wtorek, 29 stycznia 2008

Try this

Króciutki, prosty test. Siedząc na krześle podnieś lekko prawą nogę i zacznij kręcić nią zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Następnie, kręcąc cały czas nogą, spróbuj narysować w powietrzu prawą ręką cyfrę 6. Dzieje się coś dziwnego? Znalezione na wykopie, ale po angielsku.

poniedziałek, 28 stycznia 2008

SDM

Korzystając z dłuższej chwili wolnego czasu i spokojnej samotności przed komputerem wypada napisać co nieco o koncercie Starego Dobrego Małżeństwa, który odbył się w zeszłym tygodniu. Być może tygodniowa perspektywa pozwoli ująć wydarzenie w bardziej obiektywnym świetle.

Zacząć trzeba mi od tego, że oczekiwałem po koncercie wiele. SDM gra w krakowskiej Rotundzie co roku, a ja chcąc za każdym razem iść na koncert, nigdy nie mogłem na niego dotrzeć. W tym roku wreszcie się udało, więc oczekiwałem czegoś pomiędzy ekstazą a nirwaną. Wyobrażałem sobie stojący pod sceną tłum, pewnie nawet z zapalniczkami w wyciągniętych do góry dłoniach, chóralnie śpiewający niemal wszystkie piosenki, ponieważ zespół ten lubi się albo bardzo albo wcale. Zaskoczenie zatem mnie ogarnęło, kiedy minąwszy długą kolejkę stojących jeszcze z nadzieją na kupno biletu, zobaczyłem główną salę Rotundy zastawioną krzesełkami, co gorsza niemal w pełni zajętymi. Przyszło nam zatem zająć miejsca na balkonie, ale nie okazało się to specjalną niedogodnością. Zaobserwowałem też niezwykłe zjawisko - kolejkę do baru. Zazwyczaj w czasie koncertów na bar napiera bezładny tłum, który z kolejką nie ma nic wspólnego. Uznałem, że słuchacze SDM-u wyróżniają się kulturą. W końcu zajęliśmy swoje miejsca, światła zgasły, a na scenie pojawili się artyści.

Z zaskoczeniem stwierdziłem, że nie znam piosenki, od której zaczął się koncert. Wydawało mi się, że znam, a przynajmniej słyszałem wszystkie, tymczasem kolejne dźwięki i wersy, choć dobre, nic mi nie przypominały. Zdziwienie, może nawet z odrobiną rozczarowania rosło, gdy nie poznawałem kolejnych piosenek. Musiały pochodzić z ostatniej płyty, o której dopiero się dowiedziałem, lub z materiału, który ma się ukazać wkrótce na nowym krążku. Trwało to może pół godziny i choć piosenki mi się podobały, to niecierpliwie czekałem na te bardziej znane. Wreszcie zespół sięgnął do najstarszego repertuaru i zagrał piosenkę "Jak" (Cudne manowce) z tekstem Edwarda Stachury. Zobaczyłem, że w swoich odczuciach nie byłem sam. Do tego momentu, choć zgromadzonym się podobało, a każdą piosenkę nagradzali brawami, to niemal nikt nie był porwany występem. Natomiast już pierwsze akordy "Jak" wywołały szmer poruszenia i radości, a niemal cała sala włączyła się do śpiewania. Później było tylko lepiej. Kolejności piosenek nie pamiętam, ale niemal każda porywała publiczność do śpiewania, a i ja sam poczułem to, czego oczekiwałem od samego początku, mieszankę całej palety uczuć od których po plecach przechodzą ciarki.

W środku koncertu miał miejsce ciekawy przerywnik. Na scenę wprowadzono Jurka Bożyka, który zasiadł za fortepianem i w mig rozruszał całą publiczność zarówno piosenkami, m.in. "Wrak alkoholowy", "Zęby w dupie", "What a wonderful world", jak i swoimi opowiastkami, a na koniec swego krótkiego występu otrzymał gromkie i całkiem zasłużone brawa. Przy tej okazji pierwszy raz usłyszałem tego artystę, ponoć legendę krakowskiego jazzu, ale od razu przypadł mi do gustu. Podobno często gra w Awarii, więc może będzie okazja się tam wybrać i posłuchać nieco więcej.

Po powrocie na scenę zespół zagrał jeszcze kilka czy kilkanaście piosenek z najbardziej popularnego repertuaru, większość z nich opatrując jakimś komentarzem. Przewijały się też co chwilę żarty, a to z wieku Ryszarda Żakowskiego, a to z innych członków zespołu, piosenek, czy wydarzeń. Szczególne wrażenie wywarło na mnie wykonanie piosenki "Jest już za późno, nie jest za późno", do której szczególnie zaproszono widownię, aby podczas refrenu dołączyła albo do pesymistycznego Krzysztofa Myszkowskiego lub optymistycznego Ryśka. Więcej zwolenników zyskał ten drugi, a wers "nie jest za późno", śpiewany przez dziesiątki gardeł, rozchodził się dźwięcznie po całej sali. W ten sposób koncert dobiegł końca, były planowane bisy, które mnie niezmiennie irytują i po trzech godzinach dobrej muzyki przyszedł czas na powrót do domu.

Jak każdy tekst, tak i ten potrzebuje podsumowania. Koncert uznać muszę za udany i choć udało mi się wejść za darmo, to pieniędzy wydanych na normalny bilet na pewno bym nie żałował. Choć z początku setlista mi się nie podobała, to po przesłuchaniu płyty "Tabletki ze słów", notabene w trakcie pisania tego postu, uznaję ją za lepszą i całkowicie zrozumiałą. Nie zabrakło też wszystkich ważnych piosenek, za wyjątkiem "Majki", która nieco tajemnicza, pojawia się tylko na jednej płycie i to koncertowej, a cieszy się wielką popularnością. Od siebie dodał bym jeszcze kilka innych, choćby "Trójkąt opatrzności", "Głupi Gienek" czy "List do Ogrodowej", jednak to moje osobiste typy, może nieco podszyte pozytywnymi skojarzeniami, a nie ich uniwersalnymi walorami. W trakcie przeglądania informacji na temat zespołu i jego piosenek, zorientowałem się jak wiele znam wierszy Edwarda Stachury.

środa, 16 stycznia 2008

Krazy Seal

Foka morderca

Więcej tutaj.

wtorek, 15 stycznia 2008

Wracam do polityki

Już ponad miesiąc minął od ostatniego wpisu politycznego, więc postanowiłem nadrobić zaległości. Tematów do poruszenia jest kilka, choć nie są najwyższej wagi państwowej.

Pierwsza kwestia to afera palikotowo-alkoholowa. Pomruk oburzenia przeszedł przez większość sceny politycznej za sprawą słów posła Janusza Palikota na temat rzekomego alkoholizmu prezydenta. Na Palikocie psy wieszano już nie raz, znany jest z kontrowersyjnych wypowiedzi, choć konkretne przykłady nie przychodzą mi do głowy. Niektórzy twierdzili, że szkodzi Platformie, inni chcieli jego wykluczenia. Osobiście posła Palikota szanuję, darzę nawet sympatią. Już fakt, że jest jednym z najbogatszych posłów, stawia go dla mnie w dobrym świetle. Choć dla innych stanowi to podstawy, do oskarżania go o przekręty i nieuczciwość (przecież nikt w Polsce nie może dorobić się uczciwie), ja przynajmniej jestem przekonany, że do Sejmu nie przyszedł się "nachapać", zarobić na spłatę swoich długów, czy skorzystać z poselskiego immunitetu. Choć jest postacią nieco ekscentryczną, to przynajmniej barwną.

W niedziele burzę wywołał post na jego blogu, w którym w kulturalnym tonie stawia pytanie, czy prezydent Kaczyński ma problemy z alkoholem. Z ewentualnością taką wiąże częstą niedostępność prezydenta dla dziennikarzy, częste wizyty w szpitalu i wyjazdy do Juraty. Pisze, że u podstaw tego pytania, leżą krążące od kilku miesięcy plotki. Być może intencje miał nie do końca czyste, chciał coś insynuować, czy rzucić złe światło na osobę prezydenta, ale treść postu na to nie wskazuje. Tymczasem reakcja PiS-u, a co gorsza części PO jest taka, jakby Palikot napisał, że co drugi dzień widuje Lecha Kaczyńskiego zarzyganego w rowie niedaleko największej warszawskiej meliny. Nawet minister sprawiedliwości stwierdził, że prokuratura zajmie się tą sprawą i rzeczywiście Prokuratura Rejonowa w Lublinie już wszczęła postępowanie w tej sprawie. Wszyscy robią z igły widły i aktywny w tym udział bierze Platforma. Jedynie LiD i część komentatorów nie popada w paranoję. Janina Paradowska słusznie zauważa na swoim blogu, że mało kto oburzał się, kiedy pijakiem czy alkoholikiem nazywano Aleksandra Kwaśniewskiego, czy to za czasów prezydentury, kiedy w Charkowie "bolała go łydka", albo na spółkę z Markiem Siwcem zachowywali się tak, jak papież, czy też ostatnio, kiedy zaatakował go filipiński wirus. Nikt też tak głośno nie krytykuje osób, które Lecha Wałęsę, uznanego przez IPN za pokrzywdzonego przez władze komunistyczne, nazywają agentem, a niektórzy z nich cieszą się sympatią obecnego prezydenta i uzyskują od niego państwowe odznaczenia. Podsumowując, czytałem wypowiedź Palikota i nie widzę w niej nic godnego oburzenia, a temat mogła zamknąć zwykła odpowiedź Kancelarii Prezydenta, jak pisze sam autor, "tak" lub "nie".

Kolejna kwestia, to pojawienie się nazwiska posła Kowala z PiS w kontekście współpracy z WSI. Ten broni się, że Służby próbowały go zwerbować, ale on odmówił. Nie mam powodów mu nie wierzyć. Zdumienie budzą jednak niektóre reakcje, które współpracę z WSI traktują na równi ze współpracą z bezpieką. Najwyraźniej niektórzy są na tyle ograniczeni, że nie przyjmują do wiadomości, iż przez wiele lat, była to zupełnie legalna służba wywiadowcza demokratycznego kraju, działająca, przynajmniej w założeniu, a i przekonany jestem, że faktycznie, dla dobra Polski. Cóż więc zdrożnego byłoby we współpracy? To raczej jej odmowa powinna być kwestionowana moralnie. W końcu odmawiało się pomocy przy zapewnianiu bezpieczeństwa Rzeczypospolitej. Niestety po dwóch latach budowy IV RP, nic już nie jest oczywiste czy jednoznaczne, a niektóre cnoty stały się w oczach prawicowców grzechami.

Trzecia kwestia, to Rada Gabinetowa, która miała pomóc w rozwiązywaniu problemów ze służbą zdrowia, ale, jak można było oczekiwać, niczego nie rozwiązała, a tylko dała powody do wzajemnych oskarżeń. Premier zarzuca Prezydentowi, że ten nie miał nic w tej sprawie do powiedzenia, więc zwołanie posiedzenia było zbędne, a ten znów odcina się, że tylko polityka zagraniczna i bezpieczeństwo państwa leży w jego konstytucyjnych kompetencjach. Narada odbyła się ponoć w nieprzyjemnej, agresywnej atmosferze i nie przyniosła żadnych efektów. Dostarczyła tylko amunicji w konflikcie między Pałacem a rządem. W moich oczach obie strony tracą, choć to prezydent jest osobą, która Radę zwołuje. Znamienne jest też to, że przez poprzednie dwa lata Rady nie zwoływano, choć nie można zaprzeczyć, że przepływ informacji między rządem a Prezydentem był znacznie lepszy.

Jak widać, choć rząd się zmienił, obsada sejmowych ław też, to linia politycznego frontu zmieniła się nieznacznie, choć teraz druga strona zyskała przewagę w tej niekończącej się wojnie.

piątek, 11 stycznia 2008

Na życiu trzeba się znać

Szczepana i Irenkę znacie? Kreskówka sprzed lat, humor zdecydowanie specyficzny. Playlista z tym, co udało się znaleźć na YouTube. Miłego oglądania.

czwartek, 10 stycznia 2008

Sealandia

Wielu z Was „tytułowy tytuł” pewnie nic nie mówi. I właściwie nie ma się co dziwić. Może to jakaś zaginiona kraina? Nie. Baśniowa rajska wyspa? Odrobinę. Sealandia to niewielkie quasi-państwo, właściwie nieuznawane przez społeczność międzynarodową, położone na opuszczonej platformie u brzegów Wielkiej Brytanii. Choć nie ma wielkiego potencjału ekonomicznego, to z jednej strony stanowi osobliwość na skalę światową, a z drugiej stało się rajem dla internetowych przedsięwzięć niezgodnych z prawem państw „tradycyjnych”. Ale trzeba zacząć od początku.

Należy wiedzieć, że u brzegów Wysp Brytyjskich napotkać można platformy, które w czasie II Wojny Światowej stanowiły punkty obrony przeciwlotniczej i przyczółki radarowe. Było to w sumie 7 stanowisk nazwanych Fortami Maunsella. Choć na przestrzeni czasu większość z nich została zniszczona, czy to celowo, czy przypadkowo, część z nich była w latach 60. wykorzystywana przez pirackie radia. Jedną z takich radiostacji było Radio Essex powstałe w 1965r., jednak została ona zlikwidowana przez władze brytyjskie (w Boże Narodzenie 1966r.), a jej właściciel Roy Bates został stosownie ukarany. Było to możliwe, ponieważ punkt, z którego nadawano, choć oddalony o kilka kilometrów od brzegu, wciąż znajdował się na wodach terytorialnych Zjednoczonego Królestwa. W związku z tym Bates zdecydował się przenieść na podobną platformę Roughs Tower, położoną już na wodach międzynarodowych, jednak nie wznowił już stamtąd transmisji. Jednak to dopiero początek tej historii.

Roy Bates, weteran II Wojny Światowej, ówcześnie najmłodszy major w brytyjskiej armii, zanim zainteresował się opuszczonymi platformami, trudnił się rybactwem i posiadał własną flotę kutrów. Jego żoną jest była Miss Anglii Joan. Nie wiem czy za decyzją o założeniu Radia Essex na gruzach Radia City kierowała zwykła biznesowa kalkulacja, czy szczytny cel, ale rozpoczęcie nadawania stało się faktem. Niedługo przed zamknięciem stacja nadająca z Knock John Tower została przemianowana na Britain's Better Music Station. W obliczu porażki przedsięwzięcia Bates postanowił zasiedlić wspomniany HM Fort Roughs, który leżał kilka kilometrów od granic wód terytorialnych. Choć miał zamiar wznowić działalność radia, to plany pokrzyżował mu wprowadzony w 1967r. Marine Broadcasting Offences Act, który penalizuje wszelką działalność brytyjskich obywateli na rzecz pirackich nadawców, niezależnie czy nadajniki znajdują się pod jurysdykcją Wielkiej Brytanii. Mimo to, platforma została zasiedlona. Od początku jednak nie było łatwo.

2 września 1967r. Paddy Roy Bates, po konsultacji z prawnikami, proklamował Księstwo Sealandii. Nie było to w smak Ronanowi O'Rahilly, który rościł sobie prawa do platformy, na której chciał rozszerzyć działalność własnego Radio Caroline. Wynajęci przez niego ludzie najechali na nowe państwo, ale atak został odparty. Kolejny incydent miał miejsce w 1968r., kiedy brytyjska marynarka chciała pozbyć się problemu. Z Księstwa Sealandii oddano strzały ostrzegawcze i statek zawrócił, jednak na lądzie na Roya Batesa czekała policja i książę został postawiony w stan oskarżenia, pod zarzutem nielegalnego posiadania broni. Przed sądem został jednak uniewinniony, bo uznano, iż incydent miał miejsce poza granicami państwa i sprawa nie może być rozpatrzona. W ten sposób po raz pierwszy pośrednio uznano suwerenność Księstwa.

Kolejny konflikt, nieco groźniejszy miał miejsce w 1978r. Książę pod pretekstem spotkania biznesowego został wywabiony do Wiednia, a w międzyczasie dokonano napadu na wyspę. Uprowadzono 25–letniego syna Księcia Sealandii, Michaela i zajęto platformę. Porwanemu założono na głowę worek i wywieziono do lasu w Belgii, gdzie puszczono go wolno. Kiedy Roy zorientował się w sytuacji, czym prędzej wrócił do Wielkiej Brytanii, skrzyknął znajomych z wojska i odbił swą posiadłość, a jeńców, z wyjątkiem jednego, wypuścił w angielskim lesie. Pechowiec okazał się posiadaczem sealandzkiego paszportu, a zatem obywatelem Sealandii i jej prawu podlegał. Został zatem oskarżony o zamach stanu i skazany na bezterminowe czyszczenie barierki. Jeniec był równocześnie obywatelem Niemiec, więc wstawił się za nim konsul tego kraju, jednak musiał odejść z kwitkiem. Po siedmiu tygodniach więzień został ułaskawiony.

W międzyczasie, jak każde szanujące się państwo, Sealandia wyemitowała własną walutę, sealandzkiego dolara sztywno powiązanego z dolarem amerykańskim, obrała flagę, godło oraz hymn. Od 1969r. wydawano paszporty i znaczki pocztowe, a w 1975 roku powstała konstytucja napisana przez Alexandra Achenbacha, ówczesnego premiera. Jednak współpraca z rządem wkrótce wstąpiła na złe tory, ambitne plany utworzenia małego Monako oddaliły się, a Achenbach udał się na emigrację. Trzy lata później stanął na czele rządu na wychodźstwie sformowanego przez uczestników nieudanego przewrotu. Rząd działa do dziś i zajmuje się wieloma dziwnej natury przedsięwzięciami. Od lat 80. do 2000r. w Madrycie działała też ambasada Sealandii uznawana przez rząd na wychodźstwie. Zanim jej istnienie zakończyła fala aresztowań, wydano tam wiele nielegalnych paszportów, których odbiorcami byli albo uciekinierzy z Azji albo ludzie ze świata przestępczego. Wydawano je oczywiście odpłatnie. Co ciekawe, z użyciem takiego paszportu udaje się niejednokrotnie przekraczać granice. Książę Michael odwiedził z nim nawet Stany Zjednoczone. Kupić można było też tytuł naukowy nieistniejącego uniwersytetu, a nawet posadę w rządzie. Sam ambasador poruszał się limuzyną na rejestracjach dyplomatycznych.

Od samego początku na Sealandii nie było luksusów. W pierwszych latach nie było prądu ani wyposażenia, tylko dużo koców. Nie było ogrzewania, woda pitna zamarzała, gotowano ją na palnikach spirytusowych. Z czasem było coraz lepiej, a na platformie mieszkało nawet kilkadziesiąt osób. Jednak choć wyspa cały czas się rozwijała, to pogoda nie rozpieszczała i populacja zaczęła maleć. W latach 90. nawet sama księżna zamieszkała na stałym lądzie z powodu reumatyzmu. Los uśmiechnął się w 1998r., kiedy z propozycją współpracy wystąpiła firma HavenCo. Jej szef Sean Hastings w Sealandii chciał stworzyć sieciowy raj, co nie udało się na Karaibach, a na początek zaproponował 250 tys. dolarów. Zabronioną działalnością stało się tylko rozpowszechnianie pornografii dziecięcej, spamowanie, hakerstwo, łamanie praw autorskich i nakłanianie do przestępstw. Wyspa miała się stać bezpieczną przystanią dla wszelkich przedsięwzięć niemile widzianych w innych krajach, ale trzeba było też słono za to płacić. Na zainstalowanych na platformie serwerach nieodpłatnie znalazła się tylko strona Tybetu, co akurat było na rękę innym krajom, które nie narażały się w ten sposób na naciski Chin.

Wydawałoby się, że przedsięwzięcie stało się żyłą złota, jednak rzeczywistość nie jest tak kolorowa. Choć HavenCo cały czas działa, to natknąłem się na głosy, być może nieprawdziwe, że firma nie jest godna zaufania. Nie zmienia to faktu, że księstwo cały czas istnieje i jest w formie nie gorszej niż zwykle. Nie zniszczył go nawet wielki pożar z 23 czerwca 2006, który spowodował straty szacowane na milion dolarów. 7 listopada ogłoszono, że Sealandia została całkowicie odbudowana, a wszelkie ślady pożogi zostały usunięte. Na początku 2007 roku wyspa została wystawiona na sprzedaż i wyceniona na miliard dolarów. Cena ta jest raczej bardzo wygórowana, ale faktem pozostaje, że popularny tracker Pirates Bay gotów był zapłacić za nią 65 mln funtów, co jest już sumą niebagatelną. Odmówiono jednak sprzedaży, gdyż Sealandia zobowiązała się nie działać na szkodę Wielkiej Brytanii, a równocześnie docenia prawa autorskie, z którymi Zatoka Piratów jest na bakier.

Na zakończenie chciałbym podzielić się spostrzeżeniami do jakich doszedłem, poszukując informacji na temat Sealandii. Wiele osób traci czas, energię, a może i nerwy, dowodząc, że Sealandia nie jest prawdziwym państwem. Jest to truizm, jednak sprzeczać się można co do stopnia w jakim Sealandia państwo imituje. Być może z tych samych ust pochodzą słowa podważające wiarygodność HavenCo. Spotkałem nawet brytyjskiego „patriotę”, który życzył sobie, aby platforma została zbombardowana, a państwo unicestwione. Co kieruje takimi osobami? Zazdrość? Wąskie horyzonty? Trudno stwierdzić. Mi idea podoba się bardzo. Ma w sobie coś z bajkowej rzeczywistości, pokazuje, że niemal nic nie jest niemożliwe. Mam nadzieję, że rodzina Batesów nie ustanie w staraniach i będzie zyskiwać i dowodzić coraz większej suwerenności, a ta oaza wolności przetrwa długie lata. Póki co ma ich za sobą już czterdzieści.

Związane linki:

niedziela, 6 stycznia 2008

Nic nowego

Bardzo dawno nic nie pisałem, ale właściwie nie było o czym. Chociaż nastał Nowy Rok, wszystko zostało po staremu. Takie same troski, te same zajęcia, takie same zabawy i na powrót stare dobre towarzystwo.

Jedynym dniem różnym od pozostałych był Sylwester. Impreza udała się się średnio, choć plany były wielce ambitne. Plan: styl lat 70, dużo nowych ludzi i impreza do rana. Wynik? Tylko część osób przebrana, za duża maskulinizacja, impreza skończona o 3, kiedy zdecydowana większość ludzi ledwie trzymała się na nogach, już uległa sile grawitacji, bądź poszła do domu. Gdyby nie to, że dobrą zabawę mieliśmy z racji przebrania, nie byłoby w imprezie nic godnego zapamiętania.

Kolejne dni pobytu w Krakowie to niepotrzebne, jak się okazało, poszukiwanie nowego lokum, wymiana legitymacji, kilka obejrzanych filmów, kilka mało wyszukanych wieczorów, wyjście do teatru, które zakończyło się fiaskiem i zostało zastąpione słabym filmem „Skarb narodu” w Cinema City, i małe, ale udane zakupy, czyli tak jak pisałem, nic godnego specjalnej uwagi. W międzyczasie nadrabiam filmowe zaległości, więc może skuszę się, aby wkrótce coś o nich napisać.