środa, 21 maja 2008

Flying high

Dwa sprzyjające czynniki, chwila wolnego czasu przed snem i ciekawy temat, spowodowały, że postanowiłem popełnić przynajmniej krótki wpis. Tematem tym są wydarzenia minionego weekendu, w szczególności soboty. Dzięki dobrym wynikom sprzedaży naszej firmy, mogłem pojechać do Kalisza na fundowaną przez Toshibę imprezę, której głównym punktem były skoki spadochronowe.

Rzeczona impreza rozpoczęła się w piątek wieczorem. Ok. 17 dotarłem na obskurny kaliski dworzec kolejowy i ze swym nieśmiertelnym plecakiem ruszyłem w kierunku hotelu. Pechowo dworzec jest położony wyjątkowo daleko od centrum, zwłaszcza jak na tej wielkości miasto. Po półgodzinnym marszu odnalazłem hotel, w którym mieliśmy zarezerwowany nocleg i po chwili odpoczynku ruszyłem zwiedzić kawałek miasta, które nota bene bywa uważane za najstarsze w Polsce, jednak nie ma na to solidnych dowodów.

Choć starsza część miasta zrobiła na mnie dobre pierwsze wrażenie, a dwa kanały, którymi płynie Prosna, dają bardzo ciekawy efekt, położony niedaleko Rynek okazał się rozczarowaniem. Rozczarowaniem dużym na tyle, że nawet nie zrobiłem tam żadnych zdjęć. Powierzchnia placu to mniej więcej ćwierć powierzchni rynku Krakowskiego, w dodatku w znacznej części zajęta przez ratusz. Budynek ten, choć dość ładny, trudno traktować w kategoriach zabytku, gdyż został zbudowany w latach 20. XX w., na miejscu dwóch poprzednich, z których pierwszy został zburzony przez zaborcę, a drugi po nieco ponad 30 latach istnienia został zburzony podczas działań wojennych. Poza tym z płyty Rynku straszy opuszczony postument, być może zajmowany kiedyś przez pamiątkę po naszych przyjaciołach ze wschodu. Oprócz tego znaleźć tam można jeszcze ogródki piwne i nieliczne stoiska kwiaciarek, na wzór tych krakowskich. Kamienice wokół rynku nie sprawiają dobrego wrażenia. Choć nie straszą starym szarym tynkiem, to ich fasady nie są już pierwszej młodości, a w ich wnętrzach nie ma nic co interesowałoby turystów. Knajpki są dość nieliczne, a pojawiają się nawet firmy zajmujące się zupełnie "nieturystyczną" działalnością. Być może Kalisz nie stawia tak intensywnie na turystykę.

Zniechęcony centralnym punktem miasta postanowiłem zwiedzić jego okolice. Jak to bywa w Polsce, jedynymi budynkami wartymi uwagi były kościoły. Niestety we wszystkich do których trafiłem były akurat msze, więc tylko z odległości przyjrzałem się ołtarzom, które choć zadbane i dość mocno zdobione, nie zasługują na specjalną atencję. Nie dotarłem do chyba najważniejszego tam Sanktuarium św. Józefa, gdyż z odległości zobaczyłem, że tam również odbywa się msza. Warto zaznaczyć tutaj, że było to piątkowe popołudnie.

Po małej meksykańskiej przekąsce wróciłem do hotelu, skąd zaraz wyruszyliśmy do Michałkowa, gdzie mieści się lotnisko ostrowskiego aeroklubu. Ugoszczono nas tam obfitą kolacją i darmowym piwem i wprowadzono w program następnego dnia. Mieliśmy okazję posłuchać co nieco o skokach spadochronowych, zadać pytania i obejrzeć nieco filmów z takich skoków, jakie nas czekały. Około północy wsiedliśmy do autokaru i wróciliśmy do Kalisza.

Następnego dnia po śniadaniu, ok. 9 ruszyliśmy znów do Michałkowa. Zgodnie z wcześniejszym podziałem na grupy zostaliśmy przydzieleni do różnych atrakcji i tak na początek trafiłem na paintball. Zabawa była dość udana, choć moja drużyna przegrała rywalizację. Minusem była plansza, po prostu kawałek lasu, w dodatku z dość nierównym rozkładem, więc któraś drużyna zawsze miała przewagę. Pozytywnie natomiast zaskoczył mnie zasięg markerów. Po grze przyszła pora na gwóźdź programu, czyli skok na spadochronie. Skok oczywiście nie był wykonywany samodzielnie. Wszyscy skakali w tandemie z pilotem, który odpowiadał za bezpieczeństwo i panowanie nad spadochronem. Przed wejściem na pokład samolotu chyba wszystkim udzielały się dość silne emocje, strachu nie wyłączając, jednak kiedy znalazłem się już w maszynie powoli przestawałem się denerwować. Być może była to też zasługa przyjemnej atmosfery wprowadzanej przez pilotów i kamerzystów. Po kilkuminutowym locie, przebiciu się przez warstwę rzadkich chmur i osiągnięciu pułapu 4000m przyszła pora na opuszczenie stalowego ptaka.

Mi przyszło skakać jako pierwszemu. Przede mną na bok samolotu wydostała się operatorka kamery, a w ślad za nią w drzwiach usiadłem ja i pilot do którego byłem przypięty odpowiednią uprzężą. Po krótkiej chwili znalazłem się w powietrzu. Chwila dezorientacji, pilot wypuszcza niewielki hamulec, abyśmy nie wyprzedzili kamery i ok. 50 sekund swobodnego lotu brzuchem w dół z prędkością ok. 200 km/h. Wrażenie jest naprawdę ogromne, nieco fascynujące czy podniecające. Pęd powietrza utrudnia oddychanie i dba o odpowiednią fryzurę. Podczas lotu można chwycić za rękę operatora kamery, za sprawą pilota można wykręcić kilka "bączków", czy po prostu pomachać na różne sposoby rękami, czując na nich prędkość i opór powietrza. Po otwarciu spadochronu, czeka jeszcze kilka minut opadania, w trakcie których można na trochę przejąć linki sterujące i polecieć tam, gdzie mamy ochotę. Przed lądowaniem ponownie przejmuje je pilot i bezpiecznie sprowadza pasażera na ziemię.

Jeszcze nie opadły we mnie emocje po locie, a już wysłano mnie na przelot samolotem zapoznawczym Koliber. Atrakcja już mniej emocjonująca, choć wygląd samolotu i wielkość jego silnika mogą lekko przerażać. Ma się wrażenie, że śmigło może w każdej chwili stanąć, albo się urwać. Samolotem można było nawet trochę posterować, jednak pilot szybko powstrzymywał zbyt agresywne manewry.

Po wylądowaniu na trawiastym lotnisku, na którym dobrze czuć wszystkie nierówności, przyszła pora na lot motolotnią. Kask na głowie, wysokość do 300m i prędkość 90 km/h. Do tego dość silne bujanie i podziwianie okolicy po raz kolejny. Po skoku na spadochronie pozostałe atrakcje wypadały już dość blado.

Po serii lotów przyszedł czas na przejażdżkę bezdrożami w samochodzie terenowym. Tutaj też obyło się bez rewelacji, choć i tak było zabawnie, głównie dzięki kierowcy na którego trafiłem i który dość sporo opowiadał o swojej pasji. Po drodze kilka samochodów zapadało się w błocie i nie obyło się bez pomocy pozostałych. Miałem nawet okazję poprowadzić Suzuki Samuraja, na którego pokładzie się znalazłem, jednak było to już po właściwym off-roadzie.

Na zakończenie zaplanowana była wielka bitwa paintballowa, jednak niewiele osób się na nią skusiło i została z tego tylko niewielka potyczka, w której odniosłem kilka ran postrzałowych, między innymi w brzuch, po której do dziś mam ślad i w tył głowy. Pomimo gorąca i poobijanych kolan i tak warto było.

To był koniec aktywności zaplanowanych na ten dzień i pojechaliśmy do hotelu, gdzie wszyscy wzięli zbawienny prysznic i po 2 godzinach odpoczynku, znów pojechaliśmy na lotnisko, gdzie ugoszczono nas obficie potrawami z grilla, piwem i innymi trunkami. Mieliśmy też okazję obejrzeć filmy z naszych lotów w stanie surowym. Niestety towarzystwo nie sprzyjało zbyt intensywnej zabawie i nieco po północy wróciliśmy do Kalisza. Zostało tylko piwko na Rynku, śniadanie w hotelu (w towarzystwie Myslovitza) i sześciogodzinna podróż do Krakowa.

Cały weekend należy uznać do bardzo udanych, a tak intensywnie spędzonego dnia jak ta sobota nie miałem chyba nigdy i pewnie nieprędko będę miał. Jeśli dodać do tego fakt, że wszystko było za darmo, zostaje krzyknąć "żyć, nie umierać!"