środa, 23 września 2009

...widoki nieziemskie na świat...

Jak już pisałem w ostatnim poście, ten weekend spędziłem w polskich Tatrach. Nogi bolą mnie do dziś.

Wyjechaliśmy z Krakowa wczesnym rankiem i po 9 byliśmy już w Zakopanem. Zostawiliśmy bagaże i zahaczając o Krupówki pojechaliśmy na Łysą Polanę. Stamtąd ruszyliśmy do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Ponieważ dwoje z nas było zupełnymi górskimi nowicjuszami, szliśmy niezbyt forsownie. Można było cieszyć oczy Doliną Roztoki, pierwszy raz zobaczyłem Orlą Perć od drugiej strony. Patrząc na swoją obecną formę, zastanawiam się, czy przyjdzie mi jeszcze kiedyś cieszyć się tym wyjątkowym szlakiem. Około 14 dotarliśmy pod schronisko i zostaliśmy tam na dłuższą chwilę. Po posiłku legnęliśmy na kamieniach nad stawem i cieszyliśmy się słońcem. W międzyczasie zmieniliśmy plany z powrotu tą samą trasą na przejście przez Świstówkę do Morskiego Oka. Tym sposobem odwiedziliśmy dwa z najbardziej malowniczych miejsc w Tatrach. Szlak okazał się nieco trudniejszy niż się spodziewałem, ale tempo wciąż pozostawało spacerowe. Kilka miejsc wymagało większej ostrożności, ale szło się bardzo przyjemnie. O 18 wyruszyliśmy z Morskiego Oka i już po ciemku wróciliśmy do samochodu. W międzyczasie zrobiło się już dość chłodno, ale ratował nas nieustanny marsz. Po dotarciu do Zakopanego nasi „rookies” dopiero solidnie odczuli zmęczenie przebytym szlakiem. Zostało tylko coś zjeść i iść spać, aby z rana wyruszyć z powrotem w góry.

Niedziela zaczęła się dla mnie bardzo wcześnie, podobnie jak poprzedniego dnia, wstałem przed 6. Tego dnia na szlak wyruszyłem już sam, reszta została w Zakopanem. Za cel obrałem Wołowiec w Tatrach Zachodnich. Musiałem się spieszyć, ponieważ planowaliśmy być o 18 w Krakowie. Obrałem zielony szlak Doliną Chochołowską. Dopóki szedłem po w miarę płaskim terenie, czas miałem bardzo dobry. Do schroniska na Polanie Chochołowskiej dotarłem w 1,5h, dopiero tam zjadłem właściwe śniadanie i po przeanalizowaniu dalszej trasy, ruszyłem na żółty szlak. Początkowo zgubiłem go i czarnym szlakiem, który nie widniał na mapie, doszedłem do kaplicy, w której Janosik miał brać ślub z Maryną. Nie miałem jednak za dużo czasu, wystarczająco dużo strawiłem go już w schronisku. Wróciwszy na Polanę, znalazłem właściwą ścieżkę i zacząłem mozolnie kierować się w stronę Grzesia. Pierwszy etap bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Już po 20 czy 30 minutach dotarłem do skrzyżowania szlaków, które miało być bardzo blisko szczytu. Jak się później okazało, znów zawiodła mnie mapa, a miejsce to było znacznie niżej. Na szczyt dotarłem nie nadrabiając właściwie nic. Wcześniej, pod szczytem, przez szlak przeszła niewielka trąba powietrzna — fascynujące zjawisko. Na początku słychać szum, podobny jaki wydają paralotniarze. Wydawało mi się nawet, że któryś z nich zabłądził, chociaż nigdy nie widziałem spadochroniarza w Tatrach, aczkolwiek warunki wydawały się do tego bardzo dobre. Po chwili zobaczyłem, że dziwnie uginają się gałęzie kosodrzewiny i trawa. Na końcu poczułem silny, choć krótki podmuch wiatru. Niestety trąba nie niosła żadnego drobnego materiału, jak piach czy liście, więc jedynym jej widocznym skutkiem był ruch górskiej roślinności.

Za Grzesiem mój szlak prowadził na górę Rakoń. Po drodze warunki były niespotykane. Po stronie słowackiej, po mojej prawej ręce, widać było tylko chmury, które ustępowały niemal równo z linią szlaku. Po lewej natomiast stronie, pięknie świeciło słońce. W drodze na Rakoń przeszła koło mnie kolejna trąba, identyczna z poprzednią. Warto zaznaczyć, że odcinek między Polaną Chochołowską, a Rakoniem, był bardzo przyjemnie opustoszały, nie spotkałem tam więcej niż 10 osób. Tłoczniej zrobiło się natomiast od Rakonia, na którym zatrzymałem się na popas. Kolejnym przystankiem był już Wołowiec.

Szczyt Wołowiec jest jednym z najciekawszych i najładniejszych jakie kiedykolwiek odwiedziłem. Składają się na niego dwa położone blisko siebie wzniesienia, w dodatku po stronie południowej schodzi dość łagodnym, trawiastym zboczem. Choć było tam dużo osób, wcale nie było ciasno. Widoki również jedne z bardziej urokliwych, właściwie gdzie nie spojrzeć góry.

Po odpoczynku na szczycie, przyszedł czas na zejście. Z pośpiechu nie miałem zbytnio czasu aby robić dłuższe przerwy, więc jedynie zatrzymywałem się, lub nawet tylko zwalniałem, żeby się napić i gnałem dalej. Do początku Doliny Chochołowskiej doszedłem w niecałe 3 godziny, ale ponieważ dużo zbiegałem z góry, strasznie bolały mnie już nogi. Właściwie w trasie nie zatrzymywałem się, bo stwierdziłem, że bardziej boleć już nie mogą. Ok. 15.30 byłem już przy drodze na Witów, zabrałem Anię, Agnieszkę i Kamila z Zakopanego i pognaliśmy do Krakowa.

Gnaliśmy jednak tylko przez chwilę, bo zaraz zaczęły się korki, co nie dziwi w piękne niedzielne popołudnie. W sumie w korkach straciliśmy grubo ponad godzinę i w Krakowie byliśmy dopiero o 18.40. Z trasą, którą przeszedłem w niedzielę wreszcie wyrównałem rachunki. Ponad 3 lata temu wybierałem się już na nią, ale z samego rana przestraszyła mnie pogoda, a właściwie gęsta mgła. Kiedy już zrezygnowaliśmy z tej wyprawy, wyszło piękne słońce. Teraz wiem, jak dużo wtedy straciłem.

poniedziałek, 21 września 2009

Tam do ziemi dalej niż do gwiazd....

Ostatnie dwa weekendy spędziłem w Tatrach. Chociaż tyle udało mi się wyrwać z tego lata. Jak dotąd brakowało towarzystwa, a i u mnie zapału organizacyjnego.

Pierwszy weekend, przedłużony do trzech dni, upłynął mi na Słowacji w Tatrach Niżnych, w Demanowskiej Dolinie. Pierwsza zaplanowana trasa poprowadziła mnie zielonym szlakiem na Krupove Sedlo. Zaczęło się bardzo przyjemnie. Znalazłem dobry skrót prowadzący na szlak, dzięki czemu zaoszczędziłem ok. 1 km asfaltu. Z początku szlak prowadził drogą pożarową, niezbyt stromą, więc dziarsko trzymałem dobre tempo. Pierwszym problemem okazało się oznakowanie szlaku. W pewnym momencie zorientowałem się, że droga skręciła o 180 stopni i idę w złym kierunku. Wróciłem się, ale znaki namalowane na drzewach sugerowały, że szlak prowadzi właśnie tą drogą. Po szybkim przestudiowaniu mapy, dowiedziałem się w jakim kierunku prowadzi szlak, co wcale nie ułatwiło jego odnalezienia. Postanowiłem pójść na przełaj, z nadzieją, że wreszcie trafię na szlak. Udało się, zrobiłem kilkadziesiąt kroków i ujrzałem ścieżkę. Zadziwiony wróciłem się, aby odnaleźć jej właściwy początek i okazało się, że szukałem go ok. 4 metry obok, a mimo to nie znalazłem. Cóż, beznadziejne oznakowanie może zdarzyć się każdemu.

Dalsza trasa prowadziła doliną, nachylenie było niewielkie, więc szło się bez większych problemów. Od momentu wejścia na właściwy szlak, w miejscu, którego nie mogłem znaleźć, długo nie spotkałem żywej duszy. Dzikość gór przewyższała nawet tą, której doświadczyć można na szlakach bieszczadzkich. Zrobiłem sobie bardzo przyjemny popas przy cudnej kaskadzie, umilającej czas szumem spadającej wody. Skosztowałem słodkich malin i czarnych jagód i ruszyłem w dalszą drogę. Schody zaczęły się, gdy zaczęły się… schody. Okazało się, że moja forma jest znacznie gorsza niż była nawet dwa lata temu. Wspinanie się przychodziło mi z trudem, a czasy, które notowałem były dalekie od moich oczekiwań. Wlokłem się przez dłuższy czas, do momentu, gdy na rozgałęzieniu szlaków postanowiłem, że o 14 muszę być na szczycie. Kosztowało mnie to dużo wysiłku, ale udało się, nawet z parominutowym zapasem. Na przełęczy okazało się, że prowadzi z niej szlak na Dziumbier, który nie był zaznaczony na mojej mapie. Kiedy siedziałem, zamierzając zjeść kanapkę i zastanawiałem się, czy ruszyć jeszcze na sam szczyt (pierwszy dzień miał być rozgrzewką, niestety, nie wyszło), nota bene najwyższy w Tatrach Niżnych, z nieba poleciały pierwsze krople, a w chmurach zaczęły się niepokojące pomruki. Wiedząc co się święci, postanowiłem zrezygnować z jedzenia i czym prędzej wracać na szlak. Kiedy schodziłem z przełęczy zaczął padać grad, na szczęście dość drobny. Był nawet przyjemniejszy niż deszcz, bo nie moczył ubrania. Niestety z każdą chwilą było gorzej. Grad przeszedł w rzęsisty deszcz, a burza przybrała na sile. Co więcej, byłem jedynym na obranym przeze mnie żółtym szlaku. Coraz bliższe pioruny solidnie mnie postraszyły. Na początku kucałem w niższych punktach szlaku, zaraz po uderzeniu pioruna, później postanowiłem czekać na grzmot i korzystając z przerw między nimi przechodzić za kolejne niewielkie wzniesienia. Ostatecznie plan ten porzuciłem, gdy piorun uderzył na tyle blisko, że usłyszałem go w tej samej chwili co zobaczyłem. Zerknąłem na mapę i dowiedziałem się, że szlak prowadzi granią, a przede mną 1:45 drogi. To było zbyt duże ryzyko do podjęcia. Musiałem zawrócić na szlak, którym przyszedłem. W międzyczasie woda spływająca po spodniach całkowicie zmoczyła mi buty i schodząc po śliskich kamieniach myślałem tylko o tym, aby nie mieć odparzeń na stopach. Na szczęście udało się, ale zamierzonej trasy nie pokonałem. Okazało się, że decyzja, którą podjąłem wcześniej, aby wchodzić zielonym szlakiem, a wracać żółtym była błędna. Gdybym od razu szedł granią, burza zastałaby mnie już w czasie schodzenia w dolinę. Niestety, pogoda w górach nie jest przewidywalna. Z doszczętnie przemoczonymi nogami (kurtka sprawiła się rewelacyjnie), dotarłem do kwatery w Zahradkach.

Popołudnie, wieczór i część poranka spędziłem na osuszaniu butów, tak aby dało się je założyć. W niedzielę na szlak wyruszyłem dość późno. Spodziewałem się podobnego załamania pogody i postanowiłem podejść do skrzyżowania szlaków i dopiero tam podjąć decyzję, o dalszej podróży. Pierwszy fragment trasy był dla mnie dramatyczny. Sobotnie forsowne podejście, ucieczka granią przed burzą i pośpieszne zejście do doliny solidnie obciążyły moje kolana. Dodatkowo obrałem nieco dłuższy szlak i na wspomniane skrzyżowanie dotarłem dość późno. Pogoda jednak zrobiła mi dużą niespodziankę i choć nie miałem sił, bolały mnie kolana, to postanowiłem, zaryzykować drogę na Chopok. Postanowiłem, że jeśli będzie zbyt późno na zejście, to zjadę wyciągiem. Przyspieszyłem tempo i w przyzwoitym czasie, krótszym niż na mapie, znalazłem się na szczycie. W drodze dodatkowo motywowały mnie namalowane na kamieniach odległości do szczytu. Z muzyką Queen w słuchawkach wdrapywałem się o kolejne metry szlaku. Już na górze okazało się, że ze szczytu wyciągiem zjechać się nie da. Ostatnie metry wyczerpującego dla mnie podejścia, umiliła mi piosenka, a jakże, „We are the Champions” Pogoda nie była zbyt dobra, robiło się coraz zimniej, ale na szczęście nie padało. Zostało więc zrobić kilka zdjęć i schodzić w dolinę. Niestety zmęczenie i kolana wzięły górę nad ambicją i choć nie było jeszcze ciemno, bo zaledwie 16:15 (sam się dziwię, że tak szybko obróciłem), zjechałem na gapę wyciągiem.

Wieczór skończył się wyjątkowo szybko, ale mimo wszystko nie udało mi się wcześnie wstać. Ponieważ musieliśmy wykwaterować się najpóźniej o 17, poszedłem tylko krótkim szlakiem do bunkrów z czasów II Wojny Światowej. Miałem przy tym odrobinę szczęścia, gdyż przy szlaku trwała wycinka drzew. Zatrzymałem się na chwilę przy drogowskazie na rozstajach i kiedy ruszyłem, 3 m przede mną upadł szczyt ściętego drzewa. Kilka kroków dalej i mógłbym nim dostać, zwłaszcza, że miałem na uszach słuchawki i nic nie słyszałem. Same bunkry okazały się nieco groteskowe. 6 drewnianych bud, z prymitywnymi ławkami, pozbawione jakichkolwiek stanowisk strzelniczych. Bliżej było im do szałasów, niż do umocnień. Na tym skończyła się właściwie cała wyprawa, pozostało tylko zrobić zakupy i wracać do ojczyzny.

środa, 2 września 2009

Mea culpa

Moja działalność blogowa asymptotycznie zbliżyła się do zera. Wina, jak zwykle, leży po mojej stronie. Jedynym usprawiedliwieniem może być problem z Internetem w mieszkaniu, ale post można napisać offline i wrzucić go w biurze. Problemem blogowania jest to, że jeśli straci się systematyczność, to trudno do niej wrócić. Pada motywacja. A i nieliczni czytelnicy jakoś się nie domagają niczego nowego.

Na początek ożywienia tej strony, nie omieszkam pochwalić się, że wersja beta mojej magisterki została zaakceptowana. Zostaje mi dopisać zakończenie, przypisy, podpisy i wszystkie inne pisy, przeczytać jeszcze raz w poszukiwaniu pomyłek i iść drukować. Później powalczyć z uczelnianą biurokracją, zapłacić haracz i, zapewne z ekscytacją, czekać na obronę.

Żeby post ten miał jakąś treść, wrócę do impulsu, który tknął mnie do napisania go właśnie teraz. Dziś dwukrotnie natknąłem się w sieci na niewłaściwe użycie zaimka „tobie”. Zdarza się, że ludzie używają go zamiast krótszego „ci”. Co gorsza zamieniają je nie tylko w mowie, ale i w piśmie. Zastanawiam się co jest powodem tego błahego, ale dość dziwnego błędu. Większość z nas nie ma przecież takiego problemu, choć nikt nie potrafiłby na szybko sformułować rządzącej tymi słowami zasady. Czy jest to niemożność zauważenia subtelnej różnicy między tymi słowami? Często wydaje mi się, że zaimek „tobie” uważany jest za ładniejszy, bardziej elegancki i dlatego bywa używany błędnie. Niestety jestem wyczulony na tego rodzaju błędy i zwyczajnie mnie rażą.

Próby samodzielnego dojścia do wspomnianej zasady spełzły na niczym. Muszę posłużyć się cytatem z Poradni Językowej PWN autorstwa p. Mirosława Bańko:Formy tobie używamy, gdy chcemy na nią położyć akcent, np. Tobie się to podoba? Formy ci używamy w pozycji nieakcentowanej, np. Podoba ci się to? Położenie zaimka po czasowniku lub nie jest tutaj kwestią bez znaczenia. Są sytuacje, które uzasadniają użycie formy akcentowanej po czasowniku, np. przy kontrastowaniu: Wszystko zawdzięczam tobie, nie jej.

Obiecuję (sobie) wrócić do prowadzenia blogów. Tematy się znajdą. Choćby książki, które ostatnio pochłaniam z ekranu telefonu i polecam każdemu spróbować. Wyświetlacz nie musi być wielki, byle dobrej jakości. Mój SEk800i sprawdza się rewelacyjnie. W tym roku przeczytałem już na nim kilkanaście książek. Znalazłem lekarstwo na mój wtórny analfabetyzm.