sobota, 31 października 2009

Iskierka nadziei

Dziś szykowałem się do napisania kolejnego smutnego postu na temat Realu. Spodziewałem się niekorzystnego wyniku z Getafe, tym bardziej, że wydawało mi się, że to mecz wyjazdowy (chociaż daleko nie jest).

Dzień po ostatniej notce, Real brutalnie potwierdził moje słowa. Katastrofalna przegrana z trzecioligowym Alcorcon nie powinna się przytrafić. A to i tak był niski wymiar kary. Królewscy grali beznadziejnie w obronie i nieskutecznie w ataku. Symbolem upadku jest Drenthe, zazwyczaj sprawiający wrażenie walecznego, we wtorek zapału nie miał za grosz. Przy dwóch bramkach dla Alcorcon, gdy akcje szły lewą stroną, Royston biegł truchtem nie podejmując walki o piłkę. Może by nie zdążył, może nie udałoby mu się odebrać piłki, ale nikt nie mógłby mu odmówić starań. Warto zaznaczyć, że bramki te padały jeszcze w pierwszej połowie, więc wymawiać się zmęczeniem nikt nie miał podstaw. Pierwsza bramka to wynik podobnej ambicji Christopha Metzeldera, który błąkał się w polu karnym jak pijany, zostawił niekrytego przeciwnika, przesuwając się w sobie tylko wiadomym celu, zważywszy, że przy graczu z piłką był inny zawodnik Realu. Kiedy prostopadłe podanie doszło już do (trudność gramatyczna: Borji, Borjy, Borży? Borja?), Niemiec truchtał finezyjne wężyki. Tylko przy ostatniej bramce trudno obwinić jednego zawodnika, zawaliła cała drużyna. Przed polem karnym nie było asekuracji, Dudek trochę niefortunnie wypiąstkował, choć piłka leciała w górę wystarczająco długo aby się ustawić, a kozłująca piłka trafiła do gracza, którego wszyscy już zignorowali, myśląc o wyprowadzaniu ataku. Obok meczu przeszedł też Guti, który zmieniony w połowie, miał wulgarnie odnieść się do Pellegriniego, a później pokazał kibicom środkowy palec. Jeśli to, co pisze Marca jest prawdą, Guti powinien zostać karnie zdegradowany do Castilli. O tym meczu szkoda już więcej pisać, trzeba o nim jak najszybciej zapomnieć. Nie wierzę w awans Realu, choć oczywiście jest w zasięgu. Strzelić u siebie pięć goli takiej drużynie nie jest niewykonalne.

Dziś spodziewałem się, że do ogródka dorzucony zostanie kolejny kamień, na szczęście miło się zaskoczyłem. Nie widziałem samego początku meczu, ale urywki, które pojawiały się co chwilę na ekranie, nie wyglądały zachęcająco.

Na dobre mecz zacząłem oglądać chwilę przed kontrowersyjną czerwoną kartką dla Albiola. Nie jestem znawcą przepisów, więc kategorycznych sądów w takich przypadkach nie wypowiadam, ale w mojej opinii sędzia zdecydowanie przesadził z reakcją. Raul Albiol zachował się głupio, faulował, szarpiąc Soldado za koszulkę, ale ten nawet nie próbował utrzymać się na nogach, a wszystko działo się w przepychance przed polem karnym. Mam wrażenie, że nawet żółta kartka nie była tam całkiem oczywista, choć zasłużona. Chwilę potem żółte kartki dostali Marcelo i Xabi Alonso po faulu na… Marcelo. Po kilku minutach na polu karnym upadł Kaka, ale sędzia nie dopatrzył się faulu. Mi wydawało się, że faul zawodnika Getafe jednak był, aczkolwiek widziałem tylko jedną powtórkę. Sędzia trochę się zrehabilitował dobrze stosując przywilej korzyści przy faulu na Kace w pobliżu pola karnego.

Ogólny obraz gry Blancos, paradoksalnie, po czerwonej kartce poprawił się. Lewą stroną obrony zaopiekował się Sergio Ramos, prawą Arbeloa, a środkiem Pepe. Ramos i Arbeloa poświęcali uwagę głównie obronie i właściwie jedynymi okazjami Getafe były groźne główki Soldado. W środku Lassana Diarra walczył tak, jak tego od niego oczekuję, wreszcie zagrożenie zaczął stwarzać Kaka, podając nawet świetnie do Benzemy, który niestety trafił w bramkarza. Na lewej stronie udzielał się też Marcelo, nieobciążony zadaniami obronnymi, do których się nie nadaje. To on w drugiej połowie świetnie wrzucił piłkę Higuainowi, która podkręcona zmyliła obrońcę, Gonzalo zdołał przyjąć ją na klatkę mimo asysty dwóch obrońców i zaskoczył precyzyjnym strzałem. Niewiele później zdobył kolejnego gola, a następnie wyrwał się obrońcom i oddał niezły strzał. Niestety z dużego kąta trafił tylko w słupek. El Pipita zaskoczył bardzo mile i jeśli ma tak grać częściej, to chętnie widzę go w pierwszym składzie na stałe. Niestety w 75 minucie został zmieniony przez Raula, a całej drużynie nieco opadł już zapał do ataków. Gdyby zszedł Benzema, może wyglądałoby to lepiej. Po raz kolejny nie jestem zadowolony z gry Xabiego Alonso. Choć miał kilka dobrych zagrań w ataku, to nie przykładał się do gry obronnej.

Najważniejszą zmianą jaka zaszła w grze Realu jest dla mnie przerzucenie ciężaru gry na skrzydła. To tam rodziły się okazje bramkowe, a braków w środku pola widać nie było. Mam nadzieję, że trener przekona się do takiego systemu, niepokoi jedynie niewielka liczba nadających się do takiej gry zawodników. Bardzo ważny będzie wtorkowy mecz z Milanem. Jeśli Królewskim uda się w ładnym stylu wygrać z rossoneri, drużyna ma szanse złapać wiatr w żagle. Oczywiście zadanie nie będzie łatwe. Trener Pellegrini powinien skupić się teraz na usprawnieniu gry poszczególnych zawodników (Xabi Alonso, Benzema), nadać kierunek wysiłkom innych (bardzo dobry dziś Lass, przyzwoity Kaka) i zadbać o uszczelnienie obrony. Mówię to niechętnie, ale Raula powinien chyba zacząć traktować jak jokera, który może sprawdzić się tylko w określonych warunkach. Jeśli drużyna ma kłaść większy nacisk na obronę, czego cały czas oczekuję, osamotniony Raul z przodu traci swoje zęby. Zawodnicy Realu to wciąż najlepsi piłkarze na świecie, ale każdy z nich potrzebuje precyzyjnie określonej roli w zespole.

P.S. A Barcelona zremisowała po błędzie Marqueza, Puyola i Pique w ostatnich sekundach meczu. I jeszcze odbiła się od głowy Valdesa. Nie chcę popadać w bezpodstawny optymizm, ale Barcelona grała w lidze jeden trudny mecz i go zremisowała. Może nie wszystko stracone.

poniedziałek, 26 października 2009

Kryzys Królewskich

Dziś postanowiłem napisać o sporcie, mianowicie o sytuacji w moim ulubionym klubie, czyli Realu Madryt. Real jest w kryzysie, większość osób interesujących się piłką się ze mną zgodzi. Mi jednak nie chodzi o kryzys formy w ostatnich meczach – przegranych z Sevillą i Milanem, czy remisem ze Sportingiem Gijon, którego 7. pozycję w tabeli uważam za wypadek i czas sprowadzi ich na niższe lokaty. Kryzys jest znacznie głębszy i sięga kilku ostatnich lat.

Złota Era Realu Madryt skończyła się wraz ze zwolnieniem, w dość dziwnych okolicznościach, trenera Vincente Del Bosque. Okoliczności dziwne o tyle, że Real zdobył w 2003 roku mistrzostwo Hiszpanii i doszedł do półfinału Ligi Mistrzów, odpadając z od dawna przeze mnie znienawidzonym Juventusem. Trudno mi wypowiadać się w tej chwili o stylu gry, bo oglądać Real mogłem tylko w rozgrywkach europejskich, a i pamięć tamtych czasów już zawodzi. Obrona może już nie zachwycała, ale niespecjalnie to dziwi, gdyż składała się z wiekowego Hierro, „przerobionego” na obrońcę Helguery, albo miernego Pavona. Atak wciąż jednak działał nieźle, a największym problemem było niezadowolenie Morientesa, który mało grał. W nowym sezonie na ławce zasiadł Carlos Queiroz i nic już nie było takie samo. Równocześnie do Realu trafił kolejny „galaktyczny” — David Beckham. Choć jego rola w drużynie jest raczej niedoceniana, gdyż nie grał w drużynie Królewskich tak źle, to stał się w pewnym sensie symbolem upadku, przedkładania przez prezesa Florentino Pereza względów biznesowych nad sportowe. Do tego w chamski i arogancki sposób rozstano się z Claudem Makelele, który zarabiając znacznie mniej niż gwiazdorzy zażądał podwyżki, a który choć niezauważany, stanowił bardzo ważny element drużyny. Po jego odejściu Real stracił swój blask, którego do dziś nie odzyskał, a Francuz stał się kluczowym zawodnikiem Chelsea. Koncepcja Zidanes y Pavones na dłuższą metę okazała się nieskuteczna. Realowi w fazie pucharowej Ligi Mistrzów udało się z trudem wyeliminować Bayern Monachium, ale odpadł z Monaco, ponieważ stracił więcej goli u siebie. Nota bene dwa z pięciu straconych przez Los Merengues goli były autorstwa wypożyczonego Fernando Morientesa. Co gorsza, okazało się, że to ostatni raz, gdy Real Madryt występował w ćwierćfinale LM! W kolejnych latach odpadał kolejno z Juventusem, Arsenalem, Bayernem, Romą i Liverpoolem. Sezon ligowy 2003—04 skończył się natomiast zupełną katastrofą – Real zajął 4. miejsce, przegrywając 5 ostatnich meczów, w tym z takimi „potęgami” jak Mallorca, Mucia i Real Sociedad – wszystkie z dolnej połowy tabeli. Strata do pierwszej Valencii wyniosła 7 punktów, a drugiej Barcelony zaledwie 2 punkty! Wystarczyło zatem pokonać słabeuszy, aby zdobyć mistrzostwo, albo choć jeden z tych meczów wygrać, aby objąć drugą lokatę. Niestety drużyna Queirosa nie była do tego zdolna, a jego zwolnienie rozpoczęło prawdziwą karuzelę na tym stanowisku. Manuel Pellegrini jest już dziewiątym trenerem od zatrudnienia Portugalczyka. Jedynymi, którzy zdobyli jakiekolwiek tytuły byli Fabio Capello i Bernd Schuster w sezonach 2007 i 2008. Zdobyte mistrzostwa Hiszpanii nie wynikały jednak z siły Królewskich, a raczej miernej postawy konkurentów, z Barceloną na czele. W 2007 roku obie drużyny miały tyle samo punktów, jednak Real zgromadził w bezpośrednich pojedynkach 4 punkty (2:0 i 3:3 po hat-tricku Messiego i golu w doliczonym czasie) i mimo znacznie gorszego stosunku bramek, zajął pierwsze miejsce, wygrywając w ostatniej kolejce 3:1 z Mallorcą. Kolejny sezon to piękny upadek Barcelony, która zajęła trzecie miejsce, a na Bernabeu przyjechała oklaskiwać zdobyte przez rywali mistrzostwo, a w meczu przegrała aż 4:1. To jednak ostatnia tak radosna chwila dla kibiców Realu. Ostatni sezon to już porażka na całej linii – ośmieszające porażki z Juventusem w grupie LM, katastrofa w Liverpoolu i upokarzające 2:6 z Barceloną na Santiago Bernabeu, gaszące tlący się gdzieś płomyk nadziei na niespodziankę (Real, o ile pamiętam, zmniejszył stratę z 10 do zaledwie 4 punktów grając słabo, ale wygrywając mecz za meczem). W tym sezonie, mimo „kosmicznych transferów” drużyna znów nie zachwyca, a Barcelona poza trzema słabszymi meczami, efektownie miażdży przeciwników.

Transfery, a szerzej mówiąc polityka kadrowa, to coś, co kuleje co najmniej od momentu zakupu Davida Beckhama. Ten, pod względem sportowym nie był wart wydanych 25 mln funtów. Tymczasem w obronie grały takie osobistości, a może osobliwości, jak Pavon, Raul Bravo, Mejia i skrzydłowi Roberto Carlos i Salgado, którzy w niczym nie przypominali siebie z czasów świetności. Kolejne lata to nieudane próby wzmocnienia obrony Walterem Samuelem i wiecznie kontuzjowanym Jonathanem Woodgatem. Następne transfery wydawały się znacznie lepsze, ale z czasem okazywały się lub okazują coraz większymi rozczarowaniami – Ramos, Robinho, Cicinho, Baptista, Marcelo, Higuain, Gago, Reyes, Drenthe, Snijder, Van der Vaart, Saviola, Heinze. Taką liczbą nietrafionych transferów utalentowanych, bądź co bądź, zawodników, można by obdzielić kilka drużyn. Lepszymi decyzjami były transakcje Robbena, van Nistelrooya, Diarry czy Cannavaro, choć trzech pierwszych trapią kontuzje, a ostatniemu pozwolono odejść do Juventusu. Każdy z tych zawodników zasługuje na osobny komentarz, ale nie przy tej okazji. Dość powiedzieć, że każdy, kto przychodził do Realu zatrzymuje się w rozwoju, albo nawet cofa. To samo dotyczy transferów nieco świeższych – Huntelaar, z którym już się pożegnaliśmy, Lassana Diarra, który miał świetny początek, a teraz już nie zachwyca – a także ostatnich nabytków – Xabi Alonso, który nie potrafi znaleźć się w drużynie, a precyzja jego podań dramatycznie spadła, Kaka, który miał być bogiem, a jest przeciętnym śmiertelnikiem, Benzema, który snuje się po boisku, nie dociera do niego piłka, a kiedy już to się uda, to nie zawsze w nią trafia. Od razu w drużynie przyjęli się jedynie Albiol i Christiano Ronaldo, choć pierwszemu zdarzają się błędy, a drugi już złapał dość poważny uraz.

W międzyczasie, sprowadzając coraz to nowych zawodników, straciliśmy kilka talentów. Co robi teraz Javier Portillo, Hombre Gol, którego osiągnięcia w drużynie młodzieżowej były porównywane do tych samego Raula? Dlaczego odejść musiał Mata, który teraz jest gwiazdą Valencii? Dlaczego swojej szansy nie dostał Negredo? Dlaczego Granero został doceniony dopiero po grze w Getafe, ale po ładnym początku w Realu, zajął miejsce w szeregu przeciętniaków? Pytań takich stawiać można jeszcze więcej.

Wracając do gasnących talentów, które jednak swoją szansę dostały. Dlaczego Sergio Ramos równie często gra dobrze, jak błaźni się na boisku? Co stało się z jego dobrą techniką i skutecznością w obronie? Miał być skrzydłowym na miarę Roberto Carlosa, choć oczywiście o innej specyfice, a tymczasem jest przeciętnym obrońcą, którego w dodatku często brakuje na miejscu, a jego udział w akcjach ofensywnych coraz częściej kończy się nieudanym dryblingiem, albo niecelnym dośrodkowaniem? Humor poprawia nieco Pepe, który ostatnio gra całkiem nieźle, ale kosztowało to dużo czasu i popełnionych błędów, łącznie z kopnięciem leżącego zawodnika Getafe. Na lewej stronie od dawna jest dziura – Gabriel Heinze, choć darzę go dużą sympatią, często popełniał groźne błędy w obronie, a w ataku nie przydawał się tak, jak od niego oczekiwano, Marcelo jest solidnym, młodym zawodnikiem, ale gdy wkracza na swoją połowę, chyba wiążą mu się niewidzialne sznurówki, bo zwłaszcza ostatnio popełnia liczne i fatalne w skutkach błędy. Kolejny obiecujący młodzik Royston Drenthe, który czarował w młodzieżowej reprezentacji Holandii, zupełnie zgasł w Realu. Nie wystarczy wyglądać jak Davids, żeby grać jak Davids. Blok obronny, opiera się głównie na nadludzkich możliwościach Casillasa, któremu jednak też trafiają się błędy i słabsze mecze, jak niedawny z Milanem, czy fatalna passa z zeszłego sezonu przypieczętowana kuriozalnym golem straconym z wolnego. Idąc dalej, trudno się do kogoś nie przyczepić. Lassana Diarra, fantastycznie zapowiadający się defensywny pomocnik, który zaraz po przyjściu do Królewskich walczył jak lew, wszędzie go było pełno, równa poziomem do reszty drużyny. Xabi Alonso nie zagrał chyba jednego dobrego meczu, tymczasem wszyscy oczekiwali, że przyniesie ze sobą świetne rozumienie gry, że z takimi partnerami w ataku będzie rozgrywającym najwyższej klasy. Co robi na boisku Kaka? Czemu ma aż tak mało udanych zagrań? Nie gra wiele lepiej niż młody „Pirat” Granero. Nie pokazuje też nic Benzema, choć jemu można dać czas na rozwój, o ile on kiedykolwiek nastąpi, bo w Realu ostatnio z tym krucho. Całość dopełnia Raul, który choć strzela gole, to od kilku sezonów nie jest już tym piłkarzem, którym był kiedyś, a przecież nie jest jeszcze bardzo stary. Możliwe, że organizm dość wcześnie zaczął tracić siłę, szybkość czy wytrzymałość, ale równie dobrze może to być problem z dietą, złymi treningami, albo innymi niuansami piłkarskiego fachu. Całość smutnego obrazu dopełnia Higuain, który od kilku sezonów jest obiecującym, młodym zawodnikiem, od kilku sezonów potrafi stworzyć sytuację i od kilku sezonów najczęściej jego strzały trafiają w bramkarza. Nie do końca zrozumiała jest dla mnie tajemnica, w jaki sposób zdobył w zeszłym sezonie 14 goli, bo celność strzałów cały czas miał marną. Jedynym graczem z pola, który wlewa w moje serce nadzieję, jest, nie myślałem, że kiedyś to powiem, Christiano Ronaldo. Na czym jednak polega jego wkład w drużynę? Potrafi wziąć piłkę, przebiec z nią kawał boiska i oddać groźny strzał. Oddaje je jednak za często, bo czasem lepszym rozwiązaniem byłoby podanie do świetnie wystawionego partnera. Ale można mu wybaczyć, bronią go rezultaty.

Było o poszczególnych zawodnikach, teraz czas na całą drużynę. Zaczynając od sprawy, na którą zawodnicy nie mają wpływu – kontuzje. W zeszłym sezonie w Realu było ich prawie najwięcej w Europie, a winą za to obarczano Waltera Di Salvo. Di Salvo już nie ma, a Królewscy znów zaczynają sezon od serii kontuzji. Gdzie leży przyczyna? Czy winny jest sztab medyczny, czy może przeciążenie na treningach? Tego nie wiem i nigdy nie będę wiedział.

Na pewno przyczyną nie jest wypruwanie sobie żył na boisku, bo zapału u zawodników Realu nie widać. Bronić nie wszystkim się chce, a to absolutna konieczność przy tak niepewnej obronie. Oglądając mecze z Juventusem, Liverpoolem, czy ostatni mecz Valencia — Barcelona, zastanawiałem się dlaczego to Real nie może bronić się tak doskonale. O ile do skuteczności obrony dwóch pierwszych, można dodać indolencję piłkarzy w białych koszulkach, to Valencia na pewno nie miała słabego przeciwnika, choć trafiła na słabszy okres Blaugrany. Mimo wszystko Valencia wybiła wszystkie zęby Barcelonie, nie mógł pokazać się Messi, niewielkie zrywy miał Iniesta, a tak bezradnego Xaviego dawno nie widziałem. Pozostaje zadać pytanie, czy to trenerzy nie widzą konieczności lepszej organizacji gry obronnej, wtedy nie nadają się do swojej pracy, czy zawodnikom nie chce się wykonywać poleceń trenerów, co jest dla mnie nie do pomyślenia, czy może na Realu ciąży taka presja gry ofensywnej i ładnej, że licznie się bronić po prostu im wstyd? Jeśli Los Merengues wygrają Ligę Mistrzów, kibice wybaczą im nawet najbardziej obrzydliwy styl.

Kolejna plaga w Realu, to upadek umiejętności dryblingu. Nie wiem czy Kaka wyzbył się ich już w Milanie, ale w Madrycie kiwa fatalnie. Sergio Ramos traci piłkę niemal przy każdej próbie minięcia przeciwnika, Marcelo wypada trochę lepiej, ale też niczym nie zachwyca. W najlepszych czasach Raul potrafił wkręcić w ziemię niejednego obrońcę, dlaczego teraz nie wychodzi mu to nigdy? Właściwie każdy zawodnik, z wyłączeniem CR9, poddany presji przeciwnika, musi piłkę oddać partnerowi, albo stracić. Czasem coś zdziałać dryblingiem uda się Gonzalo Higuainowi, a do niedawna dość skutecznie kiwał Robben, choć na przykład Liverpool radził sobie z jego zwodami doskonale.

Gdyby się zastanowić, znalazłoby się jeszcze więcej problemów w Realu Madryt, ale i tak do tego momentu doczytali tylko najwytrwalisi. Pozostaje wysnuć prosty wniosek, władze, sztab treningowy i piłkarze powinni zdać sobie sprawę, że w drużynie od lat dzieje się źle, a dwa mistrzostwa kraju nie zostały wygrane, a oddane przez konkurentów. Niegdyś świetnie funkcjonująca maszyna dawno już zardzewiała, a montowane części zamienne do niej nie pasują. Zmienić trzeba albo cały mechanizm, albo wyeliminować drobne wady, które sprawiają, że nie działa już tak, jak za dawnych czasów. Kurczowe trzymanie się podobnej taktyki przez kolejnych trenerów, nieustanny brak ambicji na boisku to prawdopodobne przyczyny tego kryzysu, być może najgłębszego w historii klubu i nie dajmy sobie mydlić oczu, że jest inaczej. Być może każdy przeciwnik szczególnie mocno chce wygrać z Realem, ale na pewno nie mniej pragnie zwycięstwa nad Barceloną, czy innymi przeciwnikami w Lidze Mistrzów.

środa, 14 października 2009

Psychoza

I znów w telegraficznym skrócie o filmie. Tym razem klasycznie, bo na ścianie pojawiła się „Psychoza” Hitchcocka. Trochę wstyd się przyznać, ale to pierwszy film tego reżysera jaki widziałem, choć pewnie zaliczam się w tym do większej części naszego pokolenia. Ale o filmie.

Film został nakręcony w 1960 roku, więc nie można spodziewać się po nim fajewerków, czy realistycznych efektów specjalnych. Fotomontaże podczas jazdy samochodem wyglądają klasycznie żenująco. Mam wrażenie, być może mylne, że nawet jak na tamte czasy, to się nie postarali (ktoś mnie wyprowadzi z błędu?). W obrazie tym jednak wcale nie o obraz chodzi. To, w jaki sposób jest przedstawiona cała fabuła, to istny majstersztyk. Akcja zawiązuje się błyskawicznie, cały czas trzyma w lekkim, ale stałym i przyjemnym napięciu, a kiedy wydaje się, że to już koniec, tak na prawdę zaczyna się rozkręcać. Słynna scena morderstwa pod prysznicem, to dopiero początek „prania mózgu”, które funduje widzowi reżyser. Nie bez kozery Alfred Hitchcock stwierdził, że „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć.”

Trudno w ogóle porównywać „Psychozę” ze współczesnymi horrorami, w których najstraszniejsza jest głupota bohaterów i pieniądze wydane na realizację, przestraszyć się nie da, bo przed wszystkim ostrzega widza muzyka, a całość kąpie się w hektolitrach krwi. Jeśli oglądaliście filmy „Hills have eyes” i „Wrong Turn”, to wiecie o czym mówię (ktoś widzi między nimi jakąś różnicę?). Hitchcock trzyma w napięciu cały czas i choć dźganie nożem i niezbyt udana krew wyglądają trochę groteskowo, to nie one są najważniejszym elementem w filmie. Widzowi cały czas towarzyszy dobrze zrealizowany dźwięk, podkreślający napięcie, choć również osiągnięty prostymi sposobami. Klasyczne instrumenty okazują się zupełnie wystarczające. Nawet rozwiązanie fabuły jest ciekawe, zaskakujące, a ostatnie sekundy subtelnie wstrząsające. Następne będzie chyba „Okno na podwórze”

wtorek, 13 października 2009

Grindhouse

Tą późną porą postanowiłem mało starannie napisać o dzisiejszym filmie. Tymczasowo zdobyłem rzutnik, więc obejrzeć coś trzeba było. Wybór padł na „Grindhouse: Death Proof” Tarantino.

Krótko mówiąc, film jest świetny. Nie ma sensu opisywać fabuły, aby nie psuć zabawy tym, którzy dopiero będą go oglądać. Ci co widzieli, wiedzą o co chodzi. Co jest w filmie? Ciekawie pokazane postacie, każda ma w sobie coś bardzo charakterystycznego. Z długich rozmów o niczym, wyłaniają się bardzo dobrze zarysowane obrazy osobowości. A później jest nieoczekiwany zwrot akcji. Film składa się z dwóch części, ale obie zaskakują zakończeniami. Do tego chyba najbardziej emocjonująca scena samochodowego pojedynku, jaką widziałem. Po prostu Quentin jak zwykle stanął na wysokości zadania.

sobota, 3 października 2009

"Cześć Romeczku! Co tam u Ciebie?"

Na pierwszych stronach portali, a pewnie i gazet, aż huczy ostatnio o Romanie Polańskim. Dlaczego aresztowanie reżysera budzi tak odmienne reakcje?

Faktem jest, że reżyser uprawiał seks z, bądź co bądź, dziewczynką. Czyn potępiany w całym cywilizowanym świecie. Dzięki Gazecie, która cytowała przesłuchanie, wszyscy znają nawet mało smaczne szczegóły kopulacji. Reakcja amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, była zupełnie słuszna. Polański wykorzystał 13-latkę, sam mając wtedy ponad 40 wiosen na karku, choć nawet gdyby miał 20 lat, nie zmieniałoby to klasyfikacji czynu, zarówno prawnej jak i moralnej. W trakcie procesu, słusznie obawiając się wysokiej kary, czmychnął do Europy.

Skąd zatem liczne grono obrońców reżysera? Myślę, że najbardziej wpływa na to czas, który zdążył upłynąć. Opinia publiczna zdążyła się przyzwyczaić, sprawa przyschła, a Polański w najlepsze kontynuował swoją artystyczną karierę. Ale to nie jedyny powód. Przecież już 30 lat temu nie spotkał się z ostracyzmem. Ludziom, przynajmniej w naszym kraju, trudno było zaakceptować fakt, że wielki rodak może być pedofilem. Znany psycholog, dyrektor chóru, owszem, ale nie światowej klasy reżyser polskiego pochodzenia. Do tego trzynastolatka to już powoli rozkwitająca kobieta, w niektórych kulturach traktowana już na równi z dorosłymi. Co więcej, dziewczynce seks nie był już obcy, ponoć twierdziła nawet, że nie miała 10 lat, kiedy przeżyła swój pierwszy raz! Idąc dalej, Polański twierdzi, że do zbliżenia doszło za jej przyzwoleniem, jednak właśnie dlatego dziewczynki do pewnego wieku, zależnie od kraju, czy stanu, bezwzględnie chroni prawo, bo nie zawsze potrafią sprzeciwić się dorosłemu. Ostatnią okolicznością łagodzącą jest to, że Roman Polański jest (był?) pedofilem jednorazowym.

Wszystko to złożyło się na niepamięć przestępstwa w oczach opinii publicznej, a w szczególności środowisk artystycznych. Sprawa, choć chyba każdy był jej świadomy, po umknięciu reżysera przed wymiarem sprawiedliwości, została uznana za niebyłą. Od tego czasu Polański nakręcił wiele filmów, co najmniej kilka uznawanych za bardzo dobre. Gdyby w '77 roku trafił do więzienia zapewne nie powstałby, moim zdaniem bardzo dobry, „Pianista”. Byłaby to zatem istotna strata dla kinematografii, choć i tak jego najbardziej cenione filmy powstały przed aferą.

Nie uważam, że Polański zasłużył na karę taką jak „zwykli” pedofile, ale sprawiedliwość powinna zostać wymierzona. Bez znaczenia jest tu cywilna ugoda z Samanthą Gailey, czy jej publiczne wybaczenie. Podobnie jak trudno odwrócić się od przestępcy, będącego naszym bliskim, tak niemożliwe dla opinii publicznej okazało się odwrócenie od Polańskiego, ale przestępca pozostaje przestępcą, nawet jeśli jest nam bliski i zawsze stara się go usprawiedliwić.