sobota, 25 października 2008

Eurotrip cz.IV

Znowu długa przerwa między postami, ale takie życie. Tylko czasami występuje kombinacja chęci i wolnego czasu. Obiecałem sobie, że skończę opisywać naszą wyprawę i mam zamiar doprowadzić to do końca. Może nawet dziś.

Jak już pisałem, Hiszpania przywitała nas drogami znacznie trudniejszymi niż dotychczasowe. Liczne serpentyny, przez które musiałem prowadzić były nawet ciekawe i cieszyłem się, że to mi przyszło przewozić nas przez Pireneje. Przed południem dojechaliśmy do Madrytu i zaczęły się poszukiwania wybranego kempingu.

Okazało się to nie tak proste jak powinno. Adres jakim dysponowaliśmy nie dał się jednoznacznie znaleźć na mapie, a Hiszpanie i angielski rzadko idą ze sobą w parze. W dodatku nikogo nie było na ulicach i tylko dzięki szczęśliwemu trafowi udało nam się znaleźć niezabezpieczoną sieć bezprzewodową i dokładnie określić położenie naszego celu. Kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce, okazało się, że kempingi hiszpańskie różnią się od holenderskich czy francuskich – na ziemi nie było nawet wspomnienia trawy, a wbicie szpilek od namiotu w podłoże okazało się zadaniem bardzo wymagającym, niemal niemożliwym. Mimo to jakoś sobie poradziliśmy i czym prędzej udaliśmy się odpocząć w basenie. Po odpoczynku zdecydowaliśmy się odwiedzić stadion Santiago Bernabeu, który, oczywiście, robi lepsze wrażenie niż zaplute Camp Nou. Za to Barcelona ma trochę lepsze muzeum.

Następnego dnia zebraliśmy się z kempingu, zaparkowaliśmy w centrum Madrytu i poszliśmy zwiedzić największe hiszpańskie muzeum – Prado. Po raz kolejny zostaliśmy przygnieceni liczbą dzieł. Zbiór utrzymany jest w innym stylu, niż dotychczas przez nas odwiedzane. Wystawianych jest tam oczywiście wiele obrazów artystów hiszpańskich – Goya, Velazquez, El Greco, ale też artystów z innych krajów. Zobaczyć można obrazy Rembrandta, Rubensa, w tym ogromną salę z płótnami obrazującymi wydarzenia z życia Marii Medycejskiej, czy Raphaela. W muzeum nie można robić zdjęć. Z jednej strony jest to zaleta – tłumy Japończyków nie kłębią się przy ciekawszych obrazach utrudniając ich obejrzenie, jak choćby przy Gioccondzie w Luwrze, ale z drugiej strony znacznie szybciej zapomina się wizytę.

Wiele więcej nie zwiedziliśmy – ogród botaniczny, pałac królewski, coś na kształt rynku. Co zaskakujące, o północy nie działo się w stolicy prawie nic. W tej sytuacji poszliśmy przespać się chwilę w samochodzie, aby o 2 w nocy wyruszyć do Almerii. Zdążyła nam się jednak przydarzyć jeszcze jedna przygoda.

Kiedy już się obudziliśmy, zajęliśmy właściwe nam miejsca i mieliśmy odpalać samochód, nagle podjechał do nas pomarańczowy Peugeot, a na jego dachu momentalnie pojawił się niebieski „kogut”. Wysiedli z niego tajniacy, błysnęli blachami, a kiedy zorientowali się, że jesteśmy obcokrajowcami, łamaną angielszczyzną zapytali, czy śpimy w tym miejscu. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że właśnie wyjeżdżamy do Almerii, a jeden z nas śpi, bo będzie prowadził następny. Ktoś musiał wezwać policję. Może wzięli nas za nielegalnych imigrantów, może spanie w samochodzie jest zabronione prawem. Nie wiem czy wynikłyby z tego jakieś kłopoty, ale spóźnili się o jakieś 5 minut.

Droga do Almerii przebiegła dość gładko, a tam spotkaliśmy się z Juanem. Powitał nas zabierając na przepyszne churros z gęstą czekoladą. Następnie oprowadził nieco po mieście i zabrał do swojej letniej rezydencji w Retamar. Po odświeżeniu się i odpoczynku w basenie, pojechaliśmy zobaczyć okoliczne zapierające dech widoki, których niestety nie uwieczniliśmy. Resztę popołudnia spędziliśmy na plaży w San Jose.

Wieczorem pojechaliśmy z powrotem do Almerii na tapas – przekąski dodawane do piwa. Zazwyczaj są to malutkie posiłki, ale w knajpce, do której zabrał nas Juan, były warte znacznie więcej niż podawane cieniutkie piwo San Miguel. Kiedy już pojedliśmy, poszliśmy do innego baru obejrzeć katastrofalną porażkę Wisły w Barcelonie.

Następnego dnia, z powodów rodzinnych, musieliśmy przenieść się na kemping. W okolicy były dwa, jak się później okazało, oba zajęte. W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem było rozbicie się na plaży. Tam, obijając się, kąpiąc w morzu i słońcu, spędziliśmy kolejne trzy piękne i powolne dni. Po pierwszej nocy zajęliśmy strategiczne miejsce przy skale dającej trochę cienia, co, po nadużyciu słońca, okazało się zbawienne. Budziliśmy się i zasypialiśmy z szumem morza, a jednego ranka udało mi się nawet zbudzić na wschód słońca. Niestety mocno się rozczarowałem.

W końcu nadszedł czas na opuszczenie tego małego raju. Ostatnie popołudnie na południu spędziliśmy u Juana, a wieczorem, po drobnym posiłku ruszyliśmy w trasę do Barcelony. Bez zbędnych, nieprzyjemnych przygód dotarliśmy do miasta, znaleźliśmy kemping i po chwili odpoczynku ruszyliśmy do miasta. Zaparkowaliśmy niedaleko Camp Nou, którego koniec końców nie odwiedziliśmy, ale blisko było stamtąd do metra. Pod ziemią dotarliśmy do centrum i na pierwszy ogień poszły dzieła chyba najwybitniejszego Katalończyka Antonio Gaudiego – Sagrada Familia i Park Güell. Dla mnie już nie nowość, ale robi ogromne wrażenie, zwłaszcza, że tym razem wszedłem do środka tej monstrualnej budowli. Chyba nie jest to najlepsze miejsce, żeby zagłębiać się w szczegóły, ale naprawdę zachęcam do zapoznania się z dorobkiem tego fantastycznego i właściwie jedynego w swoim rodzaju architektonicznego geniusza.

Następnego dnia zostawiliśmy samochód niemal dokładnie w tym samym miejscu i zaczęliśmy błąkać się po mieście. Przeszliśmy popularne molo, odwiedziliśmy przyjemny park, gdzie spoczęliśmy na kilkadziesiąt minut, zobaczyliśmy niewielki łuk triumfalny, przespacerowaliśmy się słynną aleją Rambla, oglądając licznych mimów, artystów czy sportowców. Na koniec poszliśmy od mocno reklamowanego oceanarium. Bilet kosztował, o ile pamiętam, 20 euro i okazało się, że to najgorzej wydane pieniądze przez cały wyjazd. 15 akwariów z różnymi rybami, po wizycie w Esbjerg Aquarium, nie zrobiło na mnie wrażenia. Jedynym punktem, dla którego warto było się tam pofatygować (oczywiście nie za tę cenę), były pingwiny.

Barcelona niejako zamykała naszą podróż. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w Monaco i w Wenecji. W Monaco nie udało nam się zagrać w kasynie, ale odwiedziliśmy wiele salonów i komisów samochodowych. Naoglądaliśmy się takich samochodów jak Bentley, Rolls-Royce, Aston Martin, Porsche, Ferrari, Lamborghini, a nawet Bugatti Veyron. W Wenecji trochę pobłądziliśmy i nawet nie dotarliśmy na Plac św. Marka, ale na lewo wpakowaliśmy się na przycumowany jacht i tam obserwowaliśmy Wenecję. W drodze przez Austrię i Słowację nieco pobłądziliśmy, przypadkiem wpakowaliśmy się w centrum Bratysławy, ale przynajmniej zobaczyliśmy trolejbusy. Około południa zajechaliśmy do Żywca i tak zakończyła się nasza podróż i moje wielostronicowe o niej opowiadanie.