wtorek, 24 lipca 2007

„Bóg urojony” cz. II

Po przeczytaniu kolejnych trzech rozdziałów książki Dawkinsa, z pewnym trudem zabrałem się za pisanie tego komentarza. Chciałbym uniknąć suchego streszczania rozdziałów, ale nie wiem czy mi się to uda w stopniu zadawalającym, co powoduje mój opór. Cóż, obiecałem sobie skomentować całą książkę i tego zamiaru się trzymam.

Rozdział „Dlaczego niemal na pewno nie ma Boga” mocno wiąże się z rozdziałem wcześniejszym. Autor dalej rozprawia się z uzasadnieniami istnienia Boga, jednak na nieco innej płaszczyźnie. Przywołuje argumentacje spotykane u zwolenników teorii inteligentnego projektu (ID – intelligent design) i po kolei je punktuje. Zaczyna od ciekawego i pięknego w swojej prostocie rozumowania nazwanego „ostatecznym Boeingiem 747”. Odnosi się ono do pewnej analogii wymyślonej przez Freda Hoyle'a, mającej stanowić argument za ID, która szanse na przypadkowe powstanie życia porównuje do szansy na to, iż huragan przechodzący nad złomowiskiem zawierającym części samolotu, spowoduje jego powstanie. Dawkins idzie o krok dalej – jeszcze mniej prawdopodobne jest powstanie czy obecność istoty, która miałaby tego symbolicznego Boeinga stworzyć, równocześnie nie będąc częścią naszego Wszechświata.

Następnie czytelnikowi przybliżana jest istota darwinowskiego doboru natualnego, uświadamiane są częste błędy związane z jej niezrozumieniem. Pokazuje też, że tzw. trickle-down theory, która w rozumieniu Dawkinsa prezentuje pogląd, iż aby coś stworzyć, potrzeba czegoś większego, bardziej złożonego, a jej istota wyrażona jest w maksymie „Miecz nigdy nie zrobi płatnerze. Podkowa nigdy nie zrobi kowala. A garnek nigdy nie zrobi garncarze”, jest błędem ludzkiej intuicji. Teoria ewolucji napędzana przez dobór naturalny okazuje się mechanizmem w zupełności wystarczającym do wyjaśnienia rosnącej złożoności świata ożywionego (w co akurat osobiście nigdy nie wątpiłem). Dla podważenia tej teorii często przywoływane są przykłady tzw. nieredukowalnej złożonośći (IC – irreducible complexity). Chodzi tu o sposób w jaki powstały struktury, których części miałyby być nieprzydatne w drodze do ich wykształcenia, jak na przykład oko, czy skrzydła. Jednak Dawkins, jako biolog radzi sobie z tymi argumentami dość łatwo. Otóż narządy te, wbrew pozorom, nawet wykształcone w mniejszym stopniu dają większą szansę na przeżycie, a więc zwyciężają w nieustannej walce genów. Porównuje też każde osiągnięcie ewolucji jako górę, którą sam nazywa Szczytem Nieprawdopodobieństwa. Z jednej strony jest ona urwiskiem, przepaścią, którą nie sposób sforsować, jednak od drugiej strony prowadzi na nią kręta, nieraz prawie niewidoczna ścieżka, która jednak niechybnie prowadzi na szczyt. Krytykuje też tzw. „kult luk”, który nakazuje zwolennikom kreacjonizmu dopatrywać się boskiej interwencji wszędzie tam, gdzie brakuje jakiegoś ogniwa. Podejście takie jest nie tylko nieracjonalne, ale wręcz szkodliwe. Gdyby było akceptowane przez ogół świata nauki, wszelkie badania zatrzymałyby się, zadowalając działaniem nieznanej wyższej istoty wszędzie tam, gdzie brakowałoby racjonalnych wyjaśnień. W ogniu krytyki stawia Michaela Behe, jednego z głównych adwokatów kreacjonizmu i twórcy terminu IC.

Dalej autor znajduje ciekawe wyjaśnienie dla argumentów stanowiących, iż przypadkiem graniczącym z niemożliwością jest to, że żyjemy na planecie z tak doskonałymi, przynajmniej tak nam się wydaje, warunkami do powstania życia – w szczególności życia opartego na węglu i wodzie. Jednak jeśli zastanowimy się nad ilością układów planetarnych w każdej z galaktyk i ogromną iością tychże, wystarczy tak niewielkie prawdopodobieństwo, aby oczekiwane przez nas zdarzenie wystąpiło. Natomiast fakt, że przytrafiło się to akurat na naszej a nie innej planecie, choć może być zupełnym przypadkiem, jednak niezaprzeczalnie wystąpił. Podobne rozumowanie dotyczy pewnych właściwości fizycznych naszego Wszechświata. Fizycy wskazują na zestaw 6 stałych, których jakiekolwiek naruszenie uniemożliwiłoby istnienie naszego uniwersum w takiej postaci. W związku z tym przywołuje się Boga jako tego, który tak dokładnie stałe te dopasował. Tutaj z pomocą przychodzi jednak hipoteza multiwersum – istnienia bardzo wielu wszechświatów, czy to kolejno po sobie, czy równolegle. W każdym z nich mogą panować inne prawa fizyki. Dlaczego akurat w naszym prawa te sprzyjają powstaniu życia? Znów z pomocą przychodzi nam wspomniana zasada antropiczna - było to jak najbardziej możliwe, a my mieliśmy akurat ogromne szczęście spośród bardzo wielu wszechświatów. Lee Smolin idzie nawet krok dalej twierdząc, że teoria ewolucji dotyczy też zmian wszechświatów, a kolejnymi ich pokoleniami są czarne dziury, które mają niejako dziedziczyć fizykę wszechświata macierzystego. Podstawową wadą tych teorii jest niemożliwość ich falsyfikacji, co zmniejsza ich wartość poznawczą. Cały rozdział podsumowany jest w sześciu punktach, które choć warte przytoczenia, zajęłyby zbyt dużo miejsca.

Kolejne dwa rozdziały skupiają się na sensie istnienia nie tyle samego Boga, co religii, niezależnie od jej słuszności, oraz źródłach moralności. Autor rozważa ewolucyjne mechanizmy, które doprowadziły do podatności człowieka na religię, jak i powstanie moralności, którą to uznaje za wytwór przedreligijny. W przypadku religii, jako możliwe przyczyny „podatności” na nią, wymieniane są z jednej strony instynktowna zdolność do „intencjonalizacji” wszystkiego co nas otacza, co zostało potwierdzone badaniami wśród dzieci, niewiadomego pochodzenia skłonność do dualizacji człowieka, rozdzielenia umysłu od ciała, z drugiej zaś strony religia może być skutkiem ubocznym na przykład miłości, czy zakochania, które są ewolucyjnie jak najbardziej uzasadnione. Natomiast w przypadku moralności, to bardzo prawdopodobne jest jej powstanie w każdej grupie o wystarczającej inteligencji. Postępowanie zgodnie z ogólnie przyjętymi normami daje konkretne korzyści, a więc ułatwia dominację, czy powielanie genów odpowiedzialnych za takie zachowanie. Ponadto przywoływana jest teoria memów, nośników kultury czy zwyczajów, które miałyby podlegać podobnym procesom jak fenotypy, jednak jest to swego rodzaju odchodzenie od tematu, równocześnie nie rozwijające nowego wątku w wystarczającym stopniu.

Ponadto wartym zauważenia fragmentem jest wzmianka o religiach cargo, które powstawały wśród prymitywnych plemion, które miały kontakt z białymi przybyszami dysponującymi nieznaną im techniką. Przywoływane jest stwierdzenie, że wystarczająco rozwinięta technika jest nieodróżnialna od magii, które pozwala uzmysłowić sobie wrażenie, jakie może wywierać broń palna, czy inne wynalazki. Wspomniane kulty cargo zakładają, że przybysze są wybrańcami, czy pośrednikami Boga, czynności przez nich wykonywane uznają za religijne obrzędy. Przypadki te same w sobie są ciekawe, a z drugiej strony pokazują z jaką łatwością ludzie deifikują niewyjaśnione zjawiska. Przykład bardzo pouczający. Na koniec autor pokazuje iż pewne dogmaty największych religii nie są mniej absurdalne niż wierzenia prymitywnych plemion, a tylko nie widzimy tego na codzień, ponieważ żyjemy w kulturze opartej w dużej mierze na chrześcijaństwie.

piątek, 20 lipca 2007

„Bóg urojony” cz.I

Kilka dni temu dotarła do mnie książka Richarda Dawkinsa pt. „Bóg urojony”. Autor, jak można przeczytać w recenzjach, bezlitośnie rozprawia się z kreacjonizmem, bywa nazywany „bulterierem Darwina”, ale dotyka też, a raczej przede wszystkim możliwości, prawdopodobieństwa istnienia boga. Do tej pory udało mi się przebrnąć przez trzy pierwsze rozdziały, gdyż staram się jak najdokładniej wniknąć w jej tematykę i dostrzec zarówno argumenty, które sam mógłbym wykorzystać w prowadzonych czasem dyskusjach na tematy ontologiczne, jak i te, które stanowią swoiste nadużycia czy manipulacje.

W rozdziale pierwszym autor rozprawia się z błędnymi przekonaniami części społeczeństwa co do wiary, którą wyznawali, czy wciąż wyznają wielcy naukowcy. Za flagowy przykład podaje tutaj Alberta Einsteina, który niejednokrotnie wypowiadał się w tonie, mogącym sugerować, że był wierzący. Przytoczone są bardzo dobrze znane słowa wielkiego fizyka „Nauka bez religii jest ułomna, religia bez nauki jest ślepa”, które często wskazywane są jako dowód wiary Einsteina. Dawkins przytacza jednak kilka innych cytatów, które (o ile prawdziwe, ale autor nie posunąłby się chyba do takiej manipulacji) przeczą tym twierdzeniom. Zaznacza, że wymienionych przez niego naukowców, a napewno też wielu więcej, należy zaliczyć do panteistów, a ich „wiara” jest po prostu odbiciem zachwytu nad złożonością i swego rodzaju perfekcją otaczającego nas świata.

W drugiej częsci tego rozdziału Dawkins podkreśla i piętnuje absurdy, do których prowadzi zbytnie przywiązanie do religii oraz społeczne przekonanie, czy przyzwolenie na daleko idącą wolność wyznania. W kontraście stawia tutaj inne swobody, które nie dają takich możliwości, jak właśnie wolność wyznania. Przytacza tu przykłady pochodzące przede wszystkim z USA, gdzie grupy wyznaniowe, w szczególności chrześcijańskie, na podstawie swoich przekonań starają się wpływać na prawo, czy decyzje władzy. Słusznie zauważa, że argument przekonań religijnych, choć słabo uzasadniony, bywa nieraz silniejszy od racjonalnych przesłane. Pokazuje asymetrie w decyzjach sądów, czy organów administracji spowodowane właśnie stosunkiem społeczeństwa do wierzeń, choć w żadnym stopniu nie zasługują one na takowy. Podaje przykłady powołań do wojska, gdzie racjonalne argumenty, powoływanie się na sumienie czy pacyfistyczne poglądy mają znacznie mniejsze znaczenie niż religia, nawet jeśli niewiele się o niej wie, nie mówiąc już o postępowaniu zgodnie z jej zasadami w życiu codziennym. Innym przykładem jest sądowe pozwolenie na używanie halucynogennej dimetylotryptaminy przez kościół Centro Espirita Beneficiente Uniao do Vegetal z Nowego Meksyku, tylko dlatego, że wierzą oni, iż pozwala im łączyć się z bogiem, podczas gdy ten sam Sąd Najwyższy rok wcześniej nakazał ściganie na mocy prawa federalnego osób, które używają w celach leczniczych marihuany (łagodzi skutki uboczne chemioterapii), nawet w nielicznych stanach, gdzie terapia ta była legalna. Odnosi się też do sprawy duńskich karykatur Mahometa, gdzie muzułmańscy protestujący dopuścili się manipulacji i zafałszowania tych rysunków, aby wzmocnić efekt, który chcieli wywrzeć w świecie arabskim i innych krajach muzułmańskich. Na każdym kroku podkreśla, że religia cieszy się ogromnym, a zupełnie niezasłużonym szacunkiem, a w społeczeństwie nie wiedzieć dlaczego panuje przekonanie o wyjątkowej autonomi i szczególnych uprawnieniach każdego obywatela na tym polu.

W kolejnym rozdziale przedstawia kilka podejść do, jak sam pisze, Hipotezy Boga. Wśród wymienionych warta zauważenia jest tzw. NOMA - termin ukuty przez Stephena Jaya Goulda, podkreślający pełną rozłączność pól zainteresowań nauki i wiary, czy teologii. Podejście oczywiście jest krytykowane przez autora, jak każda inna hipoteza. Wydaje mi się, może z powodu własnych przekonań, że jeszcze bardziej zajadle atakuję postawę agnostycyzmu, uznając ją za tchórzliwą i pozbawioną podstaw. Na kilku stronach dokonuje agresywnych porównań, cytuje wrogów tej postawy. Przywołuje ciekawą, nieco zabawną i całkiem słuszną analogię Bertranda Russella, mówiącą o porcelanowym czajniczku krążącym pomiędzy Ziemią a Marsem. Jednak o ile pasuje ona do hipotezy osobowego boga, to słabiej ma się do mojej wizji istoty bytu i całkowicie pomija konieczność wyjaśnienia zdarzeń paranormalnych. Jedyne, do czego nieco później się odnosi, przynajmniej jak na razie, to wizje duchów, czy inne niewyjaśnione doświadczenia zmysłowe. Autor podważa też ogólnie przyjęte, a całkowicie nieuzasadnione przekonanie o wyższości monoteizmu nad politeizmem i (jeśli się tego trzymać) logicznie zauważa, że w toku rozwoju religijnego, ten jeden bóg powinien zostać również zredukowany, jak wszyscy poprzedni. Co cieszy i równocześnie budzi uśmiech, to wspomnienie o Latającym Potworze Spaghetti – „bóstwie” stworzonym przez społeczność internetową celem pokazania okołoreligijnych absurdów. Mówi też o Wielkim Eksperymencie Modlitewnym (Great Prayer Experiment), który miał z wykorzystaniem statystyki sprawdzić wpływ modlitw na stan zdrowia grupy pacjentów, a który oczywiście dał rezultat negatywny.

W trzecim rozdziale Dawkins rozprawia się z „dowodami” na istnienie boga. Ciekawie i z pewną dozą humoru obala słynne pięć dowodów św. Tomasza z Akwinu, a dowód z różnej doskonałości, prowadzący do wniosku o istnieniu istoty najdoskonalszej sprowadza do analogicznego dowodu na szczególny, największy smród, a największego śmierdziela nazywa Bogiem. Dalej wymienia dowody ontologiczne, dowody a priori słusznie wskazując na ich błędy logiczne, dowody z piękna, opierające się na pięknie sztuki, które miałoby pochodzić od boga. Ciekawie, aczkolwiek nie w pełni obala dowód z „osobistego doświadczenia”, zahaczając przy tym o epistemologię i wskazując na pewne upośledzenie zmysłów z którym radzi sobie dopiero mózg. Całkowicie, być może celowo, pomija jednak liczne niewyjaśnione zdarzenia, choćby uzdrowienia, które rozwiązania się domagają. Podważa też niewiele warte dowody z pisma i wnioskowania bayesowskiego, mało ciekawy dowód z religijnego uczonego oraz bezwzględnie pokazuje fałsz i swego rodzaju dwulicowość Zakładu Pascala.

Po przeczytaniu pierwszych trzech rozdziałów dochodzę do wniosku, że choć autor ma sporo racji i ma słuszny, godny cel, jakim jest otwarcie oczu wierzącym, szczególnie wierzącym w naiwne zabobony rodzaju kościelnej nauki, to zabiera się do tego nieumiejętnie. Mimo kilku żartobliwych fragmentów, cały tekst jest bardzo agresywny, nie do przełknięcia dla osoby nawet bez bardzo silnych przekonań, jednak od wielu lat wierzącej w tę, czy inną religię. Choć autor wspomina o powstaniu „Kącika konwertytów” na forum poświęconym jego publikacji, to działanie książki mogłoby być znacznie szersze, jeśli byłaby ona napisana bardziej powściągliwie, może nawet tonem dobrotliwym. Choć ma dużo więcej racji, to sposobem wypowiedzi Dawkins niewiele różni się od stojących po drugiej stronie barykady kapłanów, misjonarzy i ludzi zajmujących się szeroko rozumianą ewangelizacją. Ponadto, jak już wspominałem, przynajmniej jak dotąd Dawkins nie daje odpowiedzi na zagadki, które od wieków pozostają niewyjaśnione.

wtorek, 10 lipca 2007

Niesamowita reklama

Znów dzięki wykopowi, w moje ręce, a właściwie na mój 19-calowy wyświetlacz LCD ;), trafiła rewelacyjna reklama. Warto nie znać tytułu filmu, bo psuje świetne wrażenie. Cóż, pozostaje zaprosić do obejrzenia. Nie pożałujesz!

piątek, 6 lipca 2007

Selekcjoner

Ostatni wpis dzisiejszego dnia również dotyczy artykułu z „Dużego Formatu”, który już dawno odłożyłem jako z jednej strony ciekawy, z drugiej wstrząsający i przerażający.

Artykuł pt. „Selekcjoner” jest reportażem o 27-letnim Danielu Wojtukiewiczu, seryjnym mordercy skazanym na dożywocie za dwa zabójstwa i dwukrotne usiłowanie zabójstwa. O przedterminowe zwolnienie może starać się po przesiedzeniu 30 lat. Autor stara się przybliżyć nam, wniknąć w psychikę mordercy. Zadanie okazuje się jednak niełatwe. Skazany nie ujawnia nam wielu szczegółów, choć po wyroku nie ma to większego znaczenia. Cały czas broni się przed światem. Wojtukiewicz jest osobą wbrew pozorom skomplikowaną, która cały czas kryje jakąś mroczną tajemnicę. Co ciekawe, artykuł pokazuje ludzką stronę bestii. Czytając go można współczuć skazanemu, osobiście nabrałem przekonania, zgodnego z jedną z opinii zawartych w artykule, że czyny, których dokonywał są efektem rany na psychice, jakiej doznał w dzieciństwie. Artykuł pokazuje też niewielkie zdolności resocjalizacyjne polskiego systemu penitencjarnego. Daniel Wojtukiewicz trafia do więzienia jako recydywista, za błahe przestępstwo. Jednak należy zauważyć, że dwa wcześniejsze wyroki nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Kara, czy zagrożenie więzieniem nie wpływa w żaden sposób na zachowanie osób, które są najbardziej bezwzględne, a równocześnie najmocniej doświadczone przez życie. Ta sama sytuacja ma miejsce wszędzie tam, gdzie przemoc jest podstawowym argumentem, a młodzież dorasta z nożem w ręku, z kultem siły. Dobrze widać to na przykładzie Nowej Huty, gdzie miałem okazję mieszkać. Młodzi ludzie za nic mają więzienie, nie boją się policji, prawo mają w głębokim poważaniu, a frustracje spowodowane niższym statusem społecznym, na który nie do końca mieli czy mają wpływ, wyładowują rabując innych, czy kierując swą absurdalną nienawiść w kierunku kibiców innej drużyny. Tutaj zadziałał podobny schemat, wzmocniony przez nieznane nam przeżycia z udziałem bezdomnych czy pijaków. W dodatku 3,5-letni pobyt w więzieniu poważnie odbił się na jego, tak na prawdę bardzo słabej, psychice. Osoba ta w pewnym sensie stanowi porażkę wszystkich nas, jako społeczeństwa, choć trudno jednoznacznie stwierdzić, czy jakiekolwiek działania były w stanie zapobiec narodzinom „Selekcjonera”.

Latynoski podryw

Swego czasu znaleziony link, prawdopodobnie z Wykopu. Nie wymaga komentarza. Po prostu trzeba się delektować wyszukanymi komplementami chilijskiego pochodzenia. Miłej lektury :)

Czeska wiara

Kontynuując temat religii, polecam dwa artykuły dotyczące podejścia Czechów do tejże. Jeden pochodzący z „Dużego Formatu”, pod tytułem „I jak się Państwu żyje bez Boga?”, drugi z katolickiego pisma „W drodze”, pt. „Czeska płochliwa pobożność”. Oba te teksty dają dość krótki, jednak bardzo ciekawy obraz czeskiej religijności.

Czytając te dwa artykuły i równocześnie porównując nasze dwa kraje, dochodzę do wniosku, że Czechom, z racji ich podejścia, żyje się znacznie lepiej. Wszystkie religie, katolicka również, działają tam w warunkach światopoglądowego „wolnego rynku”. Nie ma religii panującej, a jeśli trzebaby jakąś wybrać, należałoby wskazać na ateizm. Dzięki burzliwej historii, Czechy stanowią chyba jedyną w Europie wyspę neutralności religijnej. Mimo, że Zachód nie ustępuje Republice Czeskiej w kwestiach swobód, to trawią go mniejsze bądź większe problemy z mniejszościami religijnymi, zwłaszcza tworzonymi przez imigrantów. W Czechach natomiast wolność religijna jest absolutna, osiąga nawet taki stopień, co jednak należy uznać już za zjawisko negatywne, że objawy religijności mogą być źle widziane. W znacznym stopniu spowodowane jest to zwyczajną nieznajomością jakiejkolwiek religii. Czesi nie są atakowani z każdej strony przez dominującą religię, dzieci nie są indoktrynowane od najmłodszych lat. Mówi się, że trudno jest nie wierzyć w nic, jednak Czechom wychodzi to znakomicie, w dodatku wychodzi na dobre.

Z lekkim przerażeniem i dużą dozą zazdrości patrzę na sytuację w Czechach, kiedy w naszym kraju religia na stałe zadomowiła się w szkołach, urzędach i innych instytucjach publicznych, coraz częstsze są procesy, kończące się nawet wyrokami skazującymi za obrazę uczuć religijnych, a władza, choć nie wprost, wyraźnie pokazuje, że tylko katolik, jest dla niej prawdziwym obywatelem.