piątek, 31 sierpnia 2007

Duńskie studiowanie

Choć właściwe zajęcia w Danii jeszcze się nie rozpoczęły, to od trzech dni już chodzę na uczelnię. Pierwsze wrażenia są niezwykle pozytywne. Właśnie tak powinna wyglądać edukacja. Nauczyciele są profesjonalnie przygotowani, bardzo przyjaźnie nastawieni do studentów. Na zajęciach będzie się siedzieć z przyjemnością. Zależy im na tym, aby studenci się rozwijali, chętnie służą pomocą. Ponadto nie są tylko teoretykami, a widać u nich praktykę. Przykładowo kierowniczka "katedry" informatyki przez 10 lat pracowała w branży, zanim zajęła się edukacją. Fakt, że nauka jest bardziej skierowana na zawód, a nie przygotowanie ogólne, co czasem może stanowić problem, ale cały kurs trwa zaledwie 4,5 semestru i jestem przekonany, że absolwenci wychodzą świetnie przygotowani do zawodu. Z resztą ostatnie pół semestru to praktyka w zwykłej firmie, gdzie trzeba wykorzystywać to, czego nauczyło się przez dwa lata. Uczelni zależy też, żeby studenci uczyli się wydajnie. Cały czwartek poświęcony był efektywnemu uczeniu. Przedstawiono nam podstawy mnemotechniki, odrobinę fizjologii związaną z ilością potrzebnych przerw w trakcie nauki, sposoby na szybkie czytanie i lepsze rozumienie tekstu. Grupa nie jest wielka, więc jest całkiem dobry kontakt z prowadzącym. W poniedziałek pierwsze poważne zajęcia, więc będę miał już nieco lepszy wgląd na to, co czeka mnie w tym semestrze i nie omieszkam zapisać tutaj swych wrażeń.

Sama infrastruktura uczelni również jest do pozazdroszczenia. Jako, że Dania nie jest wielka, Esbjerg tym bardziej, a i tak są w nim 3 uczelnie, sam budynek nie jest ogromny. Nie wiem też ile osób tu studiuje, ale jest to rozmiar raczej dużego polskiego liceum niż uczelni. Na korytarzach stoją komputery, z których w każdej chwili można skorzystać, choć niestety trzeba łączyć się za pomocą zdalnego pulpitu, co jest nieco uciążliwe. Studenci mają też karty, które umożliwiają im wejście do budynku 24/7. Nie ma żadnej portierni, podobnie w akademiku. Uczyć będziemy się na porządnym sprzęcie (choć mi akurat i tak wystarczy mój laptop), ale już o sieciach będę uczył się znacznie bardziej praktycznie niż w krakowskiej, jeszcze do niedawna, AE.

Na razie tyle, bo czas mnie goni.

Stosunki Międzynarodowe

W Esbjergu mijają kolejne dni i z każdym dniem jest okazja poznawać nowych ludzi. Atmosfera w akademiku jest rewelacyjna, a kuchnia na najwyższym piętrze stała się centrum kulturalnym. Coraz lepiej układają się relacje z innymi przyjezdnymi, jemy wspólne kolacje, a wczoraj była nasza (Polaków) kolej na gotowanie. Żeby nie zrujnować się finansowo obiadem dla kilkunastu osób, zdecydowaliśmy się na placki ziemniaczane. Potrawa pracochłonna, ale wyjątkowo tania. Jak dotąd współpraca na tym polu wychodzi całkiem dobrze i klaruje się całkiem fajna ekipa.

Po kolacji przychodzi czas na delikatne imprezowanie. Jest okazja pogadać z najróżniejszymi ludźmi, a przy tym ćwiczyć swój angielski. Brakuje jedynie polskiego piwa i ładnej pogody - ale nie można mieć wszystkiego. Wczoraj miał miejsce najazd Polaków, byliśmy dominującym narodem. Poznałem kilka kolejnych osób i znów siedzieliśmy do trzeciej w nocy. Muszę się nieco zdyscyplinować w tym względzie, bo od przyszłego tygodnia zaczynają się normalne zajęcia i nie mogę być cały czas wypruty. Znów najwięcej gadaliśmy z Holendrami, którzy są chyba najbardziej towarzyscy z poznanych jak dotąd narodowości, choć są też ludzie z innych krajów, szczególnie będący już dłużej w Esbjergu, którzy im nie ustępują.

Niektóre rozmowy schodzą na nieco ambitniejsze tematy, niż napoje alkoholowe w różnych krajach, czy piłkarskie sympatie i bardzo wyraźnie widać w nich różnice kulturowe. Szczególnie warte zauważenia są dwa przypadki. Pierwszy to Portugalczyk o imieniu Bruno, drugi Holender irańskiego pochodzenia Ali. Ponieważ rozmawialiśmy o zdarzeniach 11 września, pokazali swój stosunek do Stanów Zjednoczonych i w ogólności światowej polityki. Obaj wyznają spiskową teorię zamachu na WTC, choć z różnym poziomem przekonania, czy nawet fanatyzmu.

Bruno jest zdecydowanie negatywnie nastawiony do USA, dość bezkrytycznie podchodzi do tez stawianych czy to w filmie Farenheit, czy innych tego typu publikacjach. Dodatkowo jest w pewnym stopniu zwolennikiem komunizmu - na pewno z racji tego, że niewiele o nim wie, brakuje mu też świadomości ekonomicznej. Pozytywnie wypowiadał się o Hugo Chavezie, podoba mu się Che Guevara, choć wydaje mi się, że zna go tylko z "Dzienników motocyklowych", gdzie chyba nie pokazano całej prawdy o kubańskiej rewolucji, a skupiono się na młodości Che (sam filmu nie widziałem, opieram się tylko na relacjach). Nie jest świadomy do czego rewolucja doprowadziła, ma też absurdalnie dobre zdanie o aktualnej sytuacji na Kubie. Kiedy stwierdziłem, że nie ma tam wolności, prześladuje się opozycję, wielu dysydentów musiało uciekać z kraju, a komunizm (i amerykańskie embargo) doprowadziły do skrajnej biedy, odpowiedział frazesami, że może są i biedni, ale przynajmniej są szanowani. Zastanawiam się przez kogo. Jako argument w obronie socjalizmu podał też darmową służbę zdrowia, zapominając o jej poziomie. Nie jest też chyba świadomy, że jeśli za coś płaci państwo, płacą za to obywatele. Można powiedzieć, że przyjął fałszywą, utopijną lewicową wizję, lansowaną przez apologetów tego kalekiego ustroju.

Postawa i przekonania Alego, są zdecydowanie bardziej radykalne, fanatyczne, ale jest to zrozumiałe z racji jego pochodzenia i religii. Zamach 11 września uznaje za spisek masonerii, do tego dorzuca oczywiście Żydów. Osamę bin-Ladena i Saddama Huseina uznaje za agentów CIA. O ile w przypadku pierwszego istnieją przynajmniej słabe podstawy aby tak sądzić, to co do nieżyjącego już Huseina, jest to z lekka absurdalne. Za wolnomularzy ma rodzinę Bushów, All-Seeing Eye pojawiający się na banknocie jednodolarowym oraz piramidalne zwieńczenie waszyngtońskiego Obelisku uznaje za dowody potęgi i spisku masonerii. Idąc dalej demokratyczny ustrój uważa za wymysł tej sekty, czy może raczej zrzeszenia i to demokracja ma być słynnym New World Order. Twierdzi też, że masoni kontrolują wybory, nie zrozumiałem jednak czy fałszując je, czy też finansując kampanie i wpływając na decyzje obywateli. Z nienawiścią wyraża się też o Stanach Zjednoczonych, co jest jednak całkowicie zrozumiałe, z racji wychowania, jakie otrzymał. Wszakże czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Jedyne z czym mogłem się zgodzić, to stanowisko, że wojna w Iraku nie miała na celu walki z terroryzmem, a chodziło tylko o dostęp do ropy. Twierdzi też, że Stany kontrolują światowe wydobycie ropy, nie przyjmując argumentu, że robi to OPEC. Ponadto wspominał też o Hugo Chavezie, uwielbia go tylko za to, że wchodząc na mównicę w ONZ po G. Bushu, powiedział, że stał tam wcześniej diabeł i jeszcze czuje zapach popiołu. Zachowanie z lekka dziecinne i demagogiczne, ale jak widać do niektórych trafia. Ali zapomina, albo nawet nie wie, co Chavez robi w swoim kraju, z kim współpracuje i do czego prowadzi swój naród. W naszym kraju osoba o takich poglądach śmiało byłaby nazwana lewackim oszołomem i byłoby to, jak rzadko, wyjątkowo trafne. Sąsiad z Tabrizu z poparciem wyrażał się też o zamachowcach-samobójcach, wyciągnął fakt, że państwo Izrael zostało utworzone na siłę, aby pozbyć się Żydów z reszty świata. Niestety trudno było mi wysuwać kontrargumenty, bo o wszystkim wypowiadał się z wielkimi emocjami, niemal krzycząc i nie bardzo dając dojść do głosu.

Wszystko to pokazuje jak silnie nasze przekonania uwarunkowane są pochodzeniem i tym, co widzimy w mediach. Dwie opisane przeze mnie osoby nie zadają sobie trudu, aby zweryfikować swoje źródła, poznać stanowisko drugiej strony. Przyjmują wszystko i tylko to, co wpasowuje się w przyjęty przez nich światopogląd czy przekonania. Wydawało mi się, że muzułmanin żyjący w zachodniej Europie staje się nieco bardziej oświecony, jednak widzę, że islamska ideologia jest w nich zakorzeniona tak głęboko, że każdy z nich jest do pewnego stopnia fanatykiem. Muszę jeszcze się dowiedzieć co na ten temat myślą Turcy, jednak będzie to trudniejsze, z racji ich problemów językowych. Mam nadzieję, że miło się zaskoczę, jako że prędzej czy później Turcja będzie członkiem Unii Europejskiej.

wtorek, 28 sierpnia 2007

Pierwsze znajomości

W Esbjergu przyszedł czas nawiązywania znajomości, przyszedł więc też czas na kolejny post. Wczorajszy dzień był całkiem udany, a nawet pouczający. Po raz pierwszy zasmakowałem tzw. cultural clashes, czyli po prostu różnic kulturowych.

Okazja do zapoznania się z nowymi ludźmi nadarzyła się całkiem przypadkowo. Po prostu zgarnęli mnie z korytarza, gdy siedziałem przy kompie, pisząc maile. Grupa już znała się od paru dni, a w jej skład wchodziły 3 Turczynki, jeden Turek i Słowaczka. Później dołączył do nas jeszcze jeden Polak, którego miałem okazję poznać już wcześniej. Powiedzieli, że idą do centrum, więc nie było sensu siedzieć przy komputerze - spacer w nowym towarzystwie na pewno nie zaszkodzi. Od razu zdziwił mnie kierunek, w którym poszliśmy. Wiedziałem, że jednak nie idziemy do centrum, ale z Turkami trudno było się dogadać. Niestety angielski kaleczą dość ostro i dużo rozmawiają między sobą, po swojemu. Dołączyli do nas jeszcze dwaj Holendrzy, z czego jeden chyba irańskiego pochodzenia i udaliśmy się w nieznanym kierunku. Następnie nabrałem przekonania, że idziemy coś zjeść. Była mowa o jakichś kebabach czy pizzy, ale ostatecznie okazało się, że idziemy do jakichś znajomych albo rodziny wspomnianego Turka. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zaproszono nas wszystkich do mieszkania, a było nas dziewięcioro. Poczęstowano ciastkami, herbatą i colą, aż zaczęła się gorsza część dnia. Turcy, jako że słabo radzą sobie z angielskim cały czas nawijali po turecku. Do tego dość głośno, na tyle, że miałem problem ze zrozumieniem nielicznych zdań padających po angielsku. Wynudziłem się setnie, ale zaobserwowałem kilka szczegółów różniących poszczególnych ludzi, a może i kultury. Już same szklanki, w których podawana była herbata były charakterystycznie tureckie, kształtem przypominające wazoniki. Turcy nie wyjmowali łyżeczki ze szklanki, do tego część z nich mieszając strasznie nimi dzwoniła. Ciężko stwierdzić, czy taka jest norma kulturowa, czy też po prostu nie dbali o maniery, ale to rzuciło mi się w oczy. Póżniej dowiedziałem się, że wysoce niestosowne byłoby samodzielne opuszczenie towarzystwa, nie licząc oczywiście wyjścia do toalety. Do tego szczególnie dziwnie odebrałem rozmowę cały czas w ich języku, choć zdecydowana większość z nas znała angielski. Na własnej skórze poczułem co oznacza powiedzenie siedzieć jak na tureckim kazaniu. W języku tym nie tylko słowa, ale głoski są zupełnie inne niż te, do których przyzwyczaja nas Europa. Spotkanie trwało grubo ponad półtorej godziny, ale wreszcie się skończyło. Zostało doświadczenie, może niezbyt przyjemne, ale na pewno nieco pouczające.

Dalsza część integracji miała miejsce wieczorem, a zaczęła się dość przypadkowo, gdyż zostałem poinformowany dopiero, gdy impreza, a właściwie kolacja dopiero się zaczynała. Sama impreza nie była niczym specjalnym, ale bardzo pozytywnym. Przypadkiem jedna z Turczynek miała urodziny, więc zaśpiewaliśmy "Happy Birthday" i dostała lekko kiczowaty, maskotkowaty i grający tę samą melodię kwiatek. Muzyka, gadka-szmatka, łamana angielszczyzna części przyjezdnych, później maleńki parkiet, a wszystko w kuchni. Swoją drogą rewelacyjne miejsce na imprezy. Udało się zgadać w kilka osób chętnych do grania w piłkę, trochę pogadaliśmy na błahe tematy, najwięcej chyba o piłce. Jednak piłka łamie wszelkie granice.

Dziś pojechaliśmy autokarem do jakiegoś niedalekiego miasta załatwić sprawy tutejszego dowodu osobistego, a jutro już zaczynam zajęcia. Muszę też zdecydować, czy chcę dołączyć do 1 czy 3 semestru, ale chyba nie będę zbyt ambitny. Na 1 na pewno będę się sporo nudził, ale z 3 mógłbym sobie nie poradzić. Mam nadzieję, że zaoszczędzony czas uda mi się przeznaczyć na samodzielną naukę. Czas pokaże.

Witaj Danio!

Jak niektórym wiadomo, od pół roku wybierałem się do Danii i wreszcie nadszedł na mnie czas. Postanowiłem, że będę wszystko skrzętnie notował na tym blogu, z jednej strony, aby móc łatwo dzielić się wrażeniami z zainteresowanymi osobami, a z drugiej aby mieć solidną pamiątkę i nie dać się mojej sklerozie, a właściwie niewielkiemu przywiązaniu do mniej istotnych zdarzeń. Nieco niechętnie zabrałem się teraz za pisanie, ale zdopingował mnie fakt, że mam już materiał na kolejny wpis. Ale zaczynając od początku (chyba nadużywam tego zwrotu)

Niemal w samo południe 24 sierpnia stawiłem się z wielką walizką i znacznie mniejszym plecakiem na dworcu autobusowym w Częstochowie. Szczęśliwie udało się znaleźć bezpośrednie połączenie do Danii (przynajmniej w założeniu). W połowie pustym autokarem pomknąłem w kierunku Wrocławia, przez który prowadziła trasa. Okazało się, że czeka tam nas przesiadka, której nijak się nie spodziewałem. Do Wrocławia w autokarze strasznie trzęsło, ale to zasługa wspaniałych polskich duktów (to słowo pięknie oddaje ich stan, gdyż droga bywa semantycznym nadużyciem; ale po co ja to piszę, przecież wszyscy to wiedzą). Po małym zamieszaniu na dworcu ruszyliśmy w kierunku Berlina, gdzie, jak się okazało miała mieć miejsce kolejna przesiadka. Szczęśliwie ten sam autobus jechał dalej do Aarhus przez Kolding, więc mnie to nie dotyczyło. Kilkugodzinną podróż umiliły dwa filmy i towarzystwo współpasażerki, niestety niezbyt ciekawej ni urodziwej, która zmierzała do Oslo. Po przymusowym postoju w stolicy Niemiec ruszyliśmy w dalszą drogę, która jednak trwała dłużej niż planowałem, choć nie zrobiło mi to wielkiej różnicy. Czekałem na pociąg tyle samo czasu ile zamierzałem, a przynajmniej o bardziej ludzkiej godzinie obudziłem osobę, która miała się mną zająć.

Już w Kolding, gdzie przesiadałem się na pociąg zasmakowałem nowego kraju. Dworzec niestety został na noc zamknięty, więc czekać musiałem na peronie. Nieprzyjemną niespodzianką był problem z zakupieniem biletu. Polka, która wysiadła z tego samego autokaru i czekała na tym samym peronie, powiedziała mi (choć nie mam pewności czy to prawda), że nie ma możliwości kupienia biletu u konduktora, a jazda bez niego kosztuje 300 koron. Jedynym źródłem biletów pozostał więc automat, który niestety przyjmował jedynie monety, a tych oczywiście w kantorze nie dostałem. Szczęśliwie na peron przyszli też dwaj Duńczycy, prawdopodobnie wracający z jakiejś knajpy i jeden z nich rozmienił mi 50 koron na monety, i dorzucił jeszcze 2 w prezencie. Niestety bilet kosztował 78Kr, więc musiałem zdobyć jeszcze prawie 30, oczywiście drobnymi. Przed dworcem otwarty był mały lokal z pizzą i jakimiś kebabami, niestety właściciel, chyba Turek, nie okazał się już tak uczynny i po prostu rozmienić pieniędzy nie chciał. Musiałem kupić półlitrową colę za przerażającą z polskiej perspektywy kwotę 16 koron, czyli ponad 8zł. Ze zdobytymi drobniakami wróciłem na dworzec, niestety to nie był koniec problemów. Jedna moneta, 20Kr wyjątkowo nie spodobała się automatowi i za nic nie chciał jej przyjąć. Już obawiałem się, że przyjdzie mi dać się oskubać po raz kolejny, ale ci sami Duńczycy wybawili mnie z opresji. Jeden z nich zapłacił za mój bilet kartą, a ja dałem mu pieniądze. Gdybyśmy zrobili tak od razu, byłoby znacznie mniej zachodu, ale ważne, że teraz zostało mi tylko czekać na pociąg.

Gdy wreszcie dotarłem do Esbjergu poszedłem zadzwonić i oznajmić, że jestem na miejscu. Automat okazał się niewiele mniej pazerny od Turka i za krótką rozmowę skasował mi 10 koron (5 poszło chyba na początek połączenia). Odczekałem swoje i wraz z opiekunką (śmiesznie to brzmi, jakbym miał ze 3 lata) pojechałem taksówką do akademika. Taksówkarz również nie był zbyt tani, ale tego akurat się spodziewałem. Na szczęście nie ja płaciłem. W perspektywie 18Kr, które kosztuje zwykły bilet autobusowy, nieco ponad 100Kr za kurs z akademika i spowrotem nie jest takie przerażające. Wreszcie zostałem zaprowadzony do pokoju i mogłem udać się na zasłużony spoczynek. Sam pokój jest rewelacyjny, prawie jak w hotelu. Ok. 12m kw., do tego własna łazienka i niewielki przedpokój, wygodne łóżko, duży stół, regał, szafa i spory fotel. Całkiem nieźle. Niestety na razie nie mam dostępu do Internetu i jeszcze trochę będę musiał na niego zaczekać. Na uczelnię mam rzut beretem, co na pewno będzie dużą zaletą.

Przez 2 dni wiele nie zobaczyłem, zważywszy, że był to weekend i nie miałem nikogo, kto posłużyłby mi za przewodnika. Dwa razy dotarłem do sklepów (różnych), niestety ceny nie są zbyt zachęcające. W sobotę po południu przeszedłem pół miasta zanim trafilem na otwarty i jedyne co nadawało się tam do jedzenia to płatki i mleko. Na półkach nie było żadnych cen, a rachunek okazał się słony. Prawie 50 koron, a właściwie nic nie kupiłem. Następnego dnia znalazłem winowajcę - płatki są diabelnie drogie. W innym miejscu, o nieco przyzwoitszych cenach to samo półkilowe pudło kosztowało ok. 30Kr, więc niemało. Niestety nie zauważyłem zbyt wielu rzeczy w przystępnych cenach, to co pamiętam to banany, nektarynki, ogórki, jeden rodzaj topionego sera, mleko, mrożone warzywa i takiż filet z kurczaka. Ponadto kilka rodzajów piwa, ale pierwszy wypróbowany okazał się totalną klapą. Reszta jest znacznie droższa niż w Polsce, łącznie z marnym chlebem, bardzo podobnym do tego na Wyspach.

Dziś poznałem pierwszych studentów z innych krajów, ale to już materiał na kolejny wpis.

wtorek, 21 sierpnia 2007

Historia Wszechświata

Właśnie trafiłem na film z Discovery dotyczący początków Wszechświata. Stanowi ciekawe uzupełnienie tematu Boga, dość szeroko poruszanego wcześniej. Stephen Hawking przedstawia w nim aktualnie obowiązującą teorię opisującą najwszcześniejsze chwile po narodzinach kosmosu. Jedyne co mnie wciąż nie przekonuje, to twierdzenie, że Wszechświat, bądź nawet wszechświaty powstają z niczego. Najlepiej samemu zobaczyć, gdyż każdy wykształcony człowiek powinien mieć podstawowe pojęcie nie tylko o historii ludzkości.

Autostop

W czwartek pojechałem do Krakowa autostopem. Ponieważ przez cały rok jeździłem na trasie Kraków - Częstochowa pociągami, uznałem, że najwyższy czas wrócić do starych zwyczajów. Poza tym podróż okazją jest zazwyczaj znacznie ciekawsza. Pomijając czas oczekiwania, często można spotkać kogoś ciekawego, co w pociągu jakoś mi się nie udaje. Ale zaczynając od początku.

Chcąc wydostać się z Częstochowy udałem się na trasę DK-1 przy wylocie z miasta. Przystanek przy ulicy Bugajskiej uznawany jest za najlepsze miejsce dla autostopowiczów, więc tam też stanąłem i rozwinąłem kartkę z napisem Kraków. Pogoda była piękna, ale było niestety gorąco. Szczęśliwie dość szybko cień zaczął rzucać pobliski budynek, więc słońce nie było dokuczliwe. Znacznie bardziej dokuczliwa była obojętność kierowców. Obok mnie przejechała niezliczona liczba samochodów, w tym spora część pustych z rejestracjami KR, więc najprawdopodobniej jadących prosto pod Wawel. Niestety dwa pierwsze samochody, które się zatrzymały jechały niedaleko za miasto, co mi się nie opłacało. Po głowie zaczął mi już chodzić zamiar rezygnacji, jednak nie chciałem dać satysfakcji sceptykom takich podróży. Wreszcie, po 2,5 godziny zatrzymał się samochód, któremu w ostatniej chwili mignąłem swoją kartką, widząc krakowską rejestrację. Dość sprawnie dojechałem już do Krakowa, jednak podróż była zupełnie milcząca i moje nadzieje na spotkanie w drodze kogoś interesującego spełzły na niczym. Cóż, przed 8 dotarłem na miejsce nieco zmęczony, lekko poirytowany i z bardzo negatywnym zdaniem o Krakusach. Widząc ogromną różnicę w podróżach do i z Krakowa, doszedłem do wniosku, że mieszkańcy tego miasta są egoistami. Nie wyglądam przecież na zbira, dodatkowo na moją korzyść świadczy plecak i kartka z nazwą miasta, więc argument, że boją się zabierać autostopowiczów jest absurdalny, a takie stwierdzenia służą jedynie wybieleniu swojego sumienia i usprawiedliwienia przed innymi całkowitego braku dobrego serca. Odnoszę wrażenie, że im ludzie bogatsi, im lepiej żyje się w Polsce, tym mniej ludzie skorzy są do pomocy innym.

Poniedziałkowa droga powrotna była już znacznie przyjemniejsza. Poza katastrofalnymi korkami w Alejach, nie pojawiły się żadne kłopoty. Potwierdziło to tylko moją hipotezę dotyczącą mieszkańców Krakowa. Przy Rondzie Bohaterów Katynia stałem niecałe 5 minut i wsiadłem do samochodu jadącego do samej Częstochowy. Podróż ta okazała się świetnym potwierdzeniem, że jednak można spotkać kogoś ciekawego. Tym razem jechałem z misjonarzem, paulinem, który był na urlopie w Polsce, a akurat jechał na Jasną Górę, aby spotkać się z generałem zgromadzenia. Ksiądz ten od 10 lat służy w Kamerunie i podzielił się ze mną garstką ciekawych informacji na temat tego kraju. W pewnym momencie zaproponował wspólne odmawianie różańca, niestety trafił na niewłaściwą osobę. Sądziłem, że podejmie temat wiary, jednak myliłem się. Podczas podróży wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie, jednak pokazał, że nie uniknął obciążenia myślenia katolicyzmem. W toku rozmowy, mówiąc o różokrzyżowcach i masonach, stwierdził, że "gubią" oni swoją duszę. Choć chciałem wyciągnąć od niego więcej informacji, a właściwie jego opinii o tych sektach, nie udało mi się.

Podsumowując, podróż powrotna zrekompensowała mi niepowodzenia tej pierwszej i utwierdziłem się w przekonaniu, że warto podróżować autostopem. Jest taniej i przyjemniej, a czasem bywa nawet szybciej niż pociągiem. Trzeba jednak liczyć się z pewnym ryzykiem i możliwymi opóźnieniami.

Religia w szkole ep.2

W ostatnich tygodniach, za sprawą byłego już Ministra Edukacji, głośno zrobiło się o kwestii religii w szkole. Niestety zmiany nie idą w postulowanym przeze mnie kierunku i zamiast rugować katolicką indoktrynację w publicznych szkołach, dodatkowo się ją umacnia. Swoje stanowisko wyraziłem już we wcześniejszym wpisie, więc nie ma potrzeby go powtarzać. Natomiast tym, co warto zauważyć, jest postawa Episkopatu.

Otóż nie tak dawno, bo do czerwca tego roku, nauka religii była obecna w szkole i nikt (niestety) nie planował tego zmieniać. Trwaliśmy w tym nieszczęsnym stanie od kilku lat i trzeba było się z tym pogodzić. Jednak Roman Giertych, obmyślił polityczną zagrywkę pod skrajnie katolicką publikę i postanowił zbić na niej choć odrobinę poparcia. Stwierdził, że ocena z religii będzie wliczać się do średniej na świadectwie. Jednak do teraz, do momentu objęcia stanowiska ministra edukacji przez prof. Ryszarda Legutko sprawa nie była przesądzona. Ten, jak przystało na człowieka o dość szerokich horyzontach poddał w wątpliwość pomysł poprzednika. O ile wieści z czerwca nie odbiły się szczególnym echem wśród hierarchów kościelnych, choć oczywiście gorąco je popierali i tylko dlatego nie było żadnego hałasu, tak propozycja powrotu do stanu sprzed zaledwie dwóch miesięcy spotkała się ze zdecydowaną reakcją biskupów. Zareagowali nie tylko kard. Dziwisz czy abp Głódź, ale też uznawani za bardziej postępowych bp Pieronek czy abp Życiński.

Najbardziej wojowniczo wyraził się chyba abp Głódź.

Jeżeli minister Legutko chce konfliktu i dysharmonii społecznej, to będzie ją miał. Zapowiedź zniesienia religii z listy przedmiotów wliczanych do średniej, bez konsultacji z Kościołem, uważam za arogancję. Episkopat za kilka dni zajmie oficjalne stanowisko w tej sprawie. Religia nie jest polem do eksperymentów, a Kościół manekinem, na którym można sobie prowadzić badania.
Osobiście za arogancję uważam tę wypowiedź. Kościół zaczyna zachowywać się jak państwo w państwie.

Z mieszanymi uczuciami czytam relację portalu gazeta.pl, z której dowiaduję się co następuje:

Kardynał Stanisław Dziwisz powiedział, że Kościół z uznaniem przyjął informację, że religia będzie wliczana do średniej. "To powrót do dobrej decyzji, który przyjmujemy z uznaniem" - podkreślił metropolita krakowski i dodał, że decyzja ta wprowadza - jak to określił - "pokój w szkołach".
Kardynał idzie jednak dalej. Na wątpliwości dotyczące jawnej dyskryminacji innych wyznań, która nota bene ma miejsce już od 16 lat, a teraz tylko trochę się pogłębia, odpowiedział „My wychowujemy do tolerancji”. Chyba nieco różnimy się w rozumieniu słowa tolerancja. Natomiast szczyt kościelnej bezczelności w tej sprawie osiągnął, mówiąc lapidarnie:„Nie chcielibyśmy wrócić do czasów walki z religią w szkole”.

W nieco inny sposób wypowiedział się abp Życiński. Ten skupił się na kwestiach moralności i etyki, rzekomo przekazywanych na lekcjach religii, a powszechny sprzeciw wobec decyzji rządu zrzucił na karb niechęci wobec wszelkich pomysłów Romana Giertycha. Uznał to za dobre wytłumaczenie dla wprowadzenia prawa, któremu przeciwna jest większość społeczeństwa. Decyzja niestety leży w rękach garstki ludzi, którzy doszli do władzy oszukując wyborców, a którzy nie chcą narażać się swojemu żelaznemu elektoratowi.

Biskup Pieronek natomiast w celu odparcia ataków stwierdził, że kwestia wliczania oceny z religii do średniej była przedmiotem negocjacji w Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu już wcześniej. O ile nie sposób nie zgodzić się z bp Pieronkiem, to zastanawia mnie, jak wyglądały te negocjacje. Zwyczajowo w negocjacjach dwie strony mają różne stanowiska i próbują dojść do kompromisu. Strona, która ma słabszą pozycję, musi ustąpić zazwyczaj więcej. W takim razie jakie było pierwotne stanowisko rządu? Na jakie ustępstwa poszedł Episkopat, skoro doszło do porozumienia? Nie dowiemy się pewnie nigdy. Wersja, która wydaje mi się najbardziej prawdopodobna to taka, że żadnych negocjacji nie było, raczej jednostronne naciski. Choć w przypadku poprzedniego ministra naciski z pewnością potrzebne nie były. Tak więc rząd kolejny raz potwierdza, że rozdział państwa i Kościoła jest fikcją i nawet nie próbuje resztek konstytucyjnej neutralności światopoglądowej bronić.

Cała sytuacja doprowadziła mnie do refleksji, czy aby partia stawiająca na program liberalny, połączony z powrotem do świeckiego państwa, poparty postulatem równości wszystkich obywateli nie miałaby szansy zaistnieć na politycznej scenie, choć oczywiście bez wielkich nadziei na otrzymanie liczby głosów tak dużej, aby móc znacząco wpływać na przemiany w Polsce. Zadaniem takiej partii byłoby raczej nagłaśnianie tej problematyki i być może stopniowe rozszerzanie świadomości społeczeństwa, a może i powolne pięcie się do góry w sondażach.

sobota, 11 sierpnia 2007

Queerer Than We Suppose

Okazuje się, że w Internecie Dawkinsa jest więcej, niż się wydaje. Przypadkiem trafiłem na nagranie jego wykładu, którego treść chyba w całości zawarta jest w „Bogu urojonym”. Niemniej warto obejrzeć, czy może raczej posłuchać.

Pochodzenie i rozprzestrzenianie się idei religijnych

Właśnie przeczytałem dawno odłożony artykuł, który wydał mi się niegdyś ciekawy i choć nieco skomplikowany, to godny rozpowszechnienia. Czytając go dziś ponownie, mając za sobą lekturę „Boga urojonego”, lekko się uśmiechałem. Artykuł, choć nadal wart przeczytania, okazał się niezwykle skromny, niemalże prymitywny. Przez pryzmat lektury Richarda Dawkinsa nabiera on spójności, choć powiela informacje, z którymi już miałem okazję się zapoznać. Co ciekawe nie pamiętałem dokładnie jego szczegółów, kojarzyłem jedynie, że pojawił się w nim termin memu, którego autorem, jak się okazuje, jest sam „bulterier Darwina”

W świetle nieco szerszego zrozumienia idei ewolucji, swego rodzaju przesiąknięcia nią, teoria memetyczna (o ile wolno ją tak zwać) wydaje się bardzo trafna. Dość precyzyjnie wyjaśnia w jaki sposób mogły tworzyć się i rozprzestrzeniać idee religijne. Oczywiście jest to zaledwie hipoteza, a nie żelazne prawo, jednak prawdopodobnie dotąd nie została ona sfalsyfikowana. Wydaje się, że byłoby to niezwykle trudne, gdyż daje ona dość spójny i kompletny obraz tego, jak rozprzestrzeniają się nie tylko religie, ale niemal wszystkie elementy kultury, wszelkie mody, czy normy społeczne. Zaprzęgnięcie do tego darwinowskiej teorii ewolucji i doboru naturalnego było pomysłem niemal szatańskim. Ukazuje, że w pewnym stopniu działa ona nie tylko na geny, ale jednostki informacji kulturowej jakimi są memy. Najsilniejsze i najszerzej spotykane są te, które łatwo się przyjmują i najintensywniej replikują. Tym można uzasadniać siłę religii i zauważyć, że bierze się ona między innymi z takich nakazów, jak jej szerzenie, przekazywanie następnym pokoleniom, jak również zakazu – pod groźbą mąk piekielnych, czy kary śmierci na ziemskim padole – kwestionowania prawd religijnych, odstąpienia od niej, czy czczenia innego bóstwa.

Zastanawia mnie stosunek Kościoła do tej teorii. Niestety, o ile dobrze pamiętam, Dawkins nie wspomina o tym w swojej książce. Być może należałoby dotrzeć do innych jego pozycji, które, jestem przekonany, są również ciekawe, choć może nie dorównują najgłośniejszej i najbardziej kontrowersyjnej.

Źródło wszelkiego zła

W wolnej chwili zebrałem do kupy pliki na RapidShare, które składają się na wspominany przeze mnie we wcześniejszych wpisach film „Root of All Evil”. Można go też bez trudu znaleźć na eMule, skąd ściągnie się prawdopodobnie szybciej. Z pewnością nie brakuje go też w innych sieciach p2p. Gorąco zachęcam do obejrzenia, najlepiej po przeczytaniu książki.

czwartek, 9 sierpnia 2007

„Bóg urojony” cz. III

Z pewnym trudem i po niemal dwutygodniowej przerwie, wreszcie zabrałem się za ostatnią część mego skromnego cyklu traktującego o książce Richarda Dawkinsa. Ujęcie to prawdopodobnie różnić się będzie od poprzednich, choć to okaże się dopiero po napisaniu i przeczytaniu niniejszego tekstu.

Ostatnie cztery rozdziały „Boga urojonego” trochę niespodziewanie sprowadziły na mnie niechęć do religii jako systemu ogłupiania ludzi. Czytając pierwsze rozdziały nie spodziewałem się, że po dotarciu do ostatniej strony stanę się znacznie bardziej zdecydowanym, żarliwym przeciwnikiem religii, jako zjawiska szkodliwego, zbędnego a niefortunnie stanowiącego istotną część naszego historycznego dziedzictwa. I nie chodzi tu tylko o religię katolicką, do której zdążyłem zrazić się już wcześniej, ale wszelkie inne odłamy chrześcijaństwa, przez doktrynę Marcina Lutra, który w samodzielnym myśleniu i zdobywaniu wiedzy upatrywał, i słusznie, wielkiego zagrożenia dla wiary, po wizje głoszone dziś przez amerykańskich telewangelistów (wolę tę pisownię, czerpiącą z angielskiego oryginału), a także fanatyczny islam, który takowym jest w swojej istocie i nikt nie wmówi mi, że to religia pokoju. Żałuję, że Dawkins w żaden sposób nie odnosi się do religii Dalekiego Wschodu, co może sugerować, że nie widzi w niej tak ogromnych wypaczeń, choć wobec hinduizmu również można wysunąć zarzuty.

W rozdziale 7. przeprowadzona została analiza Pisma Świętego w kontekście źródła dzisiejszej moralności. Autor ustosunkowuje się do często pojawiającego się argumentu, jakoby właśnie religia z jej świętymi księgami była jedynym źródłem etyki, a ludzkość jej pozbawiona pogrążona byłaby w bezlitosnym, brutalnym chaosie. Na podważenie tych twierdzeń autor podaje kilka wskazówek znajdujących się w Starym Testamencie, które dziś jednoznacznie odrzucamy jako niemoralne, czy wręcz absurdalne. Tyczy się to w znacznej mierze stosunku do kobiet, ale też zdecydowanych nakazów starożytnego ludobójstwa. Można twierdzić, że z Pisma należy wybrać właściwe fragmenty, a nie te najokrótniejsze i nijak się mające do ducha dzisiejszych czasów, jednak skoro jesteśmy w stanie zgodnie i do pewnego stopnia obiektywnie stwierdzić co z Biblii jest warte naśladowania, a co nie, to nasza moralność nie może pochodzić z tejże księgi, czy na niej opierać się w głównej mierze. Dość przytoczyć historię z Księgi Sędziów, w której to kapłan najpierw wydaje swoją żonę wygłodniałej tłuszczy, a później ćwiartuje ją jako shańbioną, dziwne sposoby „używania” (tak, to chyba najlepsze słowo) swej żony przez Abrahama czy krwawe wyniszczenie ludów zamieszkujących Ziemię Obiecaną.

Nowy Testament jawi się już znacznie lepiej, choć i w nim oraz w zwyczajach na nim opartych roi się od niescisłości. Najbardziej jaskrawą jest ofiara Jezusa na krzyżu za rzekomy grzech pierworodny, który, jak dziś już przyznaje Kościół, jest tylko symbolem. Zatem osoba (Bóg, czy człowiek, nie ma to większego znaczenia) poddaje się niewyobrażalnym torturom tylko po to, aby odkupić symboliczny grzech! Trudno o bardziej pokrętną logikę. W dodatku argument, jakoby Chrystus musiał oddać życie za nasze grzechy bierze się w prostej linii ze starotestamentowej ofiary z baranka. Przy dodatkowym założeniu, że Jezus jest jedną z instancji Boga, cała historia nie trzyma się kupy. Bóg poświęca sam siebie, aby móc wybaczyć grzech, którego nie było.

Dawkins wskazuje też na relatywizm moralny wprowadzany przez religię, a potwierdzony eksperymentalnie. Podkreśla też, że Biblia najzwyczajniej nie wytrzymuje próby czasu, podobnie jak wiele innych, niegdyś silnie zakorzenionych przekonań, jak choćby stosunek do Murzynów, czy praw kobiet. Świetnie pasują tu dwa cytaty. Jeden za Seneką Młodszym, „Dla ludu religia jest prawdą, dla mędrców fałszem, a dla władców jest po prostu użyteczna”, drugi za Stevenem Weinbergiem „Religia stanowi obrazę dla ludzkiej godności. Gdyby jej nie było, mielibyśmy dobrych ludzi robiących dobre rzeczy i złych ludzi czyniących zło. ylko religia może sprawić, że dobrzy ludzie robią złe rzeczy.”, bądź w nieco innej formie z ust Pascala: „Ludzie nigdy z takim przekonaniem i z taką radośćią nie angażują się w czynienie zła jak wówczas, gdy czynią to z pobudek religijnych”

W kolejnym rozdziale wytykane są ciemne strony religii, szczególnie w krajach muzułmańskich, gdzie ma ona decydujący wpływ na obowiązujące prawo. Przytaczane są przykłady, niektóre całkowicie absurdalne, gdzie niewinni z naszej perspektywy ludzie karani są wysokimi wyrokami ze śmiercią włącznie. Zaznacza też, że w Europie do niedawna nie działo się znacznie lepiej. Na początku XX wieku w Wielkiej Brytani miały miejsce wyroki za bluźnierstwo, a i licznych spraw o obrazę uczuć religijnych jesteśmy świadkami po dziś dzień w naszym kraju. Autor wskazuje też, że zupełnie przecież nieszkodliwy dla otoczenia homoseksualizm, jest z całą stanowczością zwalczany przez wszystkie religie Zachodu. W połowie XX wieku, wielki matematyk i jeden z ojców informatyki Alan Turing popełnił samobójstwo, gdyż groziło mu więzienie tylko z powodu orientacji seksualnej. Dziś jesteśmu o parę kroków dalej, jednak nie traćmy świadomości, że część partii w dzisiejszym Sejmie przyklasnęłaby takim pomysłom. Podobnie kontrowersyjna sprawa aborcji, w której embrion jest przez religijnych fanatyków ceniony wyżej, niż kobieta, która go nosi, doprowadziła w stanach do morderstwa I stopnia na lekarzu ginekologu, za które Paul Hill, fanatyczny chrześcijanin został skazany na karę śmierci. Sam temat przerywania ciąży pada ofiarą wielu manipulacji, przeinaczeń i jest poligonem nieustannej wojny ideologicznej. Dawkins odnosi się też do umiarkowanej wiary, jako zjawiska niemal równie szkodliwego. Szczególnie jaskrawym tego przykładem są zamachy terrorystyczne w Londynie, których dokonali praktycznie całkowicie zasymilowani przybysze z krajów arabskich. Mieli oni dobre stanowiska, żyli po brytyjsku, a jednak wiara w 72 dziewice, czekające na każdego męczennika, pchnęła ich do okrutnych czynów.

Kolejny rozdział traktuje o krzywdach, jakich doznają dzieci, które padają ofiarami religii. Przykład odebrania dziecka żydowskim rodzicom tylko dlatego, że zostało potajemnie ochrzczone, choć dziś już jest z lekka nieaktualny, to pokazuje stosunek Kościoła zarówno do chłopca jak i do całego judaizmu. Choć przyznać trzeba, że w XIX wieku o ekumenizmie nie było w ogóle mowy. Jednak do dziś i zapewne jeszcze przez długie wieki dzieciom wtłaczana jest religia rodziców, a te przyjmują ją bezkrytycznie, nie rozumiejąc jej, traktując wszystko dosłownie i ucząc się niekwestionowania nawet najbardziej absurdalnych dogmatów. W późniejszych latach apostazja może wiązać się z poważnymi problemami emocjonalnymi i często spotyka sie z ostracyzmem najbliższego otoczenia, a sama wizja piekła może być dla małego dziecka niezwykle przerażająca. Autor nie zgadza się z maksymą: „Sticks and stones may break my bones, but words can never hurt me”, a na dowód przytacza przykłady osób, które przez religijną indoktrynację w młodym wieku zostały skrzywdzone, a piętno to ciągnęło się za nimi przez wiele lat. Dawkinsa bulwersuje też, że dzieciom w domyśle przyporządkowywana jest religia ich rodziców. I tak słyszymy o dzieciach katolickich, muzułmańskich czy żydowskich, podczas gdy nie są one w stanie zrozumieć „swojej” religii. W Irlandii Północnej na przykład szkoły są katolickie i protestanckie, dzieci również są w ten sposób etykietowane, ale gdy religia doprowadza do konfliktów, nie ma już katolików i protestantów, a tylko lojaliści i nacjonaliści. Widać czystą hipokryzję. Pojawia się też problem na ile rodzicom wolno dostosowywać dziecko do swoich przekonań czy stylu życia. Skrajnym przypadkiem są tutaj wspólnoty amiszów, w których dzieci nie mają możliwości wyboru, swobodnej decyzji czy chcą żyć tak, jak żyło się w XVII czy XVIII w. Ten sam problem dotyczy każdej innej religii, choć nie jest tak wyraźny.

W ostatnim rozdziale autor nieco spuszcza z tonu i zastanawia się tylko co tak naprawdę daje religia, dlaczego znaczna część społeczeństwa po prostu się do niej garnie. Wskazuje też na pewne niekonsekwencje ludzi religijnych, związanych choćby z opłakiwaniem zmarłych czy strachem przed smiercią. Ostatecznie podkreśla też wielkość nauki, która pozwala na widzenie świata w znacznie pełniejszej perspektywie niż tylko nasze zmysły. W gruncie rzeczy rejestrują one bardzo niewiele, dokładnie tyle ile było konieczne, aby nasz gatunek przetrwał. Zaznacza też ogromną subiektywność naszego odbioru świata. Wszystko po to, aby wykazać zdecydowaną wyższość badań naukowych i wiedzy nad nieracjonalnymi przesądami religijnymi.

Podsumowując całą książkę „Bóg urojony” stwierdzam, że autor dokładnie osiąga swój cel. Choć z początku nie podobało mi się agresywne podejście do tematu, to z czasem przekonałem się do Dawkinsa i uległem jego miażdżącej argumentacji. Jestem zdania, że każdy inteligentny człowiek, któremu nie są obojętne zarówno kwestie metafizyczne jak i religijne powinien zapoznać się z tą książką. Dobrym jej uzupełnieniem jest też powstały wcześniej film „Root of All Evil”, który traktując w większości o tej samej tematyce, stanowi bardzo ciekawą ilustrację, niewielkie rozszerzenie i ostatecznie pokazuje autora jako osobę szczerą i zrównoważoną, w przeciwieństwie do niektórych jego rozmówców. Całość dostarcza nam bardzo ciężkich argumentów w dyskusjach z religijnymi fanatykami różnej maści, choć jak wiadomo nie od dziś, najtrudniej zmieniać właśnie przekonania religijne, zwłaszcza jeśli są tak mocno zakorzenione, jak dbają o to największe wyznania świata.

środa, 8 sierpnia 2007

Bieszczadzkie wędrówki

Na blogu tym już dawno pojawić się powinien trzeci i ostatni odcinek mojej recenzji książki Richarda Dawkinsa, jednak na parę dni od komputera i cywilizacji (przynajmniej jej medialnej części) oderwał mnie wyjazd w Bieszczady. W górach, jak to w górach, znów było rewelacyjnie. Czasem trudno wyobrazić sobie co jest w nich tak przyciągającego i choć nie jestem wielkim miłośnikiem pięknych czy romantycznych krajobrazów, najlepiej wypoczywam właśnie męcząc się w górach. Jednak zaczynając od początku.

Ponieważ byłem największym zapaleńcem i pomysłodawcą wyprawy, spadła na mnie odpowiedzialność zaplanowania całego wyjazdu. A to okazało się nie tak proste jak możnaby tego oczekiwać. Szczęśliwie żyjemy w dobie powszechnego dostępu do informacji, więc niezbędne czynności można wykonać sprzed ekranu komputera. Jednak zaplanowana trasa od początku zaczęła nastręczać problemów. Połączenia kolejowe z Krakowa z takimi miejscowościami jak Sanok czy Zagórz są rzadkością, nie mówiąc już o dalszej trasie do Komańczy, gdzie PKP dociera tylko w weekendy, a komunikacja autobusowa dwa razy dziennie. Plan dotarcia na miejsce rankiem i wyruszenia do Cisnej spalił na panewce i musieliśmy zdecydować się na nocleg w schronisku we wspomnianej Komańczy. Schronisko nota bene leży przy samym klasztorze nazaretanek, gdzie internowany był prymas Wyszyński.

W drogę z Krakowa wyruszyliśmy o 4.40 nad ranem, a przed południem znaleźliśmy się w Sanoku, gdzie spoczywając nad Sanem czekaliśmy na dalsze połączenie. Wreszcie przed 16 wysiedliśmy z wagonu ciągniętego przez spalinową lokomotywę na peron, którego nie ma. Stacja Komańcza Letnisko składa się z tablicy i bodaj niewielkiego budynku o niewiadomym przeznaczeniu. Być może była tam kiedyś kasa, dziś wyglądał na opuszczony. Z pociągu wysiada się wprost w wysoką trawę, a jedyna droga dalej to ścieżka o szerokości jednego turysty bez plecaka. Jednak przynajmniej do schroniska było blisko. Samo schronisko okazało się dość przyjemne. Niewielka, ale, jak to w schroniskach, przytulna sala i kilka stołów na tarasie. Zakwaterowanie niedrogie, w niewielkich 5-osobowych domkach. Jedyną wadą była lekko zażelaziona woda, jednak wybierając się w góry, nie oczekuję królewskich warunków. Chodzi raczej o dach nad głową i ciepłą wodę za jak najniższą cenę i ten postulat został spełniony. Popołudnie spędziliśmy na scieżce dydaktycznej wokół Komańczy, która miała być rozgrzewką przed wyprawą do Cisnej.

Niestety w poniedziałek aura spłatała nam figla. Niemal przez cały dzień padało i podjęliśmy bolesną decyzję o odwołaniu trasy i czekaliśmy w schronisku do wieczornego autobusu w kierunku Cisnej. Tutaj powstała pierwsza, wiekopomna niemal edycja gry Osadnicy w wersji turystycznej, która przepełniła nas dumą i okazała się całkiem udaną, niewiele ustępującą oryginałowi i to tylko w kwestii wygody grania. Wieczorem pozostało nam tylko uzupełnić zapasy i wyruszyć do Cisnej. Tam zakwaterowaliśmy się w schronisku Okrąglik, gdzie warunki były wręcz rewelacyjne. Czysty, ciepły pokój, wygodne łóżka, prysznic z gorącą wodą i altanka, w której rozpaliliśmy ognisko. Sam ogień był dużym osiągnięciem, gdyż nie mieliśmy nic, co nadawałoby się na rozpałkę i za takową musiały posłużyć tylko zapałki, w które akurat byliśmy wyposażeni bardzo obficie. Wieczór minął nam na kiełbasce, piwku i płonącej stercie drewna. Tylko gitary brakowało.

Kolejny dzień wyprawy to trasa z Cisnej do Wetliny. Niezbyt długa czy forsowna, bardzo dobra jak na początek. Niestety niemal przy końcu trasy, gdy od celu dzieliło nas może 30 minut drogi, zabłądziliśmy i nadrobiliśmy kilka kilometrów, a wszystko z powodu bardzo niewyraźnego oznakowania szlaku. W Wetlinie schronisko PTTK okazało się najmniej wygodne. Łóżka były gorsze, łazienka bardzo daleko, toalety cuchnące, a pod prysznicem problemy z ciepłą wodą. Ogólnie warunki niezachęcające, ale na jedną noc do zaakceptowania.

W środę mieliśmy przejść do Ustrzyk Dolnych, jednak pojawiły się problemy z dyscypliną i rozstaliśmy się na początku szlaku. Jako jedyny, z nieco odciążonym plecakiem wybrałem się zielonym szlakiem przez Małą i Wielką Rawkę. Pozostali na miejsce dotarli busem i zdecydowali się tylko na krótki spacer tym samym szlakiem. Ja tymczasem, korzystając z okazji postanowiłem sprawdzić swoje możliwości. Wynik był dla mnie całkiem zadowalający. Trasa, która według mapy miała prawie 6h (a to i tak czas krótszy, niż ten na oznakowaniach), zajęła mi tylko 4,5h, przy czym kilkanaście minut straciłem na kilkukrotne przebieranie się, czy robienie zdjęć. Stwierdziłem, że nie jest z moją kondycją najgorzej, w trasie wypiłem bardzo niewiele, a największym problemem fizycznym okazały się otarcia na stopach, a po dotarciu do schroniska ból więzadeł pobocznych, spowodowany biegiem, bardzo obciążającym kolana. Tak minął najcięższy dzień, a wieczór spędziliśmy w godnej polecenia knajpie przy schronisku Kremenaros, gdzie się zatrzymaliśmy. Warunki noclegowe również były dobre, a jedyną wadą była bardzo niestabilna temperatura wody pod prysznicem.

Następnego dnia wybraliśmy się na Tarnicę. Trasa miała być krótka, a my wyjątkowo się nie spieszyliśmy. Po spokojnym dotarciu na szczyt wdaliśmy się w czasochłonną dysputę polityczną, a gdy zeszliśmy z góry i obraliśmy nieco dłuższą drogę powrotną, w dodatku wymagającą powrotu na ostatni autobus, okazało się, że jesteśmy solidnie spóźnieni. Nic nie działa tak dyscyplinująco, jak perspektywa przejścia dodatkowych 5 kilometrów. Wszyscy bez większego marudzenia przyspieszyli, włączając w to zbieganie ze szczytów. Zdążyć nam się udało, nawet mieliśmy ok.15 minut rezerwy. Trasa powrotna pokazała, że jednak da się chodzić znacznie szybciej, nie pić tyle ile dotychczas (zabrakło nam wody) i robić znacznie mniej postojów. Kolejny wieczór to już pożegnanie z Bieszczadami, piwo wśród dźwięków dobrej muzyki i karty oraz wspomnieni Osadnicy. Schronisko Kremenaros, choć najdroższe ze wszystkich przez nas odwiedzonych warte jest odwiedzenia. Obsługa jest bardzo przyjazna, pokoje ładnie odnowione, knajpka o niemal niepowtarzalnym klimacie i tylko problemy z wodą pod prysznicem.

Na piątek przypadł nam już powrót dalekobieżnym autobusem bezpośrednio z Ustrzyk Górnych do Krakowa. Podróż z początku bardzo męcząca z powodu licznych serpentyn i nierówności, od Sanoka przebiegała już spokojnie i popołudniem dotarliśmy spowrotem do Krakowa.

Podsumowując, wyjazd należy zaliczyć do udanych, choć o to nie trudno. Zabrakło tylko jednego dnia na przejście przepięknej Połoniny Caryńskiej, a może i Wetlińskiej. Musiałem zadowolić się tylko widokiem tego grzbietu z Małej i Wielkiej Rawki. Odkryciem okazało się piwo Leżajsk, którego smak jest znacznie bardziej wyrazisty, kiedy podawane jest ciepłe, natomiast bardzo silnie schłodzone traci wiele ze swojego niewątpliwego uroku. Gdyby nie zbliżający się termin wyjazdu, z pewnością Bieszczady odwiedziłbym w tym roku ponownie, przy okazji odwiedzając festiwal Bieszczadzkie Anioły. Niestety, może w przyszłym roku…