wtorek, 1 grudnia 2009

bzzzzt

Powinienem napisać piękny, obszerny post o Gran Derby, ale w moim mózgu chyba zrobiło się jakieś zwarcie. Próba usunięcia awarii dopiero się zaczyna. Napiszę króciutko i prawie to samo co parę gazet. Może napisałbym więcej, ale pierwsza połowa stała pod znakiem sabotażu nieznanej grupy terrorystycznej, która psuła niemal wszystkie transmisje.

Jak każdy, kto powinien wiedzieć, wie, Real mecz przegrał. Zaledwie 1:0, ale do Hiszpanii wróciliśmy bez punktu. A jak wyglądał mecz? Nadspodziewanie dobrze. Pierwszą doskonałą sytuację w meczu miał Real, ale skrewił wracający po kontuzji CR9. Swoją szansę miał też Marcelo, ale pomylił chyba sporty, bo kopnął piłkę wyżej niż dalej. Mecz był zacięty, a Barcelona, wbrew buńczucznym zapowiedziom swoich kibiców, wcale nie dominowała. Co więcej, chyba każdy się zgadza, że kluczowym zawodnikiem Blaugrany był Puyol, co w pewnym stopniu świadczy o tym, gdzie najwięcej się działo. Gole mogli strzelić zarówno Higuain (zabrakło instynktu na miarę Raula, wystarczyło zrobić jeszcze jeden zwód), jak i Benzema (nie mógł się zdecydować jak kopnąć niewygodną piłkę). Barcelona wykorzystała jedną, wcale nie najlepszą sytuację (tę zmarnował pod koniec Messi). Zadecydowały umiejętności, a może raczej warunki fizyczne Zlatana Ibrahimovica.

Nastroje po meczu? Niezłe. Real w wyjazdowym meczu wcale nie był gorszy, a gdyby Ronaldo nie miał dwumiesięcznej przerwy, kto wie, może udałoby się wygrać. Pozostaje jednak pytanie, czy to Królewscy zagrali dobrze, czy Barcelona przestała być drużyną nadludzką, bijącą wszystkich po kolei. W tym roku przekonamy się o tym jeszcze dwukrotnie – z Marsylią (trzeba wygrać, żeby trafić na słabszego rywala) i Valencią. W każdym razie nadzieja na wiosnę jest.

środa, 25 listopada 2009

Pierwszy już jest

W Polsce pojawiają się pierwsze owoce orzeczenia Trybunału w Strassburgu. Jak podaje gazeta.pl, dyrektor lubelskiego prywatnego gimnazjum i liceum, chce usunąć krzyże z sal lekcyjnych, a zostawić takowy tylko w klasie, w której odbywają się zajęcia z religii. Działanie dość trzeźwe i logiczne, zwłaszcza jeśli zauważyć fakt, iż 20% uczniów na zajęcia z religii nie uczęszcza.

Nie zamierzam zakazywać wyrażania w szkole swoich uczuć religijnych, ale wychodzę z założenia, że religia jest prywatną sprawą. Ateiści krzyż wiszący na ścianie mogą odebrać jako wywieranie presji. A oni także mają prawo do bycia w przestrzeni publicznej, jaką jest szkoła,
stwierdził dyrektor, dr Adam Kalbarczyk.

Reakcja Kościoła w osobie abp Życińskiego jest oczywista. Zamiary podsumował kilkoma zgrabnymi sformułowaniami, m.in.: „radosna, kreatywna twórczość dyrektorska”, „Nie wolno decyzji Trybunału mylić z prywatną twórczością poszczególnych dyrektorów, którzy chcą zademonstrować swoje uczucia i swoje przekonania”, „Można by życzyć sobie, by ci z naszych dyrektorów, którzy happeningowo przeżywają obecność znaku Chrystusowej miłości w przestrzeniach, gdzie przebywają uczniowie i członkowie naszych rodzin, (…) potrafili zrezygnować z happeningowych zachowań, (…) które rodzą jedynie zażenowanie i konsternację”. Wezwał również do modlitwy za „nielicznych wychowawców, którzy nie potrafią uszanować przekonań swoich wychowanków”.

Powraca więc kwestia ile osób musi być wyznania innego niż katolickie, aby zdjęcie krzyża w oczach Kościoła było zasadne. Wiemy już, że 20% to za mało. Obawiam się, że nawet połowa nie zrobi różnicy.

Na deser tekst o finansowaniu Kościoła z budżetu państwa w ramach świeckości tego drugiego. Nie jestem jakoś emocjonalnie do niego przywiązany, nie twierdzę kategorycznie, że nie ma w nim błędów, bo nie miałem czasu ani ochoty szczegółowo go weryfikować, może nawet jest wyssanym z palca stekiem bzdur. Ale może być dla Ciebie przyczynkiem do bardziej wnikliwego poznania tematu. Może przy okazji podzielisz się zdobytą wiedzą? :)

poniedziałek, 16 listopada 2009

Szykujcie pentagramy

Punkt zaczepny zignorować nie sposób, więc do artykułu Marka Magierowskiego również się odniosę.

Zacząć muszę od tego, że zaskoczył mnie wyrok Trybunału w Strassburgu w opisywanej w artykule sprawie, mianowicie batalii o obecność krzyży w szkołach. Nie wiem dlaczego w dotychczasowych doniesieniach medialnych słyszałem tylko, że odszkodowanie zasądzono na rzecz Finki mieszkającej we Włoszech, a ani słowa nie było o jej mężu, wojującym włoskim ateiście. Fakt jest faktem, państwo musi zapłacić obywatelce odszkodowanie za to, że w szkole jej dzieci na ścianach wiszą krzyże. Oczywiście w mediach przeszła fala oburzenia, pojawiły się znów te same argumenty o dziedzictwie kulturowym Europy, ale póki co nie słyszałem, aby ktoś poszedł za ciosem.

Zapytać trzeba, czy święte oburzenie jest zasadne. Katolicy i chrześcijanie w Europie od lat przyzwyczaili się do dominującej pozycji i przy każdej próbie ograniczania wpływów podnoszą wielkie larum. Zastanówmy się jednak nad działaniem krzyży w klasach. Działanie realne – żadne. Nikt się od krzyża nie rozchoruje, tak jak i od jego braku. Nikt nie zbiednieje, ani się nie wzbogaci, chyba sprzedawca dewocjonaliów. Krzyże prawdopodobnie kupione były za państwowe pieniądze, ale mają dość długi okres amortyzacji, więc można te wydatki pominąć. Walka jest zatem czysto ideologiczna. Szczerze mówiąc, poza argumentem o katolickim dziedzictwie, nie słyszałem żadnego innego. Oczywiście wiele osób myśli: „mamy większość, chcemy krzyże w naszych szkołach i już”, ale nie jest to poprawne politycznie i wyrządziłoby tej stronie tylko szkody. Jakie są argumenty przeciw? Prawo. Konkretnie konstytucyjna świeckość państwa, która obecnie funkcjonuje tylko na papierze. Nie ma racjonalnych powodów, dla których krzyże mają wisieć w instytucjach państwowych, a takimi są przecież szkoły. Przenosząc temat na nasze podwórko, dlaczego obok dumnego białego orła na czerwonym polu, zawsze wisi krzyż? Wyobraźmy sobie, że państwo jest rzeczywiście świeckie, religia nie jest przedmiotem nauczania, a pojawia się jedynie tam, gdzie przeplata się z kulturą (a przeplata się często). Nagle ktoś wpada na pomysł, żeby w klasach namalować Gwiazdy Dawida. Jaka byłaby reakcja społeczeństwa? Pukanie w czoło przemieszane z nienawistnymi krzykami antysemitów. Uważam, że sprawa budzi takie emocje tylko dlatego, że obecność krzyży jest uznana za normę, coś naturalnego, tymczasem wcale naturalna nie jest. Co więcej, niektóre środowiska posługujące się tym „logo” niejednokrotnie stoją w sprzeczności z nauką, a to ją poznawać ma młodzież. Z resztą sama religia w swojej istocie jest sprzeczna z metodami naukowymi. Powtórzę jeszcze raz, krzyż nikomu nie szkodzi, ale nie ma racjonalnego powodu, aby wisiał w klasie.

Wracając do artykułu, autor usilnie deprecjonuje Włocha i ateistyczną organizację UAAR, w której działa. Dowiadujemy się, że UAAR rok temu zaczął zachęcać do apostazji (polscy Racjonaliści byli szybsi), próbował umieścić ateistyczne hasła na autobusach w kilku miastach (wzorem Wielkiej Brytanii), ale udało się tylko w Genui. Dalej jest tylko lepiej – protestują przeciwko uczestnictwu duchownych w ceremoniach państwowych, występują przeciwko nadajnikom katolickiej rozgłośni Radio Maria, które mają emitować groźne fale elektromagnetyczne, górskim kapliczkom i biciu w dzwony. Całość wieńczy zgrabna figura stylistyczna, czyli porównanie do plugawych homoseksualistów i ich metod walki.

Dziennikarz Rzeczpospolitej artykuł kończy niemali dramatycznie:

Dzisiaj zdejmujemy krzyż znad szkolnej tablicy. Jutro będziemy wypraszać biskupów z uroczystości 11 listopada. A pojutrze wykasujemy „Ziarno” z telewizji publicznej.

Jakie to śmieszne, nieprawdaż? Jakie absurdalne. Przecież to się nigdy nie wydarzy.

Owszem, zdejmijmy krzyż, niech biskupi podczas uroczystości państwowych staną tam, gdzie wszyscy obywatele. I nic się nie stanie. A „Ziarno” zdejmie telewizja w rękach PIS-u, tak bliskiego linii „Rzeczpospolitej”. Szykujcie pentagramy, bo będzie wojna z Bogiem.

środa, 11 listopada 2009

Real nie potrafi kopać

Natchniony wczorajszym wynikiem w meczu z Alcorcon, a może bardziej stylem gry, doszedłem do wniosku, że zawodnicy Realu Madryt nie potrafią kopać piłki.

Na początek warto powiedzieć parę słów o spotkaniu na Santiago Bernabeu. Przez większą część meczu, Królewscy byli bezradni. Najlepiej układała się gra w obronie, nieco gorzej w środku, chociaż grał tam egzotyczny duet Gago i M. Diarra, natomiast kiedy przychodziło atakować, widać było tylko bezradność. Trudno jednak być zadowolonym z „dominacji w środku pola”, gdy przeciwnik z rzadka tylko wychodzi poza 30. metr własnej połowy. Można sobie na to pozwolić, mając 4-bramkową zaliczkę. Zawodnicy Realu po raz kolejny nie pokazali nic. Obrona zagrała poprawnie, choć nie ustrzegła się fatalnego błędu, który powinien skończyć się golem dla gości. Szczęśliwie w sytuacji sam na sam gracz Alcorcon spanikował i choć Jerzy Dudek interweniował źle, to udało mu się wygrać ten pojedynek. Grający na prawej obronie Lassana Diarra walczył bardzo energicznie, znów pokazując, że ma potencjał do bycia najlepszym defensywnym pomocnikiem na świecie, ale prawie wszystkie akcje ofensywne kończyły się niepowodzeniem. Mniej widoczny był Arbeloa, który wyraźnie lepiej czuje się na prawej stronie. Para pomocników nic nie wnosiła do gry. O ile byli w stanie odbierać piłkę, to w ataku nie było z nich właściwie żadnego pożytku. Znów jednak trzeba zaznaczyć, że zabieranie piłki 3-ligowcom, to nie osiągnięcie. Blok ofensywny Kaka — Higuain — Raul — Van Nisterlooy pokazywał wielką bezradność. Kaka już niemal tradycyjnie próbował dziesiątek zwodów, które kończyły się popchnięciem przez rywala, którego sędzia (zazwyczaj słusznie) nie uznawał za faul. Jeśli wielki Kaka nie potrafi okiwać zawodników 3-ligowej drużyny, jaki pożytek Real może mieć z jego zwodów w Lidze Mistrzów. Wyrazem frustracji był niecelny strzał, oddany zupełnie bez namysłu, gdy dostał piłkę na polu karnym po błędzie obrony w żółtych koszulkach. Absolutnie niewidoczny był Higuain, który nieprecyzyjnie strącił główką kilka piłek. Nie potrafił przedrzeć się przez obronę, po jedynym ładnym zagraniu podał na bok, co zaprzepaściło chwilową przewagę, jaką uzyskał, a jedyny strzał jaki kojarzę oddał w swoim stylu – w bramkarza. Nie było śladu zawodnika, który wygrał mecz z Getafe. Chyba jeszcze gorzej zagrał Raul, który nie miał pomysłu na swoją grę, a takowego nie dostarczył mu też trener Pellegrini. Najgroźniejszy z tej czwórki był Ruud Van Nistelrooy, jednak wyraźnie widać było, że po bardzo długiej kontuzji nie jest w formie. Dawniej Holender zamieniłby swoje sytuacje przynajmniej w dwa gole. Właściwie tylko on miał groźną sytuację w pierwszej połowie, ale trafił w nogi bramkarza. W drugiej połowie miał jeszcze kilka okazji, z których niegdyś bez trudu strzelałby gole, w tym jedno trafienie w poprzeczkę. Po raz kolejny ożywienie wniósł Van der Vaart, pokazując, że zasługuje na więcej szans. Przynajmniej na jakiś czas powinien być 12. albo 13. zawodnikiem w drużynie. Inną kwestią jest, że bramka była we wtorek zaczarowana, ale to w nogach piłkarzy tkwi sposób na jej odczarowanie. Wszelkie strzały albo leciały w dobrze dysponowanego bramkarza, albo obok bramki. Cóż, o blamażu trzeba jak najszybciej zapomnieć, albo zacząć się do tego przyzwyczajać. W zeszłym sezonie Królewskich wyeliminował Real Union, choć wtedy przynajmniej zdobyli 6 bramek.

Wczorajszy mecz był kolejnym objawem choroby, która toczy drużynę Realu Madryt. Zawodnicy w białych koszulkach nie potrafią kopać piłki. O ile czasem grają z wielkim zaangażowaniem, poświęceniem, potrafią przejąć inicjatywę, to nie wychodzi im kopanie piłki. Strzały napastników nie są groźne, z dystansu niecelne, dośrodkowania czasem wręcz żenujące, a szybka wymiana kilku podań to istny biały kruk. Gra nie może opierać się na indywidualnych akcjach, które z resztą też nie bardzo wychodzą, na przypadkowych przejęciach piłki w ataku, albo błędach bramkarzy. Drużynę tłumaczy się brakiem zgrania, spowodowanym dużymi zmianami. Jednak podstawowe „figury” w ataku powinny być opanowane po kilku treningach, a nie sezonie wspólnej gry.

Nie znajduję wytłumaczenia dla nieskuteczności strzałów. Dlaczego takie armaty jak Kaka, czy Xabi Alonso nie potrafią zdobywać goli bombardując bramkę tak przeciętnego bramkarza jak Dida? Nie rozumiem też, jak można tak fatalnie dośrodkowywać. Dlaczego Sergio Ramos, który nieustannie próbuje dośrodkowań nie ma jeszcze żadnej asysty? Dlaczego z jego wrzutek zazwyczaj jest więcej szkody niż pożytku, bo przeciwnik przejmuje piłkę i wyprowadza kontrę? Czy sztab szkoleniowy tego nie widzi? We wczorajszym meczu równie fatalnie dośrodkowywał Lass, ale jemu można to wybaczyć, w końcu na co dzień gra w środku pola. Nie ma tutaj mowy o tym, że dośrodkowania nie są precyzyjne, przemyślane, grane na konkretnego zawodnika. One po prostu lecą zupełnie przypadkowo, tak, jakby na treningach ten element był w ogóle nieobecny. Zupełnie brakuje też gry głową. Nawet jeśli wreszcie uda się dobrze dośrodkować, w polu karnym Real jest zupełnie niegroźny. Skoro nie wychodzi gra skrzydłami, wrzutki nie są precyzyjne, można próbować grać środkiem. Jednak jak widać było od początku sezonu, zupełnie to nie wychodzi. Gracze Królewskich nawet nie próbują gry z klepki, próbując szybkimi podaniami rozbić obronę przeciwnika, nie ma prostopadłych podań, czy to po ziemi, czy nad nią. Real nie potrafi skutecznie wykorzystywać ani jednego elementu z całego sprawdzonego arsenału piłkarskiego. Prowadzi to do sytuacji, w których dobrze zorganizowana obrona, grająca ostrożnie, ze skupieniem, jest w stanie przez cały mecz neutralizować nawet najbardziej ambitne ataki drużyny z Madrytu, która traci siły i nie potrafi zatrzymać ciosów przeciwnika. Większości tych mankamentów pozbawiony jest Christiano Ronaldo, który jednak za często gra samolubnie, a od miesiąca jest kontuzjowany. Poza tym taka drużyna nie może opierać się tylko na jednym zawodniku.

Nie wiem jak wyglądają treningi Realu Madryt. Być może drużyna jest tak przekonana o swoich umiejętnościach technicznych, że wcale ich nie szlifuje? Tak wygląda to okiem wiernego kibica. Najistotniejszy element, na którym powinni skupić się teraz zawodnicy to właśnie kopanie piłki: dokładne, szybkie podania z pierwszej piłki, precyzyjne wrzutki przynajmniej kilku zawodników – Ramosa, Arbeloi, Marcelo, Kaki, może Higuaina, lepsze strzały pomocników i napastników. Bez tego stracimy kolejny sezon, a w maju na Concha Espina 1 będziemy oglądać Barcelonę, Chelsea albo Arsenal.

środa, 4 listopada 2009

Bitwa o San Siro

Wtorkowy wieczór, więc przyszła pora na kolejny post piłkarski. Powód oczywisty, mecz Realu z Milanem. Jaki koń jest, każdy widzi, więc nie będę pisał kilometrowej rozprawki. Po prostu moja krótka opinia.

Czy mecz mi się podobał? Czy mógł podobać się innym? Jak najbardziej. Szkoda tylko, że nie udało się wywieźć zwycięstwa. Niestety umknęły mi początki obu połów, nie widziałem więc pierwszych siedmiu (sic!) strzałów Królewskich, gdy Milan nie podjął żadnej próby. Widać było, że Real bardzo chce wygrać, ale nie bardzo wychodziło. Włosi, nauczeni swoim i innych doświadczeniem, świetnie się ustawiali w obronie, tak, że napastnicy nie mogli znaleźć dla siebie miejsca. Wszelkie próby pokonania Didy podejmowane były z dystansu, co nie najlepiej świadczy o drużynie z Madrytu. Tym sposobem Benzemie udało się strzelić jednego gola, po dobitce strzału Kaki, ale nie tego należy oczekiwać po Królewskich. Gdyby nie fatalna forma Didy, pewnie nie padłby nawet ten gol, a mecz zakończyłby się tak jak zeszłoroczne z Juventusem czy Liverpoolem – Real atakuje, a wygrywają przeciwnicy. Pod koniec losy meczu mógł rozstrzygnąć Raul, ale groźny strzał poleciał zbyt blisko bramkarza i ten, o dziwo, popisał się dobrą interwencją. Milan też miał swoje okazje, w tym nieuznanego gola, a po początkowym okresie naporu, gra Królewskich siadła, trudno więc wyrokować kto był lepszy.

Czas na ocenę indywidualności. Zaczynając od tyłu, Casillas bez zarzutu, właściwie miał jedną sytuację, w której musiał się wykazać i zrobił to rewelacyjnie. Środek obrony grał dobrze, gdyby nie pechowa ręka Pepe, nie byłoby do czego się przyczepić. Albiol popełnił jeden bardzo groźny błąd, gdy minął się z piłką i doszedł do niej Inzaghi, na szczęście nie miał dobrego pomysłu na skończenie tej akcji. Skrzydłowi obrońcy w obronie zagrali solidnie, niestety Sergio Ramos jak zwykle wrzucał piłki zupełnie bez pomysłu ani precyzji, szczęście, że nie wdawał się w bezsensowne dryblingi. W pomocy działo się różnie. Znów na pochwałę zasłużył Lassana Diarra, który przeżywa swoje odrodzenie i rokuje nadzieje na to, że stanie się naszym nowym Claudem Makelele, na co czekam od momentu jego zakupu. Niestety Xabi Alonso znów był niewidoczny. W obronie zbytnio się nie wysilał, a w ataku nie było z niego właściwie żadnego pożytku. Zwracał na siebie uwagę tylko gdy wykonywał stałe fragmenty. Na lewym skrzydle poprawnie zagrał Marcelo, choć wyraźnie widać, że brakowało mu miejsca, które zostawiają mu obrońcy w Primera Division. Kaka zagrał bardzo chimerycznie, brał na siebie ciężar gry, ale często mu nie wychodziło. Napastnicy właściwie na boisku nie byli widoczni, Benzema ratuje się strzelonym golem, choć wydaje się, że bezpieczniej było podać piłkę do Higuaina. Ten zaliczył kolejny bezbarwny występ w LM, w której nie strzelił jeszcze gola. Nieco ożywienia wniósł w końcówce Raul, przez pewien czas zajmował dziwne miejsce na boisku, oddał trudny, ale groźny strzał.

Niestety najgorszy na boisku okazał się sędzia. Czasem pozwalał na ostrą grę, a czasem gwizdał przewinienia z kosmosu. Trudno mówić tu, aby był stronniczy, choć jego błędy bardziej szkodziły Realowi. Podstawową techniką odbioru piłki przez Milan było popchnięcie zawodnika z tyłu, co spotykało się z akceptacją sędziego. Znamienne było odgwizdanie faulu Lassa na Ronaldinho po czystym wyłuskaniu piłki. Chwilę potem Pato strzelił gola, na szczęście nieuznanego. Nie można mieć do sędziego pretensji o podyktowanie karnego, choć nie postawiłbym pieniędzy, że każdy sędzia zinterpretowałby to tak samo. Do tego Niemiec nie kwapił się do wyciągania żółtej kartki przy złośliwych faulach, pokazał ją natomiast za radą liniowego Arbeloi, choć na powtórkach widać było, że prędzej to on był faulowany. Krótko mówiąc — katastrofa.

Jeśli chodzi o taktykę Realu, zaczyna przybierać ona jakieś kształty, choć dużo elementów wymaga dopracowania. Dopóki Sergio Ramos nie nauczy się dośrodkowywać, nie ma sensu, aby włączał się do ataku. Nie ma tam z niego żadnego pożytku. Szans w meczu było dużo, ale brakowało okazji bardzo dobrych, w dodatku wynikających z dobrej gry Realu. Cały czas brakuje krótkich podań pierwszej piłki, uruchamiania napastników, a ci z kolei są mało ruchliwi, nie dają partnerom możliwości dobrego dogrania.

W drużynie przeciwnej znów najlepiej zagrał Pato. Świetnie spisywała się też obrona. W pierwszej połowie nie wysilali się nawet na bieganie. Królewscy tracili siły, a Milan nawet nie podchodził do zawodników z piłką, wyczekując ich przed polem karnym. Dzięki temu mogli zniwelować istotną różnicę w wieku, która pociąga za sobą gorszą kondycję. Okazuje się też, że krytykowany przez wszystkich Milan, osłabiony odejściem Kaki, pod wodzą młodego trenera spisywanego już niedawno na straty, zaczął grać dobrze i niestety w swoim nieciekawym, ale skutecznym stylu.

Ten mecz Real powinien był wygrać, aby nie komplikować swojej sytuacji w rozgrywkach. Jeśli Królewscy nie chcą odpaść w pierwszym pojedynku fazy pucharowej, warto byłoby zająć pierwsze miejsce w grupie, a to zależy już od dalszych wyników Milanu. W meczach z Marsylią i Zurichem Real musi zdobyć więcej punktów niż rossoneri. Może być trudno.

sobota, 31 października 2009

Iskierka nadziei

Dziś szykowałem się do napisania kolejnego smutnego postu na temat Realu. Spodziewałem się niekorzystnego wyniku z Getafe, tym bardziej, że wydawało mi się, że to mecz wyjazdowy (chociaż daleko nie jest).

Dzień po ostatniej notce, Real brutalnie potwierdził moje słowa. Katastrofalna przegrana z trzecioligowym Alcorcon nie powinna się przytrafić. A to i tak był niski wymiar kary. Królewscy grali beznadziejnie w obronie i nieskutecznie w ataku. Symbolem upadku jest Drenthe, zazwyczaj sprawiający wrażenie walecznego, we wtorek zapału nie miał za grosz. Przy dwóch bramkach dla Alcorcon, gdy akcje szły lewą stroną, Royston biegł truchtem nie podejmując walki o piłkę. Może by nie zdążył, może nie udałoby mu się odebrać piłki, ale nikt nie mógłby mu odmówić starań. Warto zaznaczyć, że bramki te padały jeszcze w pierwszej połowie, więc wymawiać się zmęczeniem nikt nie miał podstaw. Pierwsza bramka to wynik podobnej ambicji Christopha Metzeldera, który błąkał się w polu karnym jak pijany, zostawił niekrytego przeciwnika, przesuwając się w sobie tylko wiadomym celu, zważywszy, że przy graczu z piłką był inny zawodnik Realu. Kiedy prostopadłe podanie doszło już do (trudność gramatyczna: Borji, Borjy, Borży? Borja?), Niemiec truchtał finezyjne wężyki. Tylko przy ostatniej bramce trudno obwinić jednego zawodnika, zawaliła cała drużyna. Przed polem karnym nie było asekuracji, Dudek trochę niefortunnie wypiąstkował, choć piłka leciała w górę wystarczająco długo aby się ustawić, a kozłująca piłka trafiła do gracza, którego wszyscy już zignorowali, myśląc o wyprowadzaniu ataku. Obok meczu przeszedł też Guti, który zmieniony w połowie, miał wulgarnie odnieść się do Pellegriniego, a później pokazał kibicom środkowy palec. Jeśli to, co pisze Marca jest prawdą, Guti powinien zostać karnie zdegradowany do Castilli. O tym meczu szkoda już więcej pisać, trzeba o nim jak najszybciej zapomnieć. Nie wierzę w awans Realu, choć oczywiście jest w zasięgu. Strzelić u siebie pięć goli takiej drużynie nie jest niewykonalne.

Dziś spodziewałem się, że do ogródka dorzucony zostanie kolejny kamień, na szczęście miło się zaskoczyłem. Nie widziałem samego początku meczu, ale urywki, które pojawiały się co chwilę na ekranie, nie wyglądały zachęcająco.

Na dobre mecz zacząłem oglądać chwilę przed kontrowersyjną czerwoną kartką dla Albiola. Nie jestem znawcą przepisów, więc kategorycznych sądów w takich przypadkach nie wypowiadam, ale w mojej opinii sędzia zdecydowanie przesadził z reakcją. Raul Albiol zachował się głupio, faulował, szarpiąc Soldado za koszulkę, ale ten nawet nie próbował utrzymać się na nogach, a wszystko działo się w przepychance przed polem karnym. Mam wrażenie, że nawet żółta kartka nie była tam całkiem oczywista, choć zasłużona. Chwilę potem żółte kartki dostali Marcelo i Xabi Alonso po faulu na… Marcelo. Po kilku minutach na polu karnym upadł Kaka, ale sędzia nie dopatrzył się faulu. Mi wydawało się, że faul zawodnika Getafe jednak był, aczkolwiek widziałem tylko jedną powtórkę. Sędzia trochę się zrehabilitował dobrze stosując przywilej korzyści przy faulu na Kace w pobliżu pola karnego.

Ogólny obraz gry Blancos, paradoksalnie, po czerwonej kartce poprawił się. Lewą stroną obrony zaopiekował się Sergio Ramos, prawą Arbeloa, a środkiem Pepe. Ramos i Arbeloa poświęcali uwagę głównie obronie i właściwie jedynymi okazjami Getafe były groźne główki Soldado. W środku Lassana Diarra walczył tak, jak tego od niego oczekuję, wreszcie zagrożenie zaczął stwarzać Kaka, podając nawet świetnie do Benzemy, który niestety trafił w bramkarza. Na lewej stronie udzielał się też Marcelo, nieobciążony zadaniami obronnymi, do których się nie nadaje. To on w drugiej połowie świetnie wrzucił piłkę Higuainowi, która podkręcona zmyliła obrońcę, Gonzalo zdołał przyjąć ją na klatkę mimo asysty dwóch obrońców i zaskoczył precyzyjnym strzałem. Niewiele później zdobył kolejnego gola, a następnie wyrwał się obrońcom i oddał niezły strzał. Niestety z dużego kąta trafił tylko w słupek. El Pipita zaskoczył bardzo mile i jeśli ma tak grać częściej, to chętnie widzę go w pierwszym składzie na stałe. Niestety w 75 minucie został zmieniony przez Raula, a całej drużynie nieco opadł już zapał do ataków. Gdyby zszedł Benzema, może wyglądałoby to lepiej. Po raz kolejny nie jestem zadowolony z gry Xabiego Alonso. Choć miał kilka dobrych zagrań w ataku, to nie przykładał się do gry obronnej.

Najważniejszą zmianą jaka zaszła w grze Realu jest dla mnie przerzucenie ciężaru gry na skrzydła. To tam rodziły się okazje bramkowe, a braków w środku pola widać nie było. Mam nadzieję, że trener przekona się do takiego systemu, niepokoi jedynie niewielka liczba nadających się do takiej gry zawodników. Bardzo ważny będzie wtorkowy mecz z Milanem. Jeśli Królewskim uda się w ładnym stylu wygrać z rossoneri, drużyna ma szanse złapać wiatr w żagle. Oczywiście zadanie nie będzie łatwe. Trener Pellegrini powinien skupić się teraz na usprawnieniu gry poszczególnych zawodników (Xabi Alonso, Benzema), nadać kierunek wysiłkom innych (bardzo dobry dziś Lass, przyzwoity Kaka) i zadbać o uszczelnienie obrony. Mówię to niechętnie, ale Raula powinien chyba zacząć traktować jak jokera, który może sprawdzić się tylko w określonych warunkach. Jeśli drużyna ma kłaść większy nacisk na obronę, czego cały czas oczekuję, osamotniony Raul z przodu traci swoje zęby. Zawodnicy Realu to wciąż najlepsi piłkarze na świecie, ale każdy z nich potrzebuje precyzyjnie określonej roli w zespole.

P.S. A Barcelona zremisowała po błędzie Marqueza, Puyola i Pique w ostatnich sekundach meczu. I jeszcze odbiła się od głowy Valdesa. Nie chcę popadać w bezpodstawny optymizm, ale Barcelona grała w lidze jeden trudny mecz i go zremisowała. Może nie wszystko stracone.

poniedziałek, 26 października 2009

Kryzys Królewskich

Dziś postanowiłem napisać o sporcie, mianowicie o sytuacji w moim ulubionym klubie, czyli Realu Madryt. Real jest w kryzysie, większość osób interesujących się piłką się ze mną zgodzi. Mi jednak nie chodzi o kryzys formy w ostatnich meczach – przegranych z Sevillą i Milanem, czy remisem ze Sportingiem Gijon, którego 7. pozycję w tabeli uważam za wypadek i czas sprowadzi ich na niższe lokaty. Kryzys jest znacznie głębszy i sięga kilku ostatnich lat.

Złota Era Realu Madryt skończyła się wraz ze zwolnieniem, w dość dziwnych okolicznościach, trenera Vincente Del Bosque. Okoliczności dziwne o tyle, że Real zdobył w 2003 roku mistrzostwo Hiszpanii i doszedł do półfinału Ligi Mistrzów, odpadając z od dawna przeze mnie znienawidzonym Juventusem. Trudno mi wypowiadać się w tej chwili o stylu gry, bo oglądać Real mogłem tylko w rozgrywkach europejskich, a i pamięć tamtych czasów już zawodzi. Obrona może już nie zachwycała, ale niespecjalnie to dziwi, gdyż składała się z wiekowego Hierro, „przerobionego” na obrońcę Helguery, albo miernego Pavona. Atak wciąż jednak działał nieźle, a największym problemem było niezadowolenie Morientesa, który mało grał. W nowym sezonie na ławce zasiadł Carlos Queiroz i nic już nie było takie samo. Równocześnie do Realu trafił kolejny „galaktyczny” — David Beckham. Choć jego rola w drużynie jest raczej niedoceniana, gdyż nie grał w drużynie Królewskich tak źle, to stał się w pewnym sensie symbolem upadku, przedkładania przez prezesa Florentino Pereza względów biznesowych nad sportowe. Do tego w chamski i arogancki sposób rozstano się z Claudem Makelele, który zarabiając znacznie mniej niż gwiazdorzy zażądał podwyżki, a który choć niezauważany, stanowił bardzo ważny element drużyny. Po jego odejściu Real stracił swój blask, którego do dziś nie odzyskał, a Francuz stał się kluczowym zawodnikiem Chelsea. Koncepcja Zidanes y Pavones na dłuższą metę okazała się nieskuteczna. Realowi w fazie pucharowej Ligi Mistrzów udało się z trudem wyeliminować Bayern Monachium, ale odpadł z Monaco, ponieważ stracił więcej goli u siebie. Nota bene dwa z pięciu straconych przez Los Merengues goli były autorstwa wypożyczonego Fernando Morientesa. Co gorsza, okazało się, że to ostatni raz, gdy Real Madryt występował w ćwierćfinale LM! W kolejnych latach odpadał kolejno z Juventusem, Arsenalem, Bayernem, Romą i Liverpoolem. Sezon ligowy 2003—04 skończył się natomiast zupełną katastrofą – Real zajął 4. miejsce, przegrywając 5 ostatnich meczów, w tym z takimi „potęgami” jak Mallorca, Mucia i Real Sociedad – wszystkie z dolnej połowy tabeli. Strata do pierwszej Valencii wyniosła 7 punktów, a drugiej Barcelony zaledwie 2 punkty! Wystarczyło zatem pokonać słabeuszy, aby zdobyć mistrzostwo, albo choć jeden z tych meczów wygrać, aby objąć drugą lokatę. Niestety drużyna Queirosa nie była do tego zdolna, a jego zwolnienie rozpoczęło prawdziwą karuzelę na tym stanowisku. Manuel Pellegrini jest już dziewiątym trenerem od zatrudnienia Portugalczyka. Jedynymi, którzy zdobyli jakiekolwiek tytuły byli Fabio Capello i Bernd Schuster w sezonach 2007 i 2008. Zdobyte mistrzostwa Hiszpanii nie wynikały jednak z siły Królewskich, a raczej miernej postawy konkurentów, z Barceloną na czele. W 2007 roku obie drużyny miały tyle samo punktów, jednak Real zgromadził w bezpośrednich pojedynkach 4 punkty (2:0 i 3:3 po hat-tricku Messiego i golu w doliczonym czasie) i mimo znacznie gorszego stosunku bramek, zajął pierwsze miejsce, wygrywając w ostatniej kolejce 3:1 z Mallorcą. Kolejny sezon to piękny upadek Barcelony, która zajęła trzecie miejsce, a na Bernabeu przyjechała oklaskiwać zdobyte przez rywali mistrzostwo, a w meczu przegrała aż 4:1. To jednak ostatnia tak radosna chwila dla kibiców Realu. Ostatni sezon to już porażka na całej linii – ośmieszające porażki z Juventusem w grupie LM, katastrofa w Liverpoolu i upokarzające 2:6 z Barceloną na Santiago Bernabeu, gaszące tlący się gdzieś płomyk nadziei na niespodziankę (Real, o ile pamiętam, zmniejszył stratę z 10 do zaledwie 4 punktów grając słabo, ale wygrywając mecz za meczem). W tym sezonie, mimo „kosmicznych transferów” drużyna znów nie zachwyca, a Barcelona poza trzema słabszymi meczami, efektownie miażdży przeciwników.

Transfery, a szerzej mówiąc polityka kadrowa, to coś, co kuleje co najmniej od momentu zakupu Davida Beckhama. Ten, pod względem sportowym nie był wart wydanych 25 mln funtów. Tymczasem w obronie grały takie osobistości, a może osobliwości, jak Pavon, Raul Bravo, Mejia i skrzydłowi Roberto Carlos i Salgado, którzy w niczym nie przypominali siebie z czasów świetności. Kolejne lata to nieudane próby wzmocnienia obrony Walterem Samuelem i wiecznie kontuzjowanym Jonathanem Woodgatem. Następne transfery wydawały się znacznie lepsze, ale z czasem okazywały się lub okazują coraz większymi rozczarowaniami – Ramos, Robinho, Cicinho, Baptista, Marcelo, Higuain, Gago, Reyes, Drenthe, Snijder, Van der Vaart, Saviola, Heinze. Taką liczbą nietrafionych transferów utalentowanych, bądź co bądź, zawodników, można by obdzielić kilka drużyn. Lepszymi decyzjami były transakcje Robbena, van Nistelrooya, Diarry czy Cannavaro, choć trzech pierwszych trapią kontuzje, a ostatniemu pozwolono odejść do Juventusu. Każdy z tych zawodników zasługuje na osobny komentarz, ale nie przy tej okazji. Dość powiedzieć, że każdy, kto przychodził do Realu zatrzymuje się w rozwoju, albo nawet cofa. To samo dotyczy transferów nieco świeższych – Huntelaar, z którym już się pożegnaliśmy, Lassana Diarra, który miał świetny początek, a teraz już nie zachwyca – a także ostatnich nabytków – Xabi Alonso, który nie potrafi znaleźć się w drużynie, a precyzja jego podań dramatycznie spadła, Kaka, który miał być bogiem, a jest przeciętnym śmiertelnikiem, Benzema, który snuje się po boisku, nie dociera do niego piłka, a kiedy już to się uda, to nie zawsze w nią trafia. Od razu w drużynie przyjęli się jedynie Albiol i Christiano Ronaldo, choć pierwszemu zdarzają się błędy, a drugi już złapał dość poważny uraz.

W międzyczasie, sprowadzając coraz to nowych zawodników, straciliśmy kilka talentów. Co robi teraz Javier Portillo, Hombre Gol, którego osiągnięcia w drużynie młodzieżowej były porównywane do tych samego Raula? Dlaczego odejść musiał Mata, który teraz jest gwiazdą Valencii? Dlaczego swojej szansy nie dostał Negredo? Dlaczego Granero został doceniony dopiero po grze w Getafe, ale po ładnym początku w Realu, zajął miejsce w szeregu przeciętniaków? Pytań takich stawiać można jeszcze więcej.

Wracając do gasnących talentów, które jednak swoją szansę dostały. Dlaczego Sergio Ramos równie często gra dobrze, jak błaźni się na boisku? Co stało się z jego dobrą techniką i skutecznością w obronie? Miał być skrzydłowym na miarę Roberto Carlosa, choć oczywiście o innej specyfice, a tymczasem jest przeciętnym obrońcą, którego w dodatku często brakuje na miejscu, a jego udział w akcjach ofensywnych coraz częściej kończy się nieudanym dryblingiem, albo niecelnym dośrodkowaniem? Humor poprawia nieco Pepe, który ostatnio gra całkiem nieźle, ale kosztowało to dużo czasu i popełnionych błędów, łącznie z kopnięciem leżącego zawodnika Getafe. Na lewej stronie od dawna jest dziura – Gabriel Heinze, choć darzę go dużą sympatią, często popełniał groźne błędy w obronie, a w ataku nie przydawał się tak, jak od niego oczekiwano, Marcelo jest solidnym, młodym zawodnikiem, ale gdy wkracza na swoją połowę, chyba wiążą mu się niewidzialne sznurówki, bo zwłaszcza ostatnio popełnia liczne i fatalne w skutkach błędy. Kolejny obiecujący młodzik Royston Drenthe, który czarował w młodzieżowej reprezentacji Holandii, zupełnie zgasł w Realu. Nie wystarczy wyglądać jak Davids, żeby grać jak Davids. Blok obronny, opiera się głównie na nadludzkich możliwościach Casillasa, któremu jednak też trafiają się błędy i słabsze mecze, jak niedawny z Milanem, czy fatalna passa z zeszłego sezonu przypieczętowana kuriozalnym golem straconym z wolnego. Idąc dalej, trudno się do kogoś nie przyczepić. Lassana Diarra, fantastycznie zapowiadający się defensywny pomocnik, który zaraz po przyjściu do Królewskich walczył jak lew, wszędzie go było pełno, równa poziomem do reszty drużyny. Xabi Alonso nie zagrał chyba jednego dobrego meczu, tymczasem wszyscy oczekiwali, że przyniesie ze sobą świetne rozumienie gry, że z takimi partnerami w ataku będzie rozgrywającym najwyższej klasy. Co robi na boisku Kaka? Czemu ma aż tak mało udanych zagrań? Nie gra wiele lepiej niż młody „Pirat” Granero. Nie pokazuje też nic Benzema, choć jemu można dać czas na rozwój, o ile on kiedykolwiek nastąpi, bo w Realu ostatnio z tym krucho. Całość dopełnia Raul, który choć strzela gole, to od kilku sezonów nie jest już tym piłkarzem, którym był kiedyś, a przecież nie jest jeszcze bardzo stary. Możliwe, że organizm dość wcześnie zaczął tracić siłę, szybkość czy wytrzymałość, ale równie dobrze może to być problem z dietą, złymi treningami, albo innymi niuansami piłkarskiego fachu. Całość smutnego obrazu dopełnia Higuain, który od kilku sezonów jest obiecującym, młodym zawodnikiem, od kilku sezonów potrafi stworzyć sytuację i od kilku sezonów najczęściej jego strzały trafiają w bramkarza. Nie do końca zrozumiała jest dla mnie tajemnica, w jaki sposób zdobył w zeszłym sezonie 14 goli, bo celność strzałów cały czas miał marną. Jedynym graczem z pola, który wlewa w moje serce nadzieję, jest, nie myślałem, że kiedyś to powiem, Christiano Ronaldo. Na czym jednak polega jego wkład w drużynę? Potrafi wziąć piłkę, przebiec z nią kawał boiska i oddać groźny strzał. Oddaje je jednak za często, bo czasem lepszym rozwiązaniem byłoby podanie do świetnie wystawionego partnera. Ale można mu wybaczyć, bronią go rezultaty.

Było o poszczególnych zawodnikach, teraz czas na całą drużynę. Zaczynając od sprawy, na którą zawodnicy nie mają wpływu – kontuzje. W zeszłym sezonie w Realu było ich prawie najwięcej w Europie, a winą za to obarczano Waltera Di Salvo. Di Salvo już nie ma, a Królewscy znów zaczynają sezon od serii kontuzji. Gdzie leży przyczyna? Czy winny jest sztab medyczny, czy może przeciążenie na treningach? Tego nie wiem i nigdy nie będę wiedział.

Na pewno przyczyną nie jest wypruwanie sobie żył na boisku, bo zapału u zawodników Realu nie widać. Bronić nie wszystkim się chce, a to absolutna konieczność przy tak niepewnej obronie. Oglądając mecze z Juventusem, Liverpoolem, czy ostatni mecz Valencia — Barcelona, zastanawiałem się dlaczego to Real nie może bronić się tak doskonale. O ile do skuteczności obrony dwóch pierwszych, można dodać indolencję piłkarzy w białych koszulkach, to Valencia na pewno nie miała słabego przeciwnika, choć trafiła na słabszy okres Blaugrany. Mimo wszystko Valencia wybiła wszystkie zęby Barcelonie, nie mógł pokazać się Messi, niewielkie zrywy miał Iniesta, a tak bezradnego Xaviego dawno nie widziałem. Pozostaje zadać pytanie, czy to trenerzy nie widzą konieczności lepszej organizacji gry obronnej, wtedy nie nadają się do swojej pracy, czy zawodnikom nie chce się wykonywać poleceń trenerów, co jest dla mnie nie do pomyślenia, czy może na Realu ciąży taka presja gry ofensywnej i ładnej, że licznie się bronić po prostu im wstyd? Jeśli Los Merengues wygrają Ligę Mistrzów, kibice wybaczą im nawet najbardziej obrzydliwy styl.

Kolejna plaga w Realu, to upadek umiejętności dryblingu. Nie wiem czy Kaka wyzbył się ich już w Milanie, ale w Madrycie kiwa fatalnie. Sergio Ramos traci piłkę niemal przy każdej próbie minięcia przeciwnika, Marcelo wypada trochę lepiej, ale też niczym nie zachwyca. W najlepszych czasach Raul potrafił wkręcić w ziemię niejednego obrońcę, dlaczego teraz nie wychodzi mu to nigdy? Właściwie każdy zawodnik, z wyłączeniem CR9, poddany presji przeciwnika, musi piłkę oddać partnerowi, albo stracić. Czasem coś zdziałać dryblingiem uda się Gonzalo Higuainowi, a do niedawna dość skutecznie kiwał Robben, choć na przykład Liverpool radził sobie z jego zwodami doskonale.

Gdyby się zastanowić, znalazłoby się jeszcze więcej problemów w Realu Madryt, ale i tak do tego momentu doczytali tylko najwytrwalisi. Pozostaje wysnuć prosty wniosek, władze, sztab treningowy i piłkarze powinni zdać sobie sprawę, że w drużynie od lat dzieje się źle, a dwa mistrzostwa kraju nie zostały wygrane, a oddane przez konkurentów. Niegdyś świetnie funkcjonująca maszyna dawno już zardzewiała, a montowane części zamienne do niej nie pasują. Zmienić trzeba albo cały mechanizm, albo wyeliminować drobne wady, które sprawiają, że nie działa już tak, jak za dawnych czasów. Kurczowe trzymanie się podobnej taktyki przez kolejnych trenerów, nieustanny brak ambicji na boisku to prawdopodobne przyczyny tego kryzysu, być może najgłębszego w historii klubu i nie dajmy sobie mydlić oczu, że jest inaczej. Być może każdy przeciwnik szczególnie mocno chce wygrać z Realem, ale na pewno nie mniej pragnie zwycięstwa nad Barceloną, czy innymi przeciwnikami w Lidze Mistrzów.

środa, 14 października 2009

Psychoza

I znów w telegraficznym skrócie o filmie. Tym razem klasycznie, bo na ścianie pojawiła się „Psychoza” Hitchcocka. Trochę wstyd się przyznać, ale to pierwszy film tego reżysera jaki widziałem, choć pewnie zaliczam się w tym do większej części naszego pokolenia. Ale o filmie.

Film został nakręcony w 1960 roku, więc nie można spodziewać się po nim fajewerków, czy realistycznych efektów specjalnych. Fotomontaże podczas jazdy samochodem wyglądają klasycznie żenująco. Mam wrażenie, być może mylne, że nawet jak na tamte czasy, to się nie postarali (ktoś mnie wyprowadzi z błędu?). W obrazie tym jednak wcale nie o obraz chodzi. To, w jaki sposób jest przedstawiona cała fabuła, to istny majstersztyk. Akcja zawiązuje się błyskawicznie, cały czas trzyma w lekkim, ale stałym i przyjemnym napięciu, a kiedy wydaje się, że to już koniec, tak na prawdę zaczyna się rozkręcać. Słynna scena morderstwa pod prysznicem, to dopiero początek „prania mózgu”, które funduje widzowi reżyser. Nie bez kozery Alfred Hitchcock stwierdził, że „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć.”

Trudno w ogóle porównywać „Psychozę” ze współczesnymi horrorami, w których najstraszniejsza jest głupota bohaterów i pieniądze wydane na realizację, przestraszyć się nie da, bo przed wszystkim ostrzega widza muzyka, a całość kąpie się w hektolitrach krwi. Jeśli oglądaliście filmy „Hills have eyes” i „Wrong Turn”, to wiecie o czym mówię (ktoś widzi między nimi jakąś różnicę?). Hitchcock trzyma w napięciu cały czas i choć dźganie nożem i niezbyt udana krew wyglądają trochę groteskowo, to nie one są najważniejszym elementem w filmie. Widzowi cały czas towarzyszy dobrze zrealizowany dźwięk, podkreślający napięcie, choć również osiągnięty prostymi sposobami. Klasyczne instrumenty okazują się zupełnie wystarczające. Nawet rozwiązanie fabuły jest ciekawe, zaskakujące, a ostatnie sekundy subtelnie wstrząsające. Następne będzie chyba „Okno na podwórze”

wtorek, 13 października 2009

Grindhouse

Tą późną porą postanowiłem mało starannie napisać o dzisiejszym filmie. Tymczasowo zdobyłem rzutnik, więc obejrzeć coś trzeba było. Wybór padł na „Grindhouse: Death Proof” Tarantino.

Krótko mówiąc, film jest świetny. Nie ma sensu opisywać fabuły, aby nie psuć zabawy tym, którzy dopiero będą go oglądać. Ci co widzieli, wiedzą o co chodzi. Co jest w filmie? Ciekawie pokazane postacie, każda ma w sobie coś bardzo charakterystycznego. Z długich rozmów o niczym, wyłaniają się bardzo dobrze zarysowane obrazy osobowości. A później jest nieoczekiwany zwrot akcji. Film składa się z dwóch części, ale obie zaskakują zakończeniami. Do tego chyba najbardziej emocjonująca scena samochodowego pojedynku, jaką widziałem. Po prostu Quentin jak zwykle stanął na wysokości zadania.

sobota, 3 października 2009

"Cześć Romeczku! Co tam u Ciebie?"

Na pierwszych stronach portali, a pewnie i gazet, aż huczy ostatnio o Romanie Polańskim. Dlaczego aresztowanie reżysera budzi tak odmienne reakcje?

Faktem jest, że reżyser uprawiał seks z, bądź co bądź, dziewczynką. Czyn potępiany w całym cywilizowanym świecie. Dzięki Gazecie, która cytowała przesłuchanie, wszyscy znają nawet mało smaczne szczegóły kopulacji. Reakcja amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, była zupełnie słuszna. Polański wykorzystał 13-latkę, sam mając wtedy ponad 40 wiosen na karku, choć nawet gdyby miał 20 lat, nie zmieniałoby to klasyfikacji czynu, zarówno prawnej jak i moralnej. W trakcie procesu, słusznie obawiając się wysokiej kary, czmychnął do Europy.

Skąd zatem liczne grono obrońców reżysera? Myślę, że najbardziej wpływa na to czas, który zdążył upłynąć. Opinia publiczna zdążyła się przyzwyczaić, sprawa przyschła, a Polański w najlepsze kontynuował swoją artystyczną karierę. Ale to nie jedyny powód. Przecież już 30 lat temu nie spotkał się z ostracyzmem. Ludziom, przynajmniej w naszym kraju, trudno było zaakceptować fakt, że wielki rodak może być pedofilem. Znany psycholog, dyrektor chóru, owszem, ale nie światowej klasy reżyser polskiego pochodzenia. Do tego trzynastolatka to już powoli rozkwitająca kobieta, w niektórych kulturach traktowana już na równi z dorosłymi. Co więcej, dziewczynce seks nie był już obcy, ponoć twierdziła nawet, że nie miała 10 lat, kiedy przeżyła swój pierwszy raz! Idąc dalej, Polański twierdzi, że do zbliżenia doszło za jej przyzwoleniem, jednak właśnie dlatego dziewczynki do pewnego wieku, zależnie od kraju, czy stanu, bezwzględnie chroni prawo, bo nie zawsze potrafią sprzeciwić się dorosłemu. Ostatnią okolicznością łagodzącą jest to, że Roman Polański jest (był?) pedofilem jednorazowym.

Wszystko to złożyło się na niepamięć przestępstwa w oczach opinii publicznej, a w szczególności środowisk artystycznych. Sprawa, choć chyba każdy był jej świadomy, po umknięciu reżysera przed wymiarem sprawiedliwości, została uznana za niebyłą. Od tego czasu Polański nakręcił wiele filmów, co najmniej kilka uznawanych za bardzo dobre. Gdyby w '77 roku trafił do więzienia zapewne nie powstałby, moim zdaniem bardzo dobry, „Pianista”. Byłaby to zatem istotna strata dla kinematografii, choć i tak jego najbardziej cenione filmy powstały przed aferą.

Nie uważam, że Polański zasłużył na karę taką jak „zwykli” pedofile, ale sprawiedliwość powinna zostać wymierzona. Bez znaczenia jest tu cywilna ugoda z Samanthą Gailey, czy jej publiczne wybaczenie. Podobnie jak trudno odwrócić się od przestępcy, będącego naszym bliskim, tak niemożliwe dla opinii publicznej okazało się odwrócenie od Polańskiego, ale przestępca pozostaje przestępcą, nawet jeśli jest nam bliski i zawsze stara się go usprawiedliwić.

środa, 23 września 2009

...widoki nieziemskie na świat...

Jak już pisałem w ostatnim poście, ten weekend spędziłem w polskich Tatrach. Nogi bolą mnie do dziś.

Wyjechaliśmy z Krakowa wczesnym rankiem i po 9 byliśmy już w Zakopanem. Zostawiliśmy bagaże i zahaczając o Krupówki pojechaliśmy na Łysą Polanę. Stamtąd ruszyliśmy do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Ponieważ dwoje z nas było zupełnymi górskimi nowicjuszami, szliśmy niezbyt forsownie. Można było cieszyć oczy Doliną Roztoki, pierwszy raz zobaczyłem Orlą Perć od drugiej strony. Patrząc na swoją obecną formę, zastanawiam się, czy przyjdzie mi jeszcze kiedyś cieszyć się tym wyjątkowym szlakiem. Około 14 dotarliśmy pod schronisko i zostaliśmy tam na dłuższą chwilę. Po posiłku legnęliśmy na kamieniach nad stawem i cieszyliśmy się słońcem. W międzyczasie zmieniliśmy plany z powrotu tą samą trasą na przejście przez Świstówkę do Morskiego Oka. Tym sposobem odwiedziliśmy dwa z najbardziej malowniczych miejsc w Tatrach. Szlak okazał się nieco trudniejszy niż się spodziewałem, ale tempo wciąż pozostawało spacerowe. Kilka miejsc wymagało większej ostrożności, ale szło się bardzo przyjemnie. O 18 wyruszyliśmy z Morskiego Oka i już po ciemku wróciliśmy do samochodu. W międzyczasie zrobiło się już dość chłodno, ale ratował nas nieustanny marsz. Po dotarciu do Zakopanego nasi „rookies” dopiero solidnie odczuli zmęczenie przebytym szlakiem. Zostało tylko coś zjeść i iść spać, aby z rana wyruszyć z powrotem w góry.

Niedziela zaczęła się dla mnie bardzo wcześnie, podobnie jak poprzedniego dnia, wstałem przed 6. Tego dnia na szlak wyruszyłem już sam, reszta została w Zakopanem. Za cel obrałem Wołowiec w Tatrach Zachodnich. Musiałem się spieszyć, ponieważ planowaliśmy być o 18 w Krakowie. Obrałem zielony szlak Doliną Chochołowską. Dopóki szedłem po w miarę płaskim terenie, czas miałem bardzo dobry. Do schroniska na Polanie Chochołowskiej dotarłem w 1,5h, dopiero tam zjadłem właściwe śniadanie i po przeanalizowaniu dalszej trasy, ruszyłem na żółty szlak. Początkowo zgubiłem go i czarnym szlakiem, który nie widniał na mapie, doszedłem do kaplicy, w której Janosik miał brać ślub z Maryną. Nie miałem jednak za dużo czasu, wystarczająco dużo strawiłem go już w schronisku. Wróciwszy na Polanę, znalazłem właściwą ścieżkę i zacząłem mozolnie kierować się w stronę Grzesia. Pierwszy etap bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Już po 20 czy 30 minutach dotarłem do skrzyżowania szlaków, które miało być bardzo blisko szczytu. Jak się później okazało, znów zawiodła mnie mapa, a miejsce to było znacznie niżej. Na szczyt dotarłem nie nadrabiając właściwie nic. Wcześniej, pod szczytem, przez szlak przeszła niewielka trąba powietrzna — fascynujące zjawisko. Na początku słychać szum, podobny jaki wydają paralotniarze. Wydawało mi się nawet, że któryś z nich zabłądził, chociaż nigdy nie widziałem spadochroniarza w Tatrach, aczkolwiek warunki wydawały się do tego bardzo dobre. Po chwili zobaczyłem, że dziwnie uginają się gałęzie kosodrzewiny i trawa. Na końcu poczułem silny, choć krótki podmuch wiatru. Niestety trąba nie niosła żadnego drobnego materiału, jak piach czy liście, więc jedynym jej widocznym skutkiem był ruch górskiej roślinności.

Za Grzesiem mój szlak prowadził na górę Rakoń. Po drodze warunki były niespotykane. Po stronie słowackiej, po mojej prawej ręce, widać było tylko chmury, które ustępowały niemal równo z linią szlaku. Po lewej natomiast stronie, pięknie świeciło słońce. W drodze na Rakoń przeszła koło mnie kolejna trąba, identyczna z poprzednią. Warto zaznaczyć, że odcinek między Polaną Chochołowską, a Rakoniem, był bardzo przyjemnie opustoszały, nie spotkałem tam więcej niż 10 osób. Tłoczniej zrobiło się natomiast od Rakonia, na którym zatrzymałem się na popas. Kolejnym przystankiem był już Wołowiec.

Szczyt Wołowiec jest jednym z najciekawszych i najładniejszych jakie kiedykolwiek odwiedziłem. Składają się na niego dwa położone blisko siebie wzniesienia, w dodatku po stronie południowej schodzi dość łagodnym, trawiastym zboczem. Choć było tam dużo osób, wcale nie było ciasno. Widoki również jedne z bardziej urokliwych, właściwie gdzie nie spojrzeć góry.

Po odpoczynku na szczycie, przyszedł czas na zejście. Z pośpiechu nie miałem zbytnio czasu aby robić dłuższe przerwy, więc jedynie zatrzymywałem się, lub nawet tylko zwalniałem, żeby się napić i gnałem dalej. Do początku Doliny Chochołowskiej doszedłem w niecałe 3 godziny, ale ponieważ dużo zbiegałem z góry, strasznie bolały mnie już nogi. Właściwie w trasie nie zatrzymywałem się, bo stwierdziłem, że bardziej boleć już nie mogą. Ok. 15.30 byłem już przy drodze na Witów, zabrałem Anię, Agnieszkę i Kamila z Zakopanego i pognaliśmy do Krakowa.

Gnaliśmy jednak tylko przez chwilę, bo zaraz zaczęły się korki, co nie dziwi w piękne niedzielne popołudnie. W sumie w korkach straciliśmy grubo ponad godzinę i w Krakowie byliśmy dopiero o 18.40. Z trasą, którą przeszedłem w niedzielę wreszcie wyrównałem rachunki. Ponad 3 lata temu wybierałem się już na nią, ale z samego rana przestraszyła mnie pogoda, a właściwie gęsta mgła. Kiedy już zrezygnowaliśmy z tej wyprawy, wyszło piękne słońce. Teraz wiem, jak dużo wtedy straciłem.

poniedziałek, 21 września 2009

Tam do ziemi dalej niż do gwiazd....

Ostatnie dwa weekendy spędziłem w Tatrach. Chociaż tyle udało mi się wyrwać z tego lata. Jak dotąd brakowało towarzystwa, a i u mnie zapału organizacyjnego.

Pierwszy weekend, przedłużony do trzech dni, upłynął mi na Słowacji w Tatrach Niżnych, w Demanowskiej Dolinie. Pierwsza zaplanowana trasa poprowadziła mnie zielonym szlakiem na Krupove Sedlo. Zaczęło się bardzo przyjemnie. Znalazłem dobry skrót prowadzący na szlak, dzięki czemu zaoszczędziłem ok. 1 km asfaltu. Z początku szlak prowadził drogą pożarową, niezbyt stromą, więc dziarsko trzymałem dobre tempo. Pierwszym problemem okazało się oznakowanie szlaku. W pewnym momencie zorientowałem się, że droga skręciła o 180 stopni i idę w złym kierunku. Wróciłem się, ale znaki namalowane na drzewach sugerowały, że szlak prowadzi właśnie tą drogą. Po szybkim przestudiowaniu mapy, dowiedziałem się w jakim kierunku prowadzi szlak, co wcale nie ułatwiło jego odnalezienia. Postanowiłem pójść na przełaj, z nadzieją, że wreszcie trafię na szlak. Udało się, zrobiłem kilkadziesiąt kroków i ujrzałem ścieżkę. Zadziwiony wróciłem się, aby odnaleźć jej właściwy początek i okazało się, że szukałem go ok. 4 metry obok, a mimo to nie znalazłem. Cóż, beznadziejne oznakowanie może zdarzyć się każdemu.

Dalsza trasa prowadziła doliną, nachylenie było niewielkie, więc szło się bez większych problemów. Od momentu wejścia na właściwy szlak, w miejscu, którego nie mogłem znaleźć, długo nie spotkałem żywej duszy. Dzikość gór przewyższała nawet tą, której doświadczyć można na szlakach bieszczadzkich. Zrobiłem sobie bardzo przyjemny popas przy cudnej kaskadzie, umilającej czas szumem spadającej wody. Skosztowałem słodkich malin i czarnych jagód i ruszyłem w dalszą drogę. Schody zaczęły się, gdy zaczęły się… schody. Okazało się, że moja forma jest znacznie gorsza niż była nawet dwa lata temu. Wspinanie się przychodziło mi z trudem, a czasy, które notowałem były dalekie od moich oczekiwań. Wlokłem się przez dłuższy czas, do momentu, gdy na rozgałęzieniu szlaków postanowiłem, że o 14 muszę być na szczycie. Kosztowało mnie to dużo wysiłku, ale udało się, nawet z parominutowym zapasem. Na przełęczy okazało się, że prowadzi z niej szlak na Dziumbier, który nie był zaznaczony na mojej mapie. Kiedy siedziałem, zamierzając zjeść kanapkę i zastanawiałem się, czy ruszyć jeszcze na sam szczyt (pierwszy dzień miał być rozgrzewką, niestety, nie wyszło), nota bene najwyższy w Tatrach Niżnych, z nieba poleciały pierwsze krople, a w chmurach zaczęły się niepokojące pomruki. Wiedząc co się święci, postanowiłem zrezygnować z jedzenia i czym prędzej wracać na szlak. Kiedy schodziłem z przełęczy zaczął padać grad, na szczęście dość drobny. Był nawet przyjemniejszy niż deszcz, bo nie moczył ubrania. Niestety z każdą chwilą było gorzej. Grad przeszedł w rzęsisty deszcz, a burza przybrała na sile. Co więcej, byłem jedynym na obranym przeze mnie żółtym szlaku. Coraz bliższe pioruny solidnie mnie postraszyły. Na początku kucałem w niższych punktach szlaku, zaraz po uderzeniu pioruna, później postanowiłem czekać na grzmot i korzystając z przerw między nimi przechodzić za kolejne niewielkie wzniesienia. Ostatecznie plan ten porzuciłem, gdy piorun uderzył na tyle blisko, że usłyszałem go w tej samej chwili co zobaczyłem. Zerknąłem na mapę i dowiedziałem się, że szlak prowadzi granią, a przede mną 1:45 drogi. To było zbyt duże ryzyko do podjęcia. Musiałem zawrócić na szlak, którym przyszedłem. W międzyczasie woda spływająca po spodniach całkowicie zmoczyła mi buty i schodząc po śliskich kamieniach myślałem tylko o tym, aby nie mieć odparzeń na stopach. Na szczęście udało się, ale zamierzonej trasy nie pokonałem. Okazało się, że decyzja, którą podjąłem wcześniej, aby wchodzić zielonym szlakiem, a wracać żółtym była błędna. Gdybym od razu szedł granią, burza zastałaby mnie już w czasie schodzenia w dolinę. Niestety, pogoda w górach nie jest przewidywalna. Z doszczętnie przemoczonymi nogami (kurtka sprawiła się rewelacyjnie), dotarłem do kwatery w Zahradkach.

Popołudnie, wieczór i część poranka spędziłem na osuszaniu butów, tak aby dało się je założyć. W niedzielę na szlak wyruszyłem dość późno. Spodziewałem się podobnego załamania pogody i postanowiłem podejść do skrzyżowania szlaków i dopiero tam podjąć decyzję, o dalszej podróży. Pierwszy fragment trasy był dla mnie dramatyczny. Sobotnie forsowne podejście, ucieczka granią przed burzą i pośpieszne zejście do doliny solidnie obciążyły moje kolana. Dodatkowo obrałem nieco dłuższy szlak i na wspomniane skrzyżowanie dotarłem dość późno. Pogoda jednak zrobiła mi dużą niespodziankę i choć nie miałem sił, bolały mnie kolana, to postanowiłem, zaryzykować drogę na Chopok. Postanowiłem, że jeśli będzie zbyt późno na zejście, to zjadę wyciągiem. Przyspieszyłem tempo i w przyzwoitym czasie, krótszym niż na mapie, znalazłem się na szczycie. W drodze dodatkowo motywowały mnie namalowane na kamieniach odległości do szczytu. Z muzyką Queen w słuchawkach wdrapywałem się o kolejne metry szlaku. Już na górze okazało się, że ze szczytu wyciągiem zjechać się nie da. Ostatnie metry wyczerpującego dla mnie podejścia, umiliła mi piosenka, a jakże, „We are the Champions” Pogoda nie była zbyt dobra, robiło się coraz zimniej, ale na szczęście nie padało. Zostało więc zrobić kilka zdjęć i schodzić w dolinę. Niestety zmęczenie i kolana wzięły górę nad ambicją i choć nie było jeszcze ciemno, bo zaledwie 16:15 (sam się dziwię, że tak szybko obróciłem), zjechałem na gapę wyciągiem.

Wieczór skończył się wyjątkowo szybko, ale mimo wszystko nie udało mi się wcześnie wstać. Ponieważ musieliśmy wykwaterować się najpóźniej o 17, poszedłem tylko krótkim szlakiem do bunkrów z czasów II Wojny Światowej. Miałem przy tym odrobinę szczęścia, gdyż przy szlaku trwała wycinka drzew. Zatrzymałem się na chwilę przy drogowskazie na rozstajach i kiedy ruszyłem, 3 m przede mną upadł szczyt ściętego drzewa. Kilka kroków dalej i mógłbym nim dostać, zwłaszcza, że miałem na uszach słuchawki i nic nie słyszałem. Same bunkry okazały się nieco groteskowe. 6 drewnianych bud, z prymitywnymi ławkami, pozbawione jakichkolwiek stanowisk strzelniczych. Bliżej było im do szałasów, niż do umocnień. Na tym skończyła się właściwie cała wyprawa, pozostało tylko zrobić zakupy i wracać do ojczyzny.

środa, 2 września 2009

Mea culpa

Moja działalność blogowa asymptotycznie zbliżyła się do zera. Wina, jak zwykle, leży po mojej stronie. Jedynym usprawiedliwieniem może być problem z Internetem w mieszkaniu, ale post można napisać offline i wrzucić go w biurze. Problemem blogowania jest to, że jeśli straci się systematyczność, to trudno do niej wrócić. Pada motywacja. A i nieliczni czytelnicy jakoś się nie domagają niczego nowego.

Na początek ożywienia tej strony, nie omieszkam pochwalić się, że wersja beta mojej magisterki została zaakceptowana. Zostaje mi dopisać zakończenie, przypisy, podpisy i wszystkie inne pisy, przeczytać jeszcze raz w poszukiwaniu pomyłek i iść drukować. Później powalczyć z uczelnianą biurokracją, zapłacić haracz i, zapewne z ekscytacją, czekać na obronę.

Żeby post ten miał jakąś treść, wrócę do impulsu, który tknął mnie do napisania go właśnie teraz. Dziś dwukrotnie natknąłem się w sieci na niewłaściwe użycie zaimka „tobie”. Zdarza się, że ludzie używają go zamiast krótszego „ci”. Co gorsza zamieniają je nie tylko w mowie, ale i w piśmie. Zastanawiam się co jest powodem tego błahego, ale dość dziwnego błędu. Większość z nas nie ma przecież takiego problemu, choć nikt nie potrafiłby na szybko sformułować rządzącej tymi słowami zasady. Czy jest to niemożność zauważenia subtelnej różnicy między tymi słowami? Często wydaje mi się, że zaimek „tobie” uważany jest za ładniejszy, bardziej elegancki i dlatego bywa używany błędnie. Niestety jestem wyczulony na tego rodzaju błędy i zwyczajnie mnie rażą.

Próby samodzielnego dojścia do wspomnianej zasady spełzły na niczym. Muszę posłużyć się cytatem z Poradni Językowej PWN autorstwa p. Mirosława Bańko:Formy tobie używamy, gdy chcemy na nią położyć akcent, np. Tobie się to podoba? Formy ci używamy w pozycji nieakcentowanej, np. Podoba ci się to? Położenie zaimka po czasowniku lub nie jest tutaj kwestią bez znaczenia. Są sytuacje, które uzasadniają użycie formy akcentowanej po czasowniku, np. przy kontrastowaniu: Wszystko zawdzięczam tobie, nie jej.

Obiecuję (sobie) wrócić do prowadzenia blogów. Tematy się znajdą. Choćby książki, które ostatnio pochłaniam z ekranu telefonu i polecam każdemu spróbować. Wyświetlacz nie musi być wielki, byle dobrej jakości. Mój SEk800i sprawdza się rewelacyjnie. W tym roku przeczytałem już na nim kilkanaście książek. Znalazłem lekarstwo na mój wtórny analfabetyzm.

czwartek, 23 lipca 2009

Fast-foodowe łóżko

Dziś uraczę was jedynie trochę zabawnym, a trochę dziwnym linkiem. Niektórzy mają bzika na punkcie hamburgerów.

Come Back

Po dwumiesięcznej przerwie wracam do pisania blogu. Skąd taka przerwa? Przede wszystkim z pisania nieszczęsnej magisterki. Kilka dni temu udało się doprowadzić ją blisko mety, więc wreszcie mam dużo czasu. Niestety po takim okresie nawet nie wiem co pisać. Na pewno dużo się zdarzyło, co nieco się zmieniło, ale czy warto dzielić się tym na blogu? Wspomnieć mógłbym, że Orlando Magic sprawili wielu Polakom niemiłą niespodziankę, o tym, że Polacy zdobyli Drużynowe Mistrzostwo Świata na Żużlu w minioną niedzielę. Pisać mógłbym o kryzysie, o sezonie ogórkowym, o rozwoju TaxiWizji i agencji marketingowej pod której szyldem prowadzimy to przedsięwzięcie. Ale i tak o wszystkim napisać nie dam rady. Będę więc wybierał kolejne tematy, których trochę się zebrało przez te dwa miesiące i systematycznie nadrabiał będę zaległości. Z tym, że chyba jeszcze nie dziś :)

piątek, 22 maja 2009

Pad Padu-Padu

Dziś obserwowałem najdłuższą awarię Gadu-Gadu jaką pamiętam. Czerwone słoneczko pojawiło się chyba w okolicach godz. 18. Sądziłem, że problem występuje tylko u mnie, gdyż Miranda nie zawsze może dogadać się z serwerem GG. Okazało się jednak, że nie jestem sam. Nie wiem, czy wywaliło wszystkich, ale nie słyszałem od nikogo, żeby komunikator mu działał. Myślę więc, że bezpiecznie można założyć awarię całości. W necie pewnie aż huczy. Ale nie ma się co dziwić, w końcu to nie Jabber. Korzystając z okazji po raz kolejny zachęcam zarówno do Mirandy jak i najlepszego protokołu instant message'ingu czyli XMPP, na którym oparty jest Jabber.

wtorek, 12 maja 2009

Też jadam reklamy

Chyba miesiąc temu powziąłem zamiar napisania o dwóch reklamach, ale wiecznie o tym zapominałem. Pierwsza z nich to część aktualnej kampanii Gazety Wyborczej.Bilbord Gazety WyborczejDla mnie kreacja doskonała w swojej prostocie. Wykorzystuje dobrze rozpoznawalne i banalnie proste logo GW i kojarzy je ze świetnie znaną „notacją”, wywodzącą się chyba z tekstu I love NY. Choć reklama nie przekazuje właściwie żadnej treści, to doskonale utrwala wizerunek Gazety. Dzięki temu zabiegowi marka zostaje na długo w pamięci. Prawdopodobnie wiele osób będzie nie zapomni o tym przechodząc obok kiosku.

Druga reklama, to plakat, który pojawił się na przystankach.Plakat Bądź pierwszy w porządkuPrzekaz jest dość prosty, jasna informacja o kosztach usuwania śmieci i wezwanie do dbania o porządek. Idea jak najbardziej szczytna, ale kreacja pozostawiająca wiele do życzenia. Wydaje się, że autor bał się pójść na całego. Wyraźne są nawiązania do komunistycznych przodowników pracy i motywujących plakatów tamtych czasów, ale za dużo jest nowoczesności. Modelka wygląda zbyt współcześnie, a o nawiązaniu do poprzedniej epoki stanowią jedynie detale — czerwona apaszka, trochę dziwna fryzura, czerwona flaga, wezwanie do bycia pierwszym, może nawet „dramatyczny” gest. Wszystko to, jest zbyt mało wyraziste, przez co budzi we mnie pewien dysonans, przesłaniający mi przekaz reklamy.

Jeśli masz inne zdanie, oczywiście zachęcam do dyskusji.

Kto to kupuje?

Surfując trafiłem na dziwne miejsce: sklep z bielizną. Dziwny sklep z bielizną. Sklep z dziwną bielizną? Zastanawiam się kto to i to kupuje. UWAGA! Wchodzisz na własną odpowiedzialność.

poniedziałek, 11 maja 2009

Schyłek studenckiego życia.

Studencki etap życia powoli dobiega końca. Idą ostatnie egzaminy, trzeba pisać pracę, z którą jestem w lesie. Ale tak naprawdę nie o to chodzi. Końca dobiega etap mieszkania przy ul. Studenckiej.

Z mieszkaniem na Studenckiej wiązać się będzie dużo wspomnień. To właściwie moje pierwsze lokum inne niż akademik, nie licząc miesięcznego epizodu na Długiej. Na starych klepkach parkietu, pod miejscami grzybiejącym sufitem spędziliśmy wiele godzin w gronie najbliższych znajomych. Wiele wieczorów strawiliśmy na gry. PES, Osadnicy, Magia i Miecz czy Magic zapewniały długie godziny rozrywki z ogromnymi emocjami. W pamięci zostaną letnie wyprawy po Krakowie, ze szczęśliwym końcem na 3 piętrze kamienicy. Wielka ściana stanowiła świetny ekran do rzutnika, a wielka, rozsypująca się kanapa dawała wygodny spoczynek.

Nie ma jednak róży bez kolców. Mieszkanie ma też swoje wady, a największą jest sąsiadka–psychopatka i jej wspólnik dzielnicowy Siwierski. „Kosy” z sąsiadami stały się normalką, nauczyliśmy się je ignorować, tak, jak to tylko możliwe. Na nasyłaną na nas policję też się udoporniliśmy — po prostu nie otwieramy im drzwi, poza nielicznymi wyjątkami. Przez cienką ścianę nasłuchaliśmy się o sobie najróżniejszych rzeczy, łącznie z tym, że produkujemy narkotyki i prowadzimy burdel. Spisać wszystkie atrakcje, jakie zapewnili nam Prażmowscy nie sposób. To materiał na cały wieczór opowieści. Największą satysfakcję dawały nam rozczarowania, gdy sąsiedzi byli przekonani, że dostaliśmy wypowiedzenie umowy, a my wyjaśnialiśmy nieporozumienia w administracji i dalej spokojnie mieszkaliśmy. Niestety przez psychopatkę nie możemy robić żadnych imprez, choć mieszkanie nadaje się do tego idealnie, bo zaraz pojawia się policja.

Dziś czuję, że jednak nadchodzi czas na zmianę. Mam nadzieję, że wszystko co złe, a co nie koniecznie chcę opisywać na tym blogu, znajdzie swój koniec, a nie pojawi się nic nowego, co psułoby mi krew. Musi udać się znaleźć dobre mieszkanie, dobrać odpowiedni skład, którego zarysy są jak najbardziej pozytywne. Na pewno jednak nie będzie już tak blisko do rynku (choć strasznie niewdzięcznie tego nie wykorzystywaliśmy) i nie będzie tak tanio. Zmienią się widywane codziennie twarze, ale kontakty raczej się nie urwą. Cóż, trzymam kciuki i patrzę z nadzieją w przyszłość.

sobota, 9 maja 2009

Rocznica

Wczoraj była jedna z ważniejszych rocznic w naszej historii — zakończenie II wojny światowej w wersji zachodnioeuropejskiej. Niestety okazja ta zginęła gdzieś w natłoku informacji, jak zwykle dzieje się to z datami. Na pamięć społeczeństwa liczyć mogą tylko dni wolne od pracy. Na pocieszenie można powiedzieć, że spełniają one swoją funkcję.

Nie jestem totalnym historycznym ignorantem, ale nie zastanawiam się codziennie, czy nie ma jakiejś ważnej rocznicy. W ten sposób łatwo przegapić rocznice wybuchu wojny, a z zupełną łatwością rocznicę agresji radzieckiej. O tym, że wczoraj był 8 maja zorientowałem się, widząc nagłówek o defiladzie w Moskwie. Tymczasem wczoraj nie natknąłem się na żadną informację o ważnej dacie (nie oglądam telewizji, czytam tylko aktualności w kilku serwisach). Szkoda.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

AutoPager

Kilka dni temu postanowiłem przetestować nowe rozszerzenie do Firefoksa. Spodziewałem się, że odinstaluję je po pół godziny, a zachęciło mnie jedynie to, że po raz kolejny widziałem je w 5 polecanych rozszerzeniach w oknie Dodatki. Dodatek ten to AutoPager. Ujął mnie od pierwszej chwili i myślę, że jest jednym z bardziej udanych rozszerzeń, jakie możemy zainstalować. Ustępuje chyba tylko AdBlockowi, bez którego nie da się korzystać z wielu serwisów, o czym dawno temu pisałem.

Co daje AutoPager? Niewiele. Automatycznie buforuje kolejne strony w witrynach, które zawierają paginację. Funkcja wydaje się trywialna, ale działa fantastycznie. Zanim przeskroluję stronę wyszukiwania Google, poniżej ładuje się następna, później następna i następna. Eliminuje to czas tracony na załadowanie kolejnych stron i zbędne klikanie linków. Odwiedzasz ogromne forum, które ma dziesiątki tematów i setki postów w każdym z nich? AutoPager sprawdzi się idealnie, nie będziesz musiał ani razu kliknąć w przycisk «dalej». Rozszerzenie działa na Allegro, na forach phpBB, nawet tutaj, na Bloggerze.

Trafiłeś na stronę, której AutoPager nie rozpoznaje? Żaden problem, dzięki opcji Site Wizard możesz szybko nauczyć go jak się po niej poruszać. Choć wygląda on nieco strasznie, to obsługa jest zupełnie intuicyjna. Do tego stopnia, że potrafiłem z niego skorzystać, niezbyt wiedząc, co klikam. W najprostszym scenariuszu wybieramy celownik z literą A, zaznaczamy link «dalej» i przyciskamy klawisz S. To samo robimy z celownikiem C, przy czym czerwoną ramką trzeba chyba objąć część strony, która zawiera treść — ja tak robiłem, nie próbując czy da się inaczej. Pole rozszerzamy i zwężamy klawiszami W i N, wyboru ponownie dokonujemy klawiszem S. Po tym wystarczy kliknąć zielony „tick” i ewentualnie podać swój nick. Od tej chwili, ktokolwiek znajdzie się na tej stronie i ma zainstalowane rozszerzenie AutoPager zobaczy pytanie, czy chce skorzystać z Twojego wzorca, podpisanego Twoim nickiem!

Nie chcesz korzystać z AP na stronie, którą odwiedzasz? Przy wejściu klikasz w oknie dialogowym „Nie”, lub wybierasz z opcji „Disable On Site”.

Chcesz ładować więcej stron na raz? Skorzystaj z opcji „Immediatelly Load” i wybierz 3, 5, 10 lub wszystkie strony (ciekawy efekt może być w wynikach wyszukiwania Google ;) ). Dostępne są nawet skróty klawiaturowe!

Czy to rozszerzenie mogłoby dawać jeszcze jakieś możliwości? Ja nie widzę. Bardziej ambitnym oferuje nawet dostosowanie wyglądu belek dzielących kolejne strony. Gorąco polecam. Nie zawiedziecie się.

środa, 22 kwietnia 2009

Dziennik BJ: Terror równouprawnienia

Re: Dziennik BJ: Terror równouprawnienia

Dla mnie to kolejny pretekst, żeby mniej pracować. W innych branżach, ba, innych instytucjach, a na takich samych stanowiskach, kobiety jakoś mogą pracować. Jaki odsetek kobiet jest rzeczywiście zupełnie niedysponowanych przez dwa dni w miesiącu? Te kobiety powinny być pod opieką lekarza, który przy okazji może wystawić im stosowny papier. Reszta pewnie pójdzie w wolny dzień na zakupy. Tak dbać o pracowników można za prywatne pieniądze, a nie budżetowe.

Nie popadajmy w paranoję. Analogicznie wszyscy powinni mieć wolne w czasie pylenia roślin, bo przecież wielu z pracowników jest alergikami, niektórzy też przez to nie są zdolni do normalnego funkcjonowania.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Jestem z was dumny!

Dziś spojrzałem na statystyki przeglądarek odwiedzających ten blog. Aż miło popatrzeć. Już tylko niecałe 13% z Was korzysta z dinozaura IE.

  1. Firefox — 67.84%
  2. Opera — 14.86%
  3. Internet Explorer — 12.70%
  4. Chrome — 1.89%
  5. Safari — 1.35%
  6. Googlebot — 0.81%
  7. SeaMonkey — 0.27%
  8. bla — 0.27%

niedziela, 19 kwietnia 2009

Flaszka na rozluźnienie

Krótko. Strasznie wciągająca gra. Urzeka prostotą, ale jest nieźle dopracowana. Brakuje jedynie innego ułożenia klawiszy, bo po pół godziny nadgarstek mnie boli. Wsiadajcie do samolotu i bawcie się w barona von Richthofena.

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Kolejna żałoba

Dziś w nocy w Kamieniu Pomorskim spłonął blok socjalny. Z różnych powodów zginęło w nim przynajmniej 21 osób — niedziałające hydranty, nieczynne wyjście awaryjne, łatwopalne materiały. Cóż, tragedia wielka, jednak nie o tym chcę pisać.

Już przy niedawnej żałobie po wypadku koło Grenoble, słychać było wiele głosów, że prezydent przesadził, podobnie jak wcześniej, wprowadzając żałobę bo wypadku w kopalni Halemba. Przez ponad 80 lat od odzyskania niepodległości, żałobę wprowadzano 14 razy, w ciągu ostatnich 3,5 roku, już 5 raz. Dodatkowo, żeby były wystarczająco uciążliwe, każda trwała co najmniej 3 dni. Niestety przypadają one na okres prezydentury Lecha Kaczyńskiego, choć trzeba zaznaczyć, że Aleksander Kwaśniewski ogłaszał żałobę 6 razy, zajęło mu to jednak 10 lat, a ich czas był bardziej zróżnicowany. W dodatku zdarzenia z nimi związane były znacznie bardziej ważkie — zamachy terrorystyczne, tsunami (prawie 300 tys. ofiar), powódź, śmierć Karola Wojtyły.

Nie wiem czym kieruje się prezydent Kaczyński. Pewne jest jednak, że dewaluuje znaczenie żałoby narodowej. Być może jego intencje są szczere, jednak nie zmienia to faktu, że efekty nie są takie, jak oczekiwane. Przyznam, że zżymałem się nawet na żałobę po papieżu, a już na pewno na czas jej trwania.

Jaki wpływ na zwykłych ludzi ma żałoba? Czasem nie mogą pójść na wyczekiwany koncert, obejrzeć w telewizji komedii. Co gorsza cały czas bombardowani jesteśmy analizami, sprawozdaniami, wywiadami, dyskusjami itp., dotyczącymi tragedii. Uważam, że znacznie lepszym rozwiązaniem byłaby jednodniowa żałoba, jeśli w ogóle jest potrzebna. Wiele osób organizujących imprezy masowe stanęłoby na wysokości zadania i same z siebie uczciłyby pamięć ofiar, np. minutą ciszy. Tymczasem do smutku czy żalu, nikogo rozporządzeniem się nie zmusi.

czwartek, 9 kwietnia 2009

Moje nowe dziecko

Zapomniałem nieśmiało pochwalić się moim nowym dzieckiem. To blog Zapytaj Google. Pisać w nim będę o wszystkim co wiąże się z Mountain View — ich usługach, ciekawostkach o firmie, a także zaskakujących, wartych uwagi informacjach znalezionych dzięki wyszukiwarce. Szata graficzna pozostawia wiele do życzenia, ale ma być przede wszystkim czytelnie. Jak się obronię i rozwiążę parę innych swoich problemów, to popracuję nad oprawą graficzną. Chociaż jak widzicie już po tym blogu, wiele się po mnie spodziewać nie można.

Z czasem dzieci pojawia się więcej i trzeba je jakoś podlinkować. Pseudo-blog o inwestycjach - Investment opportunities. How to invest smart.

niedziela, 29 marca 2009

Czarna wizja

Tekst znaleziony na Gazecie, cytowany za „Bankiem”. Przeczytać i czekać, czy prognoza się sprawdzi. Jakoś mam coraz mniejszą wiarę w optymistyczne przepowiednie i aż cierpnie mi skóra, jak pomyślę, co może być jeszcze przed nami.

Jeszcze świat finansów nie pozbierał się po pęknięciu bańki na rynku kredytów hipotecznych, a rośnie kolejna. Kiedy pęknie obraz światowych finansów całkowicie się zmieni.

(…)Krach na giełdach w czwartym kwartale ub. roku spowodował, że pieniądze wycofane z rynków akcji powędrowały na rynek obligacji. (…) Spowodowało to wywindowanie cen obligacji rządowych [USA]. W efekcie rentowność tych papierów spadła do poziomu 2-3 proc. Trudno znaleźć dla tej sytuacji uzasadnienie fundamentalne.

Gros kapitału, jaki został zainwestowany w amerykańskie obligacje, ma charakter spekulacyjny. O tym świadczy kupowanie papierów długoterminowych, nawet na okresy 30-letnie, których rentowność kształtuje się na poziomie znacznie niższym niż inflacja.(…)

Ci, którzy inwestują obecnie, chcą zarobić na zmianie ceny obligacji, a nie oprocentowaniu. (…)

Nowy prezydent nie przyczyni się do znaczącej poprawy sytuacji gospodarczej USA, (…) wkrótce musi zacząć pracować na rzecz przyszłej kampanii prezydenckiej. A najskuteczniejsze są działania populistyczne, które zazwyczaj szkodzą gospodarce. (…) Dług publiczny Stanów Zjednoczonych przekroczył 10,6 bln dolarów. Na mieszkańca przypada więc 35 tys. dolarów, siedem razy więcej, niż w Polsce. Udźwignięcie takiego ciężaru (…) stoi pod znakiem zapytania. A takich sytuacji rynki finansowe nie tolerują. Niepewność może przełożyć się na spadek apetytu na ryzyko wśród inwestorów i paniczną wyprzedaż amerykańskich obligacji. (…) ich ceny zaczynają spadać, a zatem została zainicjowana ich podaż. Obawy przed wzrostem inflacji w USA mogą wzmóc ucieczkę od rynku tamtejszych obligacji.

To spowoduje spadek wartości dolara, (…) zatem wzmoże inflację. (…) Spadek dolara oznacza również wzrost ceny złota, które jest ujemnie z nim skorelowane.

Czy wśród inwestujących w amerykańskie obligacje nie zawiodła trzeźwa ocena sytuacji gospodarczej tego kraju? FED nie ma już możliwości obniżek stóp procentowych. Od tego, co się wydarzy, będzie zależeć los inwestorów, którzy kupowali dług Stanów. Stąd problem uderzy najmocniej w tych, którzy posiadają najwięcej US-Treasuries, głównie Chiny, które w ostatnich miesiącach zainwestowały spore części swych rezerw w amerykański dług. Później przeniesie się na cały świat, dopełniając dzieła zniszczenia z ubiegłego roku.

Jan Mazurek

poniedziałek, 23 marca 2009

"Przedziwny swąd nagle miastem zawładnął…

…jakby na miasto wielkie gówno spadło"

W niedzielę rano w Krakowie śmierdziało gównem. Wychodząc z kamienicy sądziłem, że cuchnie coś w najbliższym sąsiedztwie. Kiedy poszedłem dalej, myślałem, że nieopatrznie w coś wdepnąłem. Jednak kiedy po 2 godzinach, natychmiast po wyjściu z hali poczułem ten sam fetor, stwierdziłem, że coś jest nie tak, tym bardziej, że to kilka kilometrów dalej. Inni też to czuli, więc nie były to moje halucynacje, czy, jak to niedawno nazwaliśmy, zwąchy. Natychmiast przypomniała mi się piosenka Abradaba zacytowana na początku. Cóż, wróciłem do domu i o sprawie zapomniałem.

Dziś dowiedziałem się, że śmierdziało nie tylko przy Rynku i w okolicach AGH, ale nawet na Bronowicach i Ruczaju. Poszło nawet dalej — z relacji znajomych z pracy wynika, że cuchnęło nawet w Rzeszowie i Solcu–Zdroju! Co mogło tak podle popsuć atmosferę na tak ogromnym obszarze? Trudno sobie wyobrazić, a nie wiem czy znajdzie się ktoś, chcący to wyjaśnić. W końcu to gówniana sprawa…

Jak macie jakieś domysły, mniej lub bardziej realne, piszcie w komentarzach.

czwartek, 19 marca 2009

Internet is for porn


Statystyki wyszukiwania w Onecie z ostatnich 7 dni:



strony erotyczne172864
filmy erotyczne93602
zdjecia erotyczne42262
dojrzale35106
nasza klasa34520
serwisy erotyczne21285
ogloszenia towarzyskie20141
nastoletnie15226
amatorki12577
gry12157
lotto10550
hardcore10359
opowiadania erotyczne9471
google9259
seks-kamery8920
naturyzm8515
seks grupowy7856
sex6406
allegro6396
motoryzacja6055
murzynki5785
polki5690
lesbijki5291
porno5168
fetysze5122
seks oralny4958
blogi erotyczne4933
pudelek4546
geje4522
masturbacja4388
muzyka4140
azjatki4007
seks analny3656
uczniowie absolwenci3608
rozrywka3568
blondynki3289
pielegniarki3277
studentki3204
sekretarki3203
tapety erotyczne3179
teledyski3121
podgladanie3090
naszaklasa3066
brunetki3015
gry online2983
gry erotyczne2975
zycie gwiazd2975
prasa codzienna2958
nasza-klasa2940
domeny2882

sobota, 14 marca 2009

Tabloidyzacja gazety.pl

Dziś rano przeczytałem dwa artykuły w serwisie gazeta.pl. Nie wiem czy nie nadinterpretuję, ale widzę „kolorowanie” serwisu, którego celem jest manipulacja percepcji wiadomości. Pierwszy artykuł dotyczył wybuchu gazu. Zwykły wypadek z niesprawnym piecykiem. Z bardzo skromnych informacji dowiadujemy się, że mieszkali tam studenci i zorganizowali imprezę. Jak dla mnie fakt bez znaczenia, z resztą całe zdarzenie nie jest na tyle ważkie, aby podawać je do ogólnopolskiej wiadomości. Mam jednak wrażenie, że informacja o imprezie służyła zrzuceniu winy na mieszkańców.

Artykuł drugi, o niejasnej sytuacji państwowego kontraktu dla firmy Work Service. Do artykułu nie mam zarzutów, natomiast zdjęcie, którym został opatrzony, ma chyba wzbudzić niechęć czytelników. Oskarżany przez gazetę o manipulację senator siedzi w fotelu z nogami na biurku. Zdjęcie zostało zrobione w 2003 roku, co sugeruje celowe jego zastosowanie. Nie wierzę, że gazeta nie dysponuje nowszymi fotografiami bohatera artykułu, więc taka, a nie inna poza została użyta celowo. Czemu ma to służyć?

poniedziałek, 9 marca 2009

Niemiecki jest ciekawy

Pewnego dnia, Hotentoci (Hottentotten) zatrzymują mordercę (Attentäter), oskarżonego o zabójstwo pewnej matki (Mutter) hotentockiej (Hottentottenmutter), która w dodatku jest matką miejscowego głupka i jąkały (Stottertrottel). Taka matka po niemiecku zwie się Hottentottenstottertrottelmutter, zaś jej zabójca nazywa się Hottentottenstottertrottelmutterattentäter. Policja schwytała mordercę i umieściła go prowizorycznie w kufrze na kangury (Beutelrattenlattengitterkoffer), lecz więźniowi udaje się uciec. Rozpoczynają się poszukiwania. Po chwili do wodza przybiega hotentocki wojownik krzycząc:



— Złapałem zabójcę! (Attentäter).

— Tak? Jakiego zabójcę? — pyta wódz.

Beutelrattenlattengitterkofferattentäter — odpowiada wojownik.

— Jak to? Tego zabójcę, który jest w klatce z lecionki, na kangury? — pyta hotentocki wódz.

— Tak — odpowiada tubylec — to jest ten Hottentottenstottertrottelmutterattentäter (zabójca hotentockiej matki głupka i jąkały).

— Aha! — rzecze wódz Hotentotów - trzeba było od razu mówić, że schwytałeś Hottentottenstottertrottelmutterbeutelrattenlattengitterkofferattentäter!




Z anegdoty Juliana Tuwima

piątek, 20 lutego 2009

Walkiria

Z nudów poczułem się w obowiązku coś napisać. Wybór padł na film „Walkiria”, który miałem okazję obejrzeć w środę. Nie będę zajmował się wrażeniami artystycznymi, rozwodził się nad kunsztem twórców, czy też jego brakiem. Właśnie skonfrontowałem go z dokumentem z Discovery i jestem pozytywnie zaskoczony rzetelnością historyczną Amerykanów. Film traktuję w kategorii dobrze sfabularyzowanego dokumentu i chyba tak najlepiej do niego podchodzić.

„Walkiria” opowiada o spisku, którego zwieńczeniem był zamach na Hitlera, dokonany 20 lipca 1944r. w Wilczym Szańcu. Zamach, jak wiadomo, nie udał się, ale doprowadził do tego nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Badacze Discovery przeprowadzili dokładną analizę wybuchu. Z ich ustaleń wynika, że o tym, iż Hitler przeżył, a nawet nie odniósł poważniejszych obrażeń (zwichnięty nadgarstek, pęknięty bębenek) zadecydowały detale. Zamachowcy liczyli, że narada odbywać się będzie w bunkrze, który zwielokrotniłby siłę wybuchu, miała jednak miejsce w drewnianym domu dla gości, w dodatku przy otwartych oknach. To istotnie osłabiło siłę fali uderzeniowej. Płk. Stauffenberg pospieszany przez kogoś z zewnątrz, wołającego na naradę, zdążył uzbroić tylko jeden z dwóch kilogramowych ładunków. Drugi został przy jego adiutancie. Gdyby znalazł się w tej samej teczce, eksplodowałby nawet nieuzbrojony, nie dając szans nikomu z uczestników narady. Ale tak się nie stało. Kolejny przypadek, jeden z oficerów po rzekomym wyjściu Stauffenberga do telefonu, przewrócił nogą feralną teczkę i przestawił w nieco inne miejsce — za solidną nogę stołu. Ta znacznie stłumiła siłę wybuchu, podobnie jak kilku oficerów stojących między ładunkiem a Fuhrerem. Nie bez znaczenia pozostały nawet tak z pozoru niezwiązane fakty, jak przebieg linii frontu wschodniego, czy drewno, z którego zrobiono stół. Gdyby front biegł bardziej na wschód, oglądając mapę Hitler znalazłby się bliżej ładunku, a stojący bliżej oficerowie zamachu nie przeżyli. Stół natomiast, a przynajmniej niego nogi zostały zrobione z drewna dębowego. Doświadczalnie sprawdzono, że drewno sosnowe nie stanowiłoby tak dobrej osłony, a Adolf Hitler, nawet jeśli by przeżył, odniósłby znacznie poważniejsze rany. Po raz kolejny los zakpił sobie ze spiskowców, a Wodza umocnił w przekonaniu, że sprzyja mu Opatrzność, tak jak przy kilkunastu wcześniejszych zamachach na jego życie.

Po raz kolejny podkreślę szczegółowość filmu „Walkiria”. Niemal wszystkie sceny rekonstrukcji w filmie Discovery pokrywają się z fabułą filmu. Jedyną nieścisłością okazuje się zaskoczenie filmowego Stauffenberga miejscem narady. Tymczasem pułkownik od 5 dni przebywał w Szańcu i musiał wiedzieć, że w bunkrze jest po prostu za gorąco, aby odbyła się tam narada. Ponadto akurat wylano na niego kolejną warstwę betonu. Trudno mi ocenić rzetelność fabuły dotyczącej planowania spisku, gdyż tego tematu nie porusza zbyt szeroko dokument, ale nawet archiwalne zdjęcia do złudzenia przypominają sceny pokazane w filmie, a część aktorów drugoplanowych jest bardzo podobna do granych przez nich postaci.

Podsumowując, producenci wykonali kawał dobrej, historycznej roboty, który wzbudzi zainteresowanie historią II wojny światowej, a sama Gierłoż na pewno zyska na filmie. Ciągnąć tam będą rzesze (zabawna gra słów :)) turystów, aby na własne oczy zobaczyć bunkier i miejsce zamachu na Adolfa Hitlera.

sobota, 14 lutego 2009

Efekty Mpemby

Pewien artykuł z przekroju przypomniał mi ciekawy paradoks — efekt Mpemby. Zjawisko to polega na tym, że woda, czy ogólnie ciecz, o wyższej temperaturze zamarza szybciej niż ta o niższe, o ile pozostają w takich samych warunkach. DO dziś paradoks nie jest całkowicie wyjaśniony, a przeczy podstawowym zasadom termodynamiki. Ktoś ma jakieś rewolucyjne pomysły na wyjaśnienie? Czekam na propozycje.

czwartek, 12 lutego 2009

Gadu jak zwykle...

…daje ciała. Ostatnie wyczyny i coraz większe ilości spamu zmusiły mnie do napisania tego postu. Moje słowa niestety trafią w próżnię, ale się przynajmniej wyżyję na naszym monopoliście.

Co mam Gadu–Gadu do zarzucenia? W skrócie, że nie jest jabberem. W szczególe — przede wszystkim brak kontroli antyspamowej. Swego czasu coś takiego było, nawet udawało, że działa. Nie dało się wysłać linka do osoby, która nie miała nas w kontaktach, było teź, co prawda źle skonstruowane, zabezpieczenie przed zbyt dużą liczbą wysyłanych wiadomości. Czasy te niestety minęły, nawet nie wiem kiedy. Mniej więcej od roku co kilka dni dostają wiadomość od nieznajomego z zaproszeniem do testu na inteligencję, którego wypełnienie i zapłacenie im kilku, czy kilkunastu złotych, świadczyłoby o jej braku. Zdarzają się zaproszenia do nowo powstałych serwisów, ostatnie dni to wiadomości walentynkowe — ktoś rzekomo wysłał mi walentynkę. Chwyt socjotechnicznie bardzo dobry, w końcu takie przesyłki często są anonimowe, a w tym okresie każdy bardziej niż kiedykolwiek chce znaleźć miłość, jeśli jeszcze jej nie zaznaje. CTR jest z pewnością bardzo wysoki. Co kryje się pod otrzymywanym linkiem? Nie wiem, trochę bałem się sprawdzać, poza tym nie chciałem dawać satysfakcji spamerom.

Do ton irytującego spamu, dochodzą &dbquo;pady” serwerów. Zdarzają się niezbyt często, ale zazwyczaj seryjnie. Niedawno miała miejsce kolejna taka seria i przez kilka godzin GG używać się nie dało.

Kolejną kwestią są reklamy, nie tylko irytujące, ale wręcz agresywne. Jak można się godzić na konieczność zamknięcia okienka reklamowego chyba przy każdym logowaniu? Otóż tylko z lenistwa albo niewiedzy.

W jednym przypadku muszę pochwalić twórców naszego rodzimego komunikatora — w najnowszym kliencie wystarczy podać link do YouTube i automatycznie zagnieżdża się player. W pozostałych kwestiach pozostaje mi i może niektórym z Was zżymać się na molocha.

Na koniec, części na poprawę humoru, innym w ramach oświecenia polecam świetny tekst o specyficznym systemie pocztowym. Miłej lektury!

P.S. Właśnie znów dostałem walentynkę…

środa, 21 stycznia 2009

I love the world

Sztuka reklamy w służbie Discovery Channel.

czwartek, 15 stycznia 2009

Dokarmianie psa

Filmik może lepszy na Święta, ale bardzo mi się podoba. Niestety Joe Monster nie pozwala embedować, więc zostaje tylko link.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Znów Bliski Wschód

W ostatnich dniach jesteśmy świadkami kolejnej odsłony konfliktu na Bliskim Wschodzie. Wciąż nie widać perspektyw zaprowadzenia trwałego pokoju w tym rejonie. Poruszyć chciałbym jednak przede wszystkim temat reakcji globalnego społeczeństwa.

Historię konfliktu po krótce każdy powinien znać, a jeśli nie, odsyłam do Wikipedii, albo bardziej rzetelnych źródeł wiedzy historycznej. Główna idea i cel Hamasu, a i większej części krajów arabskich, to zniszczenie Izraela. Powzięli oni takie postanowienie w momencie powstania tego kraju, wypowiadając wojnę już dzień po ogłoszeniu niepodległości. Skupmy się jednak na dzisiejszej sytuacji.

Dziś Izrael jest niewielkim, ale silnym państwem, otoczonym przez świat arabski. Za każdą granicą są wrogie państwa, które mniej lub bardziej jawnie pragną zniszczenia Państwa Żydowskiego. Już sam fakt przetrwania, a nawet militarnej dominacji, budzi u mnie podziw. Izraela czy Żydów można nie lubić, ale trzeba przyznać, że świetnie sobie radzą w niełatwym otoczeniu. W licznych konfliktach, wywoływanych przez islamistów, potrafili rozszerzyć swoje granice. Być może nie było to najlepsze posunięcie w sensie dyplomatycznym, ale z drugiej strony uzyskali większą swobodę działania i ułatwili sobie obronę terytorium przed zakusami sąsiadów. Od lat problemem pozostaje Autonomia Palestyńska. O ile na Zachodnim Brzegu nie jest źle, a prezydent Abbas potrafił w miarę możliwości ostudzić agresję tamtejszych mieszkańców, to Strefa Gazy, od czasu przejęcia tam władzy przez Hamas, jest nieustannym źródłem konfliktu.

Kiedyś byłem zwolennikiem strony palestyńskiej. Wydawało mi się, że są stroną uciskaną. Izrael okupuje ich tereny, a każdy naród powinien mieć prawo do samostanowienia. Przełomem w moim podejściu był, o ile dobrze pamiętam, rok 2005, kiedy Izrael zlikwidował osiedla założone na terenach Autonomii. Jaka była reakcja Palestyńczyków? Uznali krok za słuszny i prawidłowy, ale zapowiedzieli, że nie wyrzekną się agresji, dopóki nie zniszczą całego Izraela. W ten sposób nie można rozmawiać. Polityka powinna opierać się na kompromisie i wzajemnych ustępstwach, jednak z tamtym światem nie ma co na nie liczyć. Emocjonalnie stoję murem za Izraelem. Uznaję ich prawo do obrony własnych obywateli. Mało tego, Arabów uznaję za zagrożenie dla naszej cywilizacji, choć to temat na osobny post, albo i cały blog. Stąd w naszym interesie jest, aby Żydzi radzili sobie z agresją Palestyńczyków. Dziś stanowią oni przedmurze naszego świata. Większość agresji zaślepionych muzułmanów kierowana jest w ich stronę, a Izrael dobrze sobie z nią radzi.

Chcąc zrozumieć Palestyńczyków, próbuję wysnuć pewne analogie. W końcu w naszej historii nie brak okupantów, zaborców i rzeszy innych agresorów. Każde z powstań, zrywów niepodległościowych, uznajemy za czyny szczytne, choć nieudane. Każdy stoi po stronie rodaków w walce o niepodległość. Sytuacje te różnią się jednak tłem historycznym. Palestyńczycy podnoszą, że Izrael został utworzony na ich terenach, został narzucony przez Brytyjczyków, aby pozbyć się Żydów z Zachodu. Nikt jednak nie przypomina, że islam powstał w VII w., a lud Abrahama tereny te, również ogniem i mieczem, wydarł tubylcom kilkadziesiąt wieków wcześniej. Kto ma teraz do nich największe prawo? Ten kto władał nimi najdłużej, jako pierwszy, przez ostatnie tysiąc, czy pięćdziesiąt lat? Nie sądzę, żeby dało się odpowiedzieć na to pytanie dobrze, dlatego należałoby doprowadzić do rozsądnego kompromisu. Jak jednak pisałem wyżej, jest to nierealne.

Do kogo porównać dzisiejszych Palestyńczyków? Do walczących w Powstaniu Listopadowym? Styczniowym? Warszawskim? Szarych Szeregów? Może Ślązaków, którzy chcieliby utworzyć własne państwo? Myślę, że najlepszą analogią jest hipotetyczna sytuacja, w której z dawnej Rzeczpospolitej, ciągnącej się od morza do morza, wyrywa się Białoruś. Z jaką reakcją powinno się to spotkać? W dawnych czasach na pewno rozwiązaniem byłaby zbrojna interwencja. Dziś nie uznałbym jej za najlepsze wyjście. Raczej skłonny bym był przyznać im prawo do własnego kraju, starając się pozostać w dobrych stosunkach dyplomatycznych. Dążę do tego, że porównywanie walki Palestyńczyków, do walk niepodległościowych Polaków nie ma podstaw. Oburzenie społeczności międzynarodowej, nawoływania do zawieszenia broni, krytyka ataku na Strefę Gazy są naiwne i błędnie uznają Palestyńczyków za ofiary. To Hamas w kilka dni po zakończeniu zawieszenia broni wznowił konflikt bombardując tereny żydowskie. Jeśli nie potrafisz zabić wilka, nie ciągnij go za ogon. Krytyka interwencji w Autonomii nie ma chyba podstaw innych, niż przesadna poprawność polityczna. Kraje Zachodu i duża część ich społeczeństw, wzywając do zakończenia walk, zapominają, kto na prawdę za nie odpowiada. Nie rozumieją chyba, że wycofanie się Izraela niczego nie zmieni. Równocześnie nie zauważają, że ci sami muzułmanie, których tak zaciekle chcą bronić na Bliskim Wschodzie, stają się problemem w ich własnych krajach.

Rozpisywać się na te tematy można długo, jednak ani to miejsce, ani właściwa pora. Najistotniejszym faktem jest, że ustępstwa ze strony Izraela, przynajmniej od czasu śmierci Icchaka Rabina, nie spotykają się ze zrozumieniem drugiej strony i nie przynoszą żadnych długoterminowych skutków. Zatem jeśli nie marchewka, zostaje kij.