo dobry. Właściwie nasuwa się analogia z XP. Z początku też był strasznie dziurawy, pożerał za dużo zasobów i wszyscy wieszali na nim psy. Jednak czas poszedł do przodu, a system - poza service packami - nie, więc żarłoczność przestała być problemem. Kiedy XP wchodził do sprzedaży wysokim standardem było 256MB RAM, na których praca z XP rzeczywiście jest mordęgą. Dziś, kiedy w dobrym obyczaju jest 1GB nie stanowi to już problemu.

Rewolucyjna miała być też poprawa bezpieczeństwa systemu. Słychać było nawet głosy, że producenci oprogramowania antywirusowego wpadają w panikę, bo wraz z wejściem Visty znikną wirusy. Jak wygląda to w rzeczywistości? W kwestii wirusów niewiele się zmieniło, nadal potrzebne są programy antywirusowe, a z niektórymi nie radzi sobie nawet uznawany często za najlepszy, Norton Antivirus. Poprawa bezpieczeństwa ograniczyła się chyba do irytujących pytań pojawiających się bez przerwy, gdy tylko zacznie robić się coś w Panelu Sterowania. Chyba nie tędy droga.

Niezwykle istotna część dzisiejszego systemu operacyjnego, przeglądarka, również miała być rewolucyjna. Jednak jak przekonałem się już parę miesięcy temu, rewolucji żadnej nie ma. Wprowadzone zostały mechanizmy od kilku lat z powodzeniem wykorzystywane w przeglądarkach opartych na Netscape'ie czy nakładkach na IE. Oczywiście przeglądarka Microsoftu nie utrzymuje też standardów, które MS współtworzy, ale do tego przyzwyczajają nas od lat.

Na koniec zaznaczam, że nie przeprowadziłem intensywnej analizy Visty, a skromne doświadczenie nabyłem próbując pomóc ludziom, którym system zaczął się sypać.

Kobiety nienawidzą mężczyzn i gardzą nimi

Swego czasu trafiłem na ciekawy tekst, pochodzący ponoć z "Wprost". Nie ze wszystkim da się zgodzić, ale w ciekawy sposób pokazuje inną stronę medalu, o który walczą (przynajmniej niektóre) feministki. Mówiłem o tym nie raz, choć tutaj pojawiają się konkretne argumenty i autorytety. Do artykułu dodałbym jeszcze hipotezę, że często to kobiety dyskryminują inne kobiety, a nie jest to tylko dziełem jakiegoś męskiego szowinizmu i chyba słuszne spostrzeżenie, z którym kiedyś się zetknąłem, że wśród kobiet szeroko rozumiana inteligencja ma mniejsze odchylenie standardowe, a tę samą medianę czy średnią. Drugi argument tłumaczy mniejszą ilość kobiet wśród naukowców czy kadry profesorskiej.

We współczesnej kulturze kwitnie mizoandria, czyli pogarda dla mężczyzn.

Jest oczywiste, że obecnie mężczyznom żyje się ciężej niż kobietom, tylko nie wolno im się skarżyć, jak to czynią kobiety. Czym bowiem jest feminizm, jak nie jednym wielkim lamentem nad rzekomo strasznym losem kobiet? - pyta Martin van Creveld, izraelski historyk. Van Creveld opublikował niedawno książkę "Płeć uprzywilejowana", w której twierdzi, że również w poprzednich stuleciach kobietom żyło się łatwiej niż mężczyznom. Cieszyły się względnym bezpieczeństwem w czasach, gdy było ono deficytowe, nie ryzykowały życia na wojnach i rzadziej głodowały. "W dawnych czasach same kobiety nie chciały równouprawnienia w pracy, bo zarobkowanie nie było uważane za żaden przywilej - stwierdził van Creveld w wywiadzie dla niemieckiego tygodnika "Focus".

Paradoksalnie, dyskryminacja mężczyzn wychodzi na jaw, jeśli się wsłuchać w argumenty feministek. To, co przez wieki było uznawane za naturalny podział ról między kobietami i mężczyznami, feministki traktują jak przedmiot przetargu. Albo nie godzą się na wypełnianie tych obowiązków wcale, albo wykonują je w zamian za wymierne korzyści. Efekt jest taki, że mężczyźni coraz częściej zastanawiają się, jaki sens ma zakładanie rodziny i ciężka praca pod dyktando żon i partnerek, a często na ich potrzeby. Arnold Toynbee, znany brytyjski historyk, już pod koniec lat 60. zauważył, że od czasów Heleny trojańskiej kobiety tak potrafią manipulować mężczyznami, aby byli orężem w rozwiązywaniu inicjowanych przez nie konfliktów. "To kobiety najbardziej korzystały z łupów wojennych zdobywanych przez mężczyzn, dlatego na rękę było im wysyłanie mężów, ojców i braci na wojny. Im więcej tych łupów zgromadziły, tym bardziej mężczyźni musieli ich potem bronić" - pisał Toynbee.

Mężczyzna do pracy

Jeszcze nie ucichła awantura wywołana przez publikację książki Martina van Crevelda, a na rynku pojawiło się niemal identyczne w tonie dzieło niemieckiego publicysty Arne Hoffmanna "Czy kobiety są lepszymi ludźmi?". Hoffmann skrzętnie zgromadził dowody uprzywilejowania kobiet we współczesnym świecie. Wcześniej o dyskryminacji mężczyzn pisał socjolog Warren Farrell, autor m.in. "Mitu męskiej siły".
- Wzrastające uprzywilejowanie kobiet to proces zachodzący niemal we wszystkich zamożnych społeczeństwach. Mężczyźni muszą pracować coraz więcej, podczas gdy kobiety tylko wtedy, gdy mają na to ochotę. Efekt jest taki, że coraz więcej kobiet tworzy swoistą nową klasę próżniaczą. Najwyższy czas przywrócić równowagę w społeczeństwie, bo stracą na tym i kobiety, i mężczyźni - twierdzi Farrell.

Wszystkim tym, którzy uważają, że van Creveld, Hoffmann czy Farrell prezentują feminizm ? rebours, ten ostatni proponuje spojrzenie na świat z męskiego punktu widzenia. To mężczyźni wolniej niż dziewczynki dojrzewają, więc trudniej się przystosowują do przypisanych im ról społecznych. Nic dziwnego, że aż 90 proc. nastolatków nadużywających alkoholu i biorących narkotyki to właśnie chłopcy.

Dorośli mężczyźni mają już tylko gorzej. Ponieważ ciężej pracują i mają mniej czasu na dbanie o własne zdrowie (kobiety chodzą do lekarza dwa razy częściej niż mężczyźni), trzykrotnie częściej zapadają na choroby serca i układu krążenia, prawie dwukrotnie częściej padają ofiarami raka płuc. W krajach rozwiniętych panie żyją przeciętnie o 6-7 lat dłużej niż mężczyźni (w Polsce - o osiem lat dłużej). Jeszcze w 1920 r. ta różnica wynosiła rok na korzyść kobiet. - Już widzę krzyk, jaki by się podniósł, gdyby ktoś publicznie ogłosił dofinansowanie z publicznych pieniędzy programów przedłużenia życia mężczyzn do wieku osiąganego przez kobiety. A przecież bez żadnych protestów przechodzą programy terapii hormonalnej dla kobiet po menopauzie czy programy zwalczania raka piersi - mówi Warren Farrell. Dane amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia wskazują, że na typowo kobiece choroby przeznacza się średnio dwukrotnie więcej środków publicznych niż na zwalczanie schorzeń będących męską domeną.

Mężczyźni umierają wcześniej niż kobiety, ale na emeryturę przechodzą pięć lat później niż one (w Europie jedynie w Niemczech przeforsowano zrównanie płci w tym względzie). Kobiety skarżą się, że są wynagradzane gorzej niż mężczyźni (w USA zarabiają o 24 proc. mniej, w Polsce - o ponad 30 proc.), jednak z danych Departamentu Pracy USA wynika, że powodem jest głównie to, iż mężczyźni pracują ciężej. W USA mężczyźni spędzają w pracy przeciętnie 22 godziny miesięcznie więcej niż kobiety. To pracownicy płci męskiej w 90 proc. biorą nadgodziny. To mężczyźni wykonują 87 proc. prac w szkodliwych warunkach, to oni w 93 proc. padają ofiarami wypadków w pracy.

Przepracowanym mężczyznom coraz trudniej też sprostać erotycznym pragnieniom kobiet. Na lęki na tle seksualnym cierpi 30 proc. Polaków (o jedną czwartą więcej niż Polek). - Nigdy wcześniej przez gabinety psychologów nie przewijało się tylu sfrustrowanych mężczyzn - twierdzi dr Zbigniew Izdebski, seksuolog.

Punkty za kobiecość

Feministki domagają się coraz większego udziału kobiet we władzy. W Niemczech nawet prawicowa CDU zdecydowała się na przyjęcie zasady, że połowa miejsc w parlamencie zdobytych przez tę partię powinna przypadać kobietom. Tymczasem panie stanowią jedną trzecią członków tego ugrupowania, więc 50 proc. miejsc w Bundestagu oznacza ich polityczną nadreprezentację. Wobec kobiet stosuje się system kwotowy przeniesiony z USA. Tam jednak kwoty były pomysłem na przełamanie upośledzenia w życiu publicznym czarnych Amerykanów, których z powodów rasowych nie dopuszczano do wielu stanowisk. Przeniesienie systemu kwotowego do firm czy parlamentów jest wyrazem tchórzostwa wobec feministek. - Kobiety są niedoreprezentowane także wśród kanalarzy, ale dziwnym trafem w tej profesji nikt się kwot nie domaga - kpi Arne Hoffmann.

Feministki żądają coraz szerszego dostępu kobiet do armii i ich postulaty są realizowane: w armii USA już co siódmy żołnierz jest kobietą. Nie zmienia to jednak faktu, że na froncie kobiety nadal wykonują drugorzędne zadania. Martin van Creveld, który jest nie tylko historykiem, ale i ekspertem w sprawach wojskowości, zauważa, że podczas II wojny światowej w ZSRR utworzono specjalną jednostkę kobiecą, lecz zanim dotarła ona na front, pięć szóstych żołnierek zdezerterowało. W Izraelu podczas wojny Jom Kippur kobiety w męskich oddziałach walczyły ramię w ramię z mężczyznami, ale ich obecność na froncie tylko prowokowała Arabów do desperackich działań. Uważali oni bowiem za hańbę poddanie się kobietom. Ponadto mężczyźni walczący razem z kobietami przede wszystkim starali się je ochraniać, zamiast skupić się na atakowaniu wroga.

Mężczyzna = przestępca

W sądach wszystkich cywilizowanych krajów kobiety są karane łagodniej niż mężczyźni popełniający te same przestępstwa. W Wielkiej Brytanii uniewinnionych zostało 23 proc. kobiet oskarżanych o zabójstwo, podczas gdy wśród mężczyzn ten odsetek nie przekroczył 4 proc. - Kobiety zawsze przedstawia się jako ofiary systemu represji zbudowanego przez mężczyzn - mówi Arne Hoffmann.

Badania dowodzą, że dzieci wychowane przez samotnych ojców lepiej sobie radzą w późniejszym życiu niż dzieci samotnych matek (w Polsce takie badania przeprowadziła prof. Maria Jarosz, socjolog z PAN). Jednak to właśnie matki są uważane za predestynowane do roli opiekuna potomstwa. W sprawach o przyznanie opieki nad dzieckiem po rozwodzie panowie przegrywają na całym świecie. W Wielkiej Brytanii w 91 proc. spraw dziecko zostaje przy matce, w Polsce ten odsetek wynosi 97 proc.
- Nawet w policji, gdzie przecież dominują mężczyźni, pokutuje przekonanie, że wina zawsze leży po stronie mężczyzny - mówi Krzysztof Łapaj, przewodniczący Stowarzyszenia Obrony Praw Ojca.

Sprawcy przemocy domowej również nie są wyłącznie płci męskiej: z badań Polskiej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych wynika, że ofiarami przemocy ze strony partnerów pada 12 proc. kobiet, ale jednocześnie 9 proc. mężczyzn to ofiary przemocy ze strony pań. W Wielkiej Brytanii mężczyźni są o 30 proc. częściej ofiarami domowej przemocy niż kobiety, zaś w Nowej Zelandii - o 50 proc. częściej.
- Billboardy z wizerunkiem kobiety z podbitym okiem i podpisem "... bo zupa była za słona" czy plakaty Centrum Praw Kobiet z mężczyzną za kratami i hasłem "Przemoc wobec kobiety jest przestępstwem" uczulają opinię publiczną na problem przemocy w rodzinie, ale jednocześnie zrównują pojęcia mężczyzna i przestępca, co jest oczywistym nadużyciem - twierdzi Robert Kucharski, jeden z twórców portalu W Stronę Ojca.

Paul Nathanson i Katherine Young, amerykańscy socjologowie, w książce "Spreading Misandry: The Teaching of Contempt for Men in Popular Culture" ("Rozkwit mizoandrii: lekcja pogardy wobec mężczyzn w kulturze popularnej") wyliczają liczne antymęskie reklamy i filmy, w których mężczyzna jest patologicznym mordercą albo po prostu pożałowania godnym fajtłapą. Young i Nathanson twierdzą, że w popkulturze lat 90. kilkakrotnie wzrosła liczba antymęskich stereotypów.

Zemsta kobiet

Reakcją na zjawisko mizoandrii są ruchy i stowarzyszenia w obronie męskiej czci, które nie chcą jednak powielać bojowej retoryki feministek. - Na początku trzeba trochę przejaskrawić problemy dyskryminacji mężczyzn, żeby do kobiet dotarło, że rzekoma męska dominacja w świecie to powielany bezrozumnie przesąd - mówi Warren Farrell. O tym, jakie wpływy mają kobiety, przekonał się Arne Hoffmann. Z maszynopisem swojej książki "Czy kobiety są lepszymi ludźmi?" odwiedził aż 80 wydawców, zanim znalazł odważnego, który zdecydował się na publikację. Z kolei Warren Farrell po wydaniu "Mitu męskiej siły" został okrzyknięty reakcjonistą, a jego artykuły były odrzucane, chociaż wcześniej był jednym z ulubionych autorów. Skoro mężczyźni są tak uprzywilejowani, jakim sposobem tak łatwo dają się dyskryminować.