sobota, 28 sierpnia 2010

Co wspólnego mają te kobiety?


Odpowiedź pod tym linkiem (o ile to nie fake).

niedziela, 8 sierpnia 2010

Set sail!

Wreszcie, po paru sezonach chęci i braku możliwości, udało mi się pojechać na Mazury. Wrażenia po pierwszym rejsie mam całkiem dobre, choć do najlepszych wakacji było nieco daleko. Od razu trafiłem na nowiutką łódź Antilla 26, zwodowaną w tym roku, wypożyczaną dopiero trzeci raz.

Na Jeziora wyruszyliśmy w sobotę z samego rana i po kilku godzinach dotarliśmy do Giżycka. Odebraliśmy łódkę i zaczęły się wakacje. Z portu wypłynęliśmy dopiero następnego dnia. Nasz skiper obrał kurs na Sztynort, niestety wiatr nie dopisywał. Kiedy wlekliśmy się przez Jezioro Kisajno, daleko na horyzoncie pojawiły się sine chmury, na tyle daleko, że załamanie pogody nie było bardzo prawdopodobne. Kapitanowie ustalili, że nie będziemy uciekać do portu. Po jakimś czasie pogoda zaczęła się pogarszać, więc odpaliliśmy silnik i czym prędzej poszliśmy w kierunku portu. Niedługo później niebo za nami kompletnie ściemniało, a nad wodą pojawiła się biała ściana deszczu. Po kilkudziesięciu sekundach już docierała do nas, poprzedzona potężnym wiatrem. Żagle były oczywiście zrzucone, ale emocje jak na pierwszy raz i tak były duże. Wiatr momentami przechylał łódź o ponad 45 stopni, a w pewnym nawet pojawił się nawet grad. Jak to zwykle burze, nawałnica minęła po kilku minutach, a my bezpiecznie popłynęliśmy do niedalekiego już Sztynortu. Do portu wchodziliśmy jeszcze w deszczu, ale niezbyt silnym. Tam pojawiły się kolejne problemy, zawiodła komunikacja i zabrakło doświadczenia załogantów. Mokrym, śliskim bosakiem za pierwszym razem nie udało się złapać boi, za drugą próbą straciliśmy bosak, a przy podejściu do niego przydzwoniliśmy dziobem w keję. Na szczęście łódź zbytnio nie ucierpiała.

Kolejny dzień to podróż do dzikiego portu w Mamerkach. Niestety wiatr znów zbytnio nie dopisywał. Było może odrobinę lepiej niż dzień wcześniej, ale znów atmosfera była piknikowa. Powoli dowlekliśmy się do przystani i po prostu spędziliśmy tam wieczór. Z rana podzieliliśmy się na trzy grupy, 3 osoby jedną łodzią poszły do Węgorzewa nadać przesyłkę, 3 naszą Tusją wypłynęły na jezioro, a 5, w tym ja poszło obejrzeć poniemieckie bunkry. Zespół 30 zachowanych bunkrów zrobił na nas dobre wrażenie, zwłaszcza ich 7-metrowe dachy i niewiele cieńsze ściany. Niestety był jeden ogromny minus tej wyprawy — minął nas najlepszy wiatr przez cały tydzień. Ok. 15 wsiedliśmy na łódź i jeszcze pożeglowaliśmy przy całkiem ładnych przechyłach, ale ponoć wcześniej wiało lepiej. Popołudniem zawinęliśmy do portu w Węgorzewie, pożarliśmy wielką pizzę, a wieczór spędziliśmy w tawernie.

Kolejny dzień wyprawy to znów słabe wiatry. Wybraliśmy się w kierunku Wyspy Kormoranów, ale wiatr był przez większość czasu niezauważalny. Ponieważ na Jeziorze Dobskim nie wolno poruszać się na silniku, musieliśmy niemiłosiernie wlec się do celu, czasem wspomagając się pagajami. Kiedy mieliśmy wypływać z Jeziora Dobskiego i włączać silnik, nagle zerwał się całkiem przyjemny wiatr i już tylko na nim, przed zachodem dotarliśmy do plaży w Nowym Harszu. Tam zacumowaliśmy i zrobiliśmy ognisko.

Następny dzień, to ponowna podróż do Sztynortu. Niestety znów specjalnie nie wiało, a łajbę prowadził „rezerwowy” skiper. Wieczorem w amfiteatrze grał zespół Mechanicy Shanty – ponoć jeden z najlepszych polskich zespołów piosenki żeglarskiej. Wrażenia były świetne. Wszystkie wcześniejsze „koncerty” w tawernach nawet nie nadają się do porównania. Zarówno umiejętności, jak i akustyka były na bardzo wysokim poziomie. Pierwszy poważny koncert szantowy, na którym miałem okazję być i było świetnie. Po koncercie poszwędaliśmy się jeszcze po porcie i tak zakończyliśmy wieczór.

Ostatnie dni to już powrót do Giżycka. Nie było ani specjalnych atrakcji, ani porządnych wiatrów. Wichura i burza zerwała się dopiero wieczorem, kiedy już bezpiecznie przycumowani staliśmy w porcie. Deszcz był nieco uciążliwy, bo zawiewało nim pod tent, ale w kurtkach jeszcze trochę wysiedzieliśmy. Rano przenieśliśmy się tylko z portu Sailor do Strandy, posprzątaliśmy łódź i pojechaliśmy obejrzeć Twierdzę Boyen. O twierdzy nie ma zbytnio sensu się rozpisywać, bo wiele informacji można znaleźć w Internecie. W skrócie, twierdza jest ogromna, ale w swojej historii nie przydała się na zbyt wiele. Powstała w połowie XVIII w., aby bronić najdogodniejszego przejścia przez mazurskie jeziora. Przez 2 tygodnie była oblegana podczas bitwy pod Tannenbergiem w 1914 r., w czasie II Wojny Światowej została oddana bez walki, dzięki czemu przetrwała w dobrym stanie. Niestety później niezbyt o nią dbano i nieco podupadła. Fort jest ogromny, ma w obwodzie ok. 2,5 km i kiedy oprowadza o nim przewodnik, robi naprawdę dobre wrażenie.

Ostatnim przystankiem przed drogą do domu był Wilczy Szaniec w Gierłoży — kwatera Hitlera, w której przeprowadzono nieudany zamach na niego, znany z filmu „Walkiria”. Tamtejsze bunkry są równie ciekawe jak te w Mamerkach, choć zapewne mniej popularne. Wrażenie robi oczywiście fakt, że przebywał tam sam Fuhrer, że przeprowadzono tam zamach, ale praktycznie wszystkie obiekty są zniszczone. Niemcy ewakuując się stamtąd wysadzili wszystkie bunkry, zużywając 10 t trotylu na każdy z nich! Sufity najpotężniejszych, należących do Hitlera, Goeringa czy Bormanna miały nawet 9 metrów grubości i uzbrojone były w stanowiska karabinów maszynowych na ich dachach. Całość była dobrze maskowana roślinnością i siatkami maskującymi. Szerzej zainteresowanych tematem odsyłam do Wujka Google. Po zwiedzeniu Szańca posililiśmy się i ruszyliśmy do Częstochowy.