sobota, 28 czerwca 2008

Dobra, Dobra, Dobra

Jest piątkowy wieczór, a ja niemal samotnie siedzę przed komputerem, zamiast opijać zakończoną właśnie sesję (marna, bo marna, ale zawsze sesja). Fakt, że miałem wieczorem sprawę do załatwienia wiele nie zmienia, ale nie o tym miałem pisać, tylko o zeszłotygodniowym wypadzie do Wrocławia i pobliskiej Dobrej (pobliskich Dóbr?). Przyczyną wyjazdu było zaproszenie z firmy MSI na szkolenie z okazji wprowadzenia nowej serii produktów. Jak to bywa z tego typu imprezami, na samo szkolenie pewnie nikt by się nie pofatygował, więc trzeba rzucić jakąś przynętę. Tą przynętą była impreza po szkoleniu, właśnie w Zamku w Dobrej.

Zanim dotarliśmy do siedziby MSI w Bielanach pod Wrocławiem, nie obyło się bez przygód. W trasę ze względów ekonomicznych wybraliśmy się samochodem. Jak się okazało, było nie tylko taniej, ale i znacznie szybciej. Wyjeżdżając z Krakowa nie tankowaliśmy pod korek, ponieważ nie mogliśmy znaleźć właściwej stacji, na której moglibyśmy zapłacić bonami na paliwo. Dolaliśmy trochę ponad 10 litrów i z połową baku ruszyliśmy w drogę czekając na właściwą stację. Niestety przez całą długość autostrady Kraków - Katowice odpowiedniej stacji nie znaleźliśmy. Jechaliśmy więc dalej, ale po pewnym czasie opadający wskaźnik poziomu paliwa zaczął mnie niepokoić.Zwolniłem więc nieco, aby jechać bardziej ekonomicznie. Uspokajałem się tym, że na rezerwie powinno udać się najprawdopodobniej przejechać ok. 50 km, więc stację na pewno znajdziemy. I tu się nieco rozczarowaliśmy. Od momentu, kiedy zdecydowałem się zatankować gdziekolwiek, przejechaliśmy chyba z 60 km, a stacji cały czas nie było. W pewnej chwili, gdy jeszcze się tego nie spodziewałem, samochód zaczął słabnąć, trochę pokaszlał i zgasł na środku autostrady. Nie tracąc zimnej krwi zacząłem się zastanawiać, jak wybrnąć z kłopotu. Odrobinę otuchy dodała nam minięta nieco wcześniej tablica, informująca o stacji paliw za ok. 6km, wciąż było to jednak daleko. Co gorsza będąc na autostradzie nie można pójść po paliwo, nie można nikogo zatrzymać, ani pchać samochodu. Zostaje jedynie ze strasznie głupiego powodu wezwać pomoc drogową. Nie tracąc głowy zapaliłem ponownie i samochód ruszył. W chwili radości pomyślałem nawet, że wcześniej zgasł z jakiejś innej przyczyny, ale szybko zmieniłem zdanie, bo po kilkudziesięciu sekundach zaczęło dziać się to samo. Kiedy samochód zgasł po raz kolejny, wykorzystałem prędkość i silnik odpaliłem dopiero, gdy już się prawie zatrzymywaliśmy. Zabieg ten powtarzał się kilka razy, między innymi przed górką, na którą musielibyśmy wpychać samochód, na "ślimaku" przy zjeździe z autostrady, na który samochód wdrapał się ostatkiem sił, aż wreszcie przy samym skręcie na stację, gdzie w końcu udało się szczęśliwie dotrzeć i nalać do baku trochę "zupy". Co śmieszniejsze, kiedy podjechałem do dystrybutora, samochodowi tak spodobała się jazda na powietrze, że nie chciał się wyłączyć. Dopiero później dowiedziałem się, że u niego takie kaprysy są normalne.

Już bez większych przygód, poza pomyleniem kierunku we Wrocławiu, dotarliśmy do siedziby MSI, gdzie zwiedziliśmy ich serwis. Miejsce może robić wrażenie - dwie spore hale, setki komputerów serwisowych, tysiące naprawianych rzeczy i przyzwoita organizacja, jak na Azjatów przystało. Następnie kawalkadą przebrnęliśmy przez Wrocław i dotarliśmy do Dobrej, gdzie zostaliśmy zakwaterowani. Tam odbyło się mało ciekawe szkolenie, na którym musiałem mocno walczyć ze swoimi powiekami, a po przerwie na odpoczynek zaczęła się najlepsza część dnia.

Impreza była z serii "to, co studenci lubią najbardziej", czyli darmowa wyżerka, szwedzki stół z najróżniejszymi potrawami, głównie dalekowschodniej proweniencji. Do tego piwo z kija, Żywiec, który zaskoczył mnie całkiem pozytywnie i awansował nieco w mojej hierarchii złocistych trunków, oraz barman serwujący dowolne drinki. Całość pod gołym niebem, przy dymiących cały czas grillach. Dla urozmaicenia zorganizowano kilka zabaw. Na początku było to przeciąganie liny, MSI vs reszta świata, a następnie pojedynki sumo, w których brałem udział i co dziwne udało mi się pokonać znacznie cięższego Smylka.

Następną zabawą były piłkarzyki, jednak w zupełnie niestandardowej formie. Zamiast małych plastikowych ludzików, na boisku byli uczestnicy imprezy. Podczas gry trzeba trzymać się belek, działających podobnie jak w piłkarzykach na stole. Zamiast 11 zawodników, każda drużyna składała się z 5. Frajda była spora, zwłaszcza przy przewrotach wykonywanych na belce przez nas obu równocześnie. Ponadto organizatorzy zapewnili siatkę do wspinania i linę rozciągniętą między drzewami, ale nie cieszyły się one powodzeniem, co mnie z resztą wcale nie dziwi. Na kawałku chodnika, nieco na uboczu był parkiet, a gości próbować zabawiać DJ, który sam zasłużył na kilka zdań. Ostatecznie utwierdziłem się w przekonaniu, że DJ-om przewraca się w głowach. Cały czas puszczał marną muzykę, przy której ludzie nie bardzo się bawili. Jedynie nieliczne dobre piosenki przyciągały większą gromadkę ludzi, która przy następnym kawałku najczęściej rezygnowała. Na nic zdała się rozmowa z grajkiem, bo stwierdził, że on puszcza taką muzykę i już. Nie przyjmował argumentacji, że nikt nie zjawił się tam, żeby słuchać akurat jego, natomiast jego zadaniem powinno być rozruszanie zgromadzonych odpowiednią setlistą. Na takie dictum stwierdził, że ten kto go wynajął, wiedział jaką on puszcza muzykę. Spędzony mile wieczór zakończyliśmy przekąskami i ok. południa, po lekkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę, a ponieważ spieszyło nam się do Krakowa na firmowy paintball, wykręciliśmy bardzo dobry czas. Z Wrocławia do Krakowa jechaliśmy nieco ponad 2 godziny, w międzyczasie stojąc ok. 15 minut w korku w Katowicach.

Po godz. 15 byliśmy w Krakowie i bez zbędnej zwłoki ruszyliśmy strzelać do siebie kulkami z farbą, co również warto opowiedzieć, ale już późna godzina, a jutro do pracy.

czwartek, 12 czerwca 2008

Polityka i obyczaje

Od czasu ostatnich wyborów parlamentarnych w polityce bardzo się uspokoiło. Ataki ze strony PiS-u traktowane są często jak szczekanie zbitego psa, a z lewicy w stronę rządu kamienie padają nieczęsto. Tym bardziej godne zauważenia są kwestie dotyczące styku polityki, prawa i obyczajów.

Pierwsza z nich, choć późniejsza, to podniesienie przez świeżo upieczonego przewodniczącego SLD Grzegorza Napieralskiego problemu krzyża wiszącego w Sejmie, a w ogólności w urzędach państwowych. Sprawa ta nie budzi niemal w nikim wątpliwości, choć stanowiska bywają zgoła przeciwne. Reakcja prawicy, a właściwie jej przedstawiciela w osobie Tadeusza Cymańskiego jest przewidywalna. Poseł mówi o walce z bogiem, "podjaraniu" atmosferą w odwiedzonej niedawno Hiszpanii. Chyba ani przez chwilę nie przechodzi mu przez myśl, że lewica ma w tym względzie sporo racji, bo skoro rozdział Kościoła i państwa, to skąd symbole religijne w najważniejszym gmachu naszego kraju. W podobnym tonie wypowiada się "prawoskrzydłowy" PO Stefan Niesiołowski, tłumacząc, że nawet w PRL komuniści akceptowali krzyże. Nie zauważa tej subtelnej różnicy, że wtedy to Kościół był prześladowany, dziś, coraz częściej jest stroną prześladującą, a przynajmniej o prześladowanie się ocierającą. W przeciwnym, co oczywiste, tonie wypowiada się Joanna Senyszyn. Przypomina, że Sojusz stoi na takim stanowisku od lat i obiecuje, że Napieralski do tej sprawy wróci. Moje stanowisko dla osób, które mnie znają, lub miały okazję czytać, jest chyba oczywiste. Nie widzę powodu, dla którego w instytucjach świeckiego państwa, które powinno traktować wszystkie religie na równi, ma pojawiać się symbol religijny tylko jednej z nich, choćby najliczniejszej. Nijak się ma to do demokracji, która choć jest władzą większości, to traktować powinna wszystkich równo.

Kolejnym przykładem chorej sytuacji, jaka panuje tam, gdzie swoje macki wpycha Kościół, jest zgwałcona 14-latka, której lekarz nie chciał usunąć ciąży, choć ma do tego prawo, a do tego sprowadził księdza. Afera zrobiła się głośna, dziewczynę wożą od Annasza do Kajfasza, a ciąży nadal nikt nie chce usunąć. W międzyczasie ustawił się za nią rządek "obrońców życia", którzy wywierają na nią presję i podobno opublikowali jej dane, łącznie z numerem telefonu. Nie wiem jak trzeba być, nie boję się użyć tego słowa, tępym, żeby zmuszać, czy choćby zachęcać 14-letnią dziewczynę do macierzyństwa. Kiedy chodzi o seks przedmałżeński, nastolatkom takim tłumaczy się, że ich organizm nie jest gotowy na urodzenie dziecka, więc aby nie ryzykować, nie powinny uprawiać seksu. Piękna dwulicowość, ale czego więcej się spodziewać po ludziach, którzy wmawiają innym, że bóg stworzył Świat niemal dotknięciem różdżki, a w XIII wieku Polskę zamieszkiwały dinozaury. W taki sposób przestrzega się u nas aborcyjnego "kompromisu". Sprawa Alicji Tysiąc okazała się żadną nauką.

Ostatnią i chyba najśmieszniejszą tego typu sprawą jest niedawny hałas wokół Janusza Palikota. Szczytem była obietnica b. wiceministra Mirosława Orzechowskiego, który miał zamiar donieść do prokuratury na okoliczność obrazy uczuć religijnych, za krytykę w kierunku Tadeusza Rydzyka. Jak widać kapłan za życia stał się obiektem kultu religijnego.

Jak widać, chociaż zmieniła się ekipa przy władzy, niby wciąż zbliżamy się do Zachodu, to katolicy wciąż mają przekonanie o swoich specjalnych prawach, a wszystkie inne religie traktowane są jak sekty.

środa, 11 czerwca 2008

WIGwam

Ponad 2 lata temu, zachęcony świetnymi wynikami funduszy inwestycyjnych, sam postanowiłem włożyć w nie nieco pieniędzy. Wyszedłem z pozornie słusznego założenia, że specjaliści od inwestowania nie zmarnują moich pieniędzy. Moment zakupu jednostek wybrałem niezbyt szczęśliwy, bo w okolicy lokalnego maksimum, ale inwestycja przez długie miesiące okazywała się udaną. Po pewnym czasie postanowiłem swoje aktywa jeszcze powiększyć, patrząc na giełdowe Eldorado. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że decyzja ta była zła. Co gorsza popełniłem dwa ogromne błędy, które nigdy więcej mi się nie przytrafią. Nie analizowałem giełdowych indeksów codziennie i, wierząc w rychłe odbicie, nie umorzyłem swoich jednostek uczestnictwa, kiedy był na to czas.

Dziś, dysponując nieco większą wiedzą, a przede wszystkim przykrym doświadczeniem, nie daję się już tak łatwo wystrychnąć na dudka. Na giełdzie, jak nigdzie indziej, sprawdza się powiedzenie, że nadzieja matką głupich. Nawet jeśli nie słuchać analityków, którzy też popełniają błędy, nie wolno pozostawać głuchym na najprostsze argumenty. Ślepa wiara w siłę polskiej gospodarki, a tym bardziej w to, że prędzej czy później doprowadzi ona do odbicia indeksów, jest równie naiwna, co wszelkie religijne wierzenia. Giełda tej wielkości jest nie tylko podatna na negatywne sygnały płynące z rynku, ale najzwyklej pada ofiarą potężnych inwestorów zagranicznych, nawet jeśli ci nie mają wobec niej złych zamiarów. Tym bardziej efektywnym narzędziem staje się choćby najprostsza analiza techniczna. Bezwzględnie opierając się na kilku podstawowych formacjach czy wskaźnikach, duże straty można było zamienić na zysk.

Obecnie nie czuję się już przywiązany do produktów TFI, nie waham się ani chwili w podjęciu decyzji, co okazało się właśnie na początku tygodnia ze wszech miar słuszne. Teraz zamierzam zaryzykować nieco gotówki i zmierzyć się z handlem akcjami, z tym jednak trzeba zaczekać, aż WIG osiągnie kolejne w ostatnich kilku miesiącach dno. Gra własnymi pieniędzmi będzie doskonałym impulsem, aby zagłębić się nieco w tajniki giełdy, od analizy technicznej zaczynając, ale, mam nadzieję, na niej nie kończąc. Póki co udało mi się na podstawie skromnej wiedzy sprawnie zareagować na książkową sytuację, jaką pokazał nam indeks giełdowy, ale wcześniej wciąż optymistyczne podejście nie pozwoliło mi uwierzyć w to, co wynikało z racjonalnych analiz. A oszczędziłbym na tym trochę grosza. To z jednej strony przelało swoistą czarę goryczy, a z drugiej przekonało mnie o nie do końca zrozumiałej siły analizy technicznej. O swoich przyszłych decyzjach dotyczących handlu akcjami, postaram się na bieżąco pisać. Póki co jest już za późno i kompozycja nawet tego postu pozostawia wiele do życzenia.