piątek, 30 lipca 2010

O Starcrafcie w telegraficznym skrócie

Zainstalowałem Starcrafta II. Jakie wrażenia? Nie ma cudów. Skupiłem się na Custom game, choć uruchomienie jej w posiadanej przeze mnie wersji nie było proste. Jeśli masz ten sam problem należy: ściągnąć mapę, na której chcesz zagrać (powinna mieć rozszerzenie SC2map), otworzyć ją w edytorze map, w ustawieniach graczy ustalić kim chcesz grać (Mapa->Ustawienia gracza), jacy mają być przeciwnicy i uruchamiamy jej test. W tym momencie dostajemy normalną grę z komputerem.

Jak się gra? Niestety, nie ma cudów. Mechanika gry niewiele się zmieniła, a dodanie grze nowej grafiki po 12 latach to nie jest szczytowe osiągnięcie. Zmieniły się niektóre jednostki, kilka zniknęło, pojawiło się kilka nowych. Pomieszane są nieco umiejętności, na przykład umiejętność Archona Meltdown (o ile dobrze pamiętam nazwę), ma teraz Templar. Rewolucji to nie robi. Można zaznaczyć więcej niż 12 jednostek, ale chyba nikt się nie spodziewał, że takie ograniczenie pozostanie. Część budynków otrzymało nowe funkcje, na przykład można złożyć supply depot tak, aby dało się po nim przejść. Po wyprowadzeniu wojska rozkładamy go na nowo i mamy standardową barierę. Sztuczna inteligencja nie powala, choć ciekawą zmianą jest to, że komputer wycofuje atakujące wojska, jeśli zorientuje się, że bitwy już nie wygra. Kiedyś chyba tak nie robił.

Postęp między częściami porównałbym do tego, jaki oglądaliśmy w Diablo - w dwójkę grało się przyjemniej, była bardziej rozbudowana, ale istota gry się nie zmieniła. Nadzieją pozostaje kampania, może ona choć trochę wynagrodzi wydatek co najmniej 160 zł. Rozwiązania tam zastosowane są ponoć bardzo ciekawe. Ale nie oszukujmy się, siłą Starcrafta był i będzie multiplayer, a ten chyba wiele nie zyskał względem pierwszej części.

Warto wspomnieć o lokalizacji gry - jest doskonała, spolszczone jest dokładnie wszystko - filmy, napisy na mapach, wszelkie nazwy czy odzywki jednostek. Niestety mnie to irytuje. Chociaż dubbing stoi na bardzo wysokim poziomie, to niektóre rzeczy po polsku brzmią po prostu źle, albo lekko śmiesznie. Znacznie bardziej wolę budować Templarów, a nie Templariuszy, Carriery, a nie lotniskowce. To wprowadza duże zamieszanie. Może postaram się o wersję angielską?

Gra na pewno odniesie sukces finansowy, z resztą już sprzedaje się świetnie. Niestety uważam, że sukces będzie niezasłużony, oparty tylko na geniuszu poprzednika.

wtorek, 27 lipca 2010

Gratulacje!

Przed chwilą zakończył się chód na 20km, który był pierwszą konkurencją Mistrzostw Europy w Lekkiej Atletyce, które w tym roku organizowane są w Barcelonie. Mój licealny kolega Jakub Jelonek zajął 8 miejsce – najlepsze wśród Polaków. Po nieudanych występach w Pekinie i na Mistrzostwach Świata w Berlinie, wreszcie udało się zająć wysokie miejsce na ważnej imprezie. Do podium zabrakło sporo, ale najważniejszy jest postęp. Przy niezbyt sprzyjających warunkach Kuba zbliżył się do swojego rekordu życiowego. Serdecznie gratuluję!

sobota, 24 lipca 2010

Jeszcze trochę z Sołżenicyna

Z prawd życiowych:

„Ludzie nie są prawie zdolni do poznania beznamiętnego, wypranego z elementów emocji. Jeśli jakąś rzecz człowiek uznał za złą, to nader trudno mu już zmusić się do zobaczenia w niej także jakichś dobrych stron.”
Z przewidywania politycznej przyszłości w okolicach 1970 r.:
„Bardzo bolesna będzie dla nas sprawa ukraińska. Ale trzeba zrozumieć, jaka już gorączka Ukraińców trawi. Jeśli zbratanie nie udało się w ciągu tylu stuleci — to teraz kolej na nas, aby dać przykład rozsądku. Powin­niśmy pozostawić wybór im samym. Im, federalistom czy separatystom, niech tam między sobą zadecydują, kto z nich ma rację. Upierać się przy swoim, to i głupie, i okrutne. Im więcej przejawimy teraz ustępliwości, tolerancji i otwartości, tym większa jest nadzieja, że uda się nam w przy­szłości odbudować naszą jedność.

Niech spróbują samodzielnego życia. Zapewne szybko zdadzą sobie sprawę, że separacja nie wszystkie problemy rozwiąże.”
Z prześladowań Ulianowa:
„Przyjrzyjmy się chociażby biografii Lenina, ogólnie wszak znanej: wiosną 1887 roku jego rodzony brat stracony został za zamach na Aleksandra III. Podobnie jak brat Karakozowa, Lenin był więc bratem carobójcy. I cóż? Jesienią tegoż roku Włodzimierz Uljanow wstępuje na Imperatorski Uniwer­sytet Kazański, przy tym — na wydział prawa! Czy to nie zadziwiające?

Co prawda, w trakcie owego pierwszego roku akademickiego Włodzi­mierz Uljanow zostaje usunięty z uniwersytetu. Ale represja ta dotyka go za zorganizowanie tajnego, antyrządowego zebrania studenckiego. Brat carobójcy podżega zatem kolegów do nieposłuszeństwa wobec władzy. Co by mu się u nas za to należało? Ależ rozstrzelanie, bez żadnego gadania (współuczestnicy dostaliby po dwadzieścia pięć, w najlepszym wypadku — po dziesięć lat). Jego zaś wylewają z uniwersytetu. Okrucieństwo! Zaraz jedzie ponadto na zesłanie. Dokąd? Ha... Sachalin? Ależ nie, do majątku rodzinnego Kokuszkino, gdzie zresztą zawsze spędzał ferie letnie. Chce pracować, więc pozwalają mu na... trzebienie lasu w tajdze? Ależ nie! — na prowadzenie praktyki prawniczej w Samarze; jednocześnie uczestniczy w działalności kółek nielegalnych. Następnie może jako ekstern zdawać egzaminy na uniwersytecie Petersburskim. (A kwestionariusze? Oddział Specjalny spał sobie, czy co?).

I oto po kilku latach ten sam młody rewolucjonista zostaje aresztowany za to, że utworzył w stolicy „Związek Walki o Wyzwolenie" — ni mniej, ni więcej! Że niejednokrotnie wygłaszał „podburzające" przemówienia do robotników, że pisał ulotki. Może znęcano się nad nim albo morzono głodem? Bynajmniej, zapewniono mu w więzieniu warunki dla wydajnej pracy umysłowej. W petersburskim więzieniu śledczym, gdzie przesiedział rok i dokąd przekazano mu dziesiątki dzieł naukowych, zdołał napisać większą część swojej książki Rozwój kapitalizmu w Rosji, a oprócz tego wysyłał — legalnie, przez prokuraturę! — Studia ekonomiczne do marksis­towskiego pisma „Nowe Słowo". Do celi przynoszono mu płatne obiady dietetyczne, mleko, wodę mineralną z apteki, trzy razy tygodniowo paczki żywnościowe od rodziny. (Podobnie Trocki w twierdzy Pietropawłowskiej mógł przelać na papier pierwszy zarys teorii permanentnej rewolucji).

Ale za to później poszedł pod mur z wyroku Trójki? Nie, nawet więzie­niem go nie ukarano, pojechał od razu na zesłanie. Czy do Jakucji, na całe życie? Skądże znowu, do żyznego okręgu Minusińskiego, na całe trzy lata. Wiozą go tam jednak skutego? W wagonie dla więźniów? O, nie! Jedzie jak inni wolni ludzie — jeszcze trzy dni chodzi sobie bez przeszkód po Peters­burgu, później także po Moskwie, musi przecież zostawić konspiratorom instrukcje, zatroszczyć się o kontakty i łączność, przeprowadzić naradę tych, co mają kontynuować działalność rewolucyjną. Pozwolono mu jechać na zesłanie na własny rachunek — to znaczy, w jednym przedziale z wol­nymi pasażerami. Żadnych etapów, żadnego zborniaka w drodze na Sybir — ani, tym bardziej, w drodze powrotnej — Lenin nie poznał nigdy. Póź­niej, w Krasnojarsku, musi jeszcze posiedzieć w bibliotece dwa miesiące, aby zakończyć swój Rozwój kapitalizmu; i dzieło to, napisane przez zesłań­ca, pojawia się w druku bez żadnych przeszkód ze strony cenzury (ano, przyłóżcie tu nasz łokieć!). Z jakich jednak środków utrzymuje się Lenin w dalekim siole, toć nie znajdzie tam pracy zarobkowej? Otóż poprosił o przyznanie mu dotacji skarbowej, państwo opłacało z nawiązką wszystkie jego potrzeby (chociaż matka jego była dość zamożna i słała mu wszys­tko, czego mu było trzeba). Nie sposób wymyśleć sobie lepszych warunków dla deportowanego niż te, które miał Lenin podczas pierwszego i jedynego swego zesłania. Jedzenie niezwykle tanie i zdrowe, wielka obfitość mięsa (co tydzień — cały baran), mleka, warzyw; uciech łowieckich — też bez liku (nie jest zadowolony z psa, więc całkiem serio chcą mu przysłać z Pe­tersburga innego; kąsają go w kniei komary, więc zamawia sobie skórkowe rękawiczki); Lenin wyleczył się z choroby żołądka i innych przypadłości, na które w młodości cierpiał, szybko też utył. Nie ma żadnych obo­wiązków, żadnego zatrudnienia, żadnych powinności, jego kobiety też nie muszą się nadwerężać. 15-letnia córeczka miejscowych chłopów wykony­wała w ich rodzinie całą czarną robotę za 2 i pół rubla miesięcznie. Lenin nie musiał wcale zarabiać na życie piórem, odrzucał przychodzące z Peters­burga oferty płatnej pracy literackiej — a publikował i pisał tylko to, co mogło mu zapewnić literackie nazwisko.

Doczekał się końca okresu deportacji (mógłby bez trudu „uciec", ale nie zrobił tego, był przezorny). Czy zesłanie przedłużono mu automatycznie?, czy zamieniono je na bezterminowe? Nigdy w świecie, to byłoby sprzeczne z prawem. Pozwolono mu zamieszkać w Pskowie, z tym że nie miał prawa jeździć do niedalekiej stolicy. Jeździ za to do Smoleńska, do Rygi. Nikt tych jego ruchów nie śledzi. Wówczas postanawia przewieźć z pomocą bliskiego przyjaciela (Martowa) cały kosz nielegalnej literatury do stolicy — i wybiera drogę przez Carskie Sioło, gdzie kontrola jest szczególnie surowa (tu już obaj panowie przefajnowali). W Petersburgu zostaje za­trzymany. Co prawda, kosza już nie ma, znajdują za to przy nim list, pisany atramentem sympatycznym, a przeznaczony dla Plechanowa i za­wierający cały plan organizacji czasopisma „Iskra" — ale żandarmi nie bawią się w chemię; aresztant trzy tygodnie spędza w celi, mają w ręku ów list — lecz list pozostaje w dziewiczym stanie aż do końca.

Czym też kończy się ten samowolny wyjazd z Pskowa? Dwadzieścia lat katorgi, jak u nas? Nie, te trzy tygodnie w areszcie — to wszystko! I wkrót­ce już wolno Leninowi poruszać się całkiem swobodnie — może pojeździć sobie po Rosji, przygotować punkty kolportażu „Iskry", wreszcie ruszyć za granicę, aby zorganizować redakcję („policja nie widzi przeszkód", aby wydać mu paszport zagraniczny!).

Nie dość na tym! Lenin już z emigracji wysyła do Rosji, do encyklopedii „Granat", hasło o Marksie! i artykuł ten zostaje wydrukowany. I nie tylko ten!

I wreszcie — kieruje działalnością wywrotową, osiedliwszy się w małym I miasteczku blisko austriacko-rosyjskiej granicy; a z Rosji nikt nie posyła przebranych zbirów, aby porwać go i przywieźć żywcem. A nie było to wcale trudne.”
Z rozmyślań specobozowych w Ekibastuzie:
„(…) od chwili, gdy świadomie opadłem aż na dno i poczułem je pod stopami, ów grunt twardy, skalisty, dla wszystkich wspólny — otóż dopiero wtedy zaczęły się najważniejsze lata mego życia, które dały ostateczny szlif memu charakterowi. Jakiekolwiek by teraz wzloty i upadki czekały mnie w życiu, wierny już będę poglądom i nawy­kom, które wówczas rozwinęły się we mnie.”

środa, 21 lipca 2010

Przeciętne dalsze trwanie życia

Demografia czasem się jednak przydaje. Przy okazji artykułów, wypowiedzi czy wykopów o systemie emerytalnym wielokrotnie spotykam się z irytującym błędem, wynikającym z niewiedzy największych krzykaczy. Otóż na podstawie przeciętnej długości życia w Polsce, twierdzą, że na emeryturze mężczyzna żyje przeciętnie nieco ponad 6 lat, podczas gdy odkładamy na nią przez 40 lat pracy. Ma to stanowić o absurdalności i „złodziejskości” systemu emerytalnego. Oczywiście wniosek jest bliski prawdy, ale wysnuty z bardzo błędnych założeń. Tego typu rozumowaniem posłużyła się nawet kiedyś Superstacja (pomijając mocno naciągnięte inne wartości i fakt, że popularny ZUS to również składka zdrowotna):

Dla uzupełnienia dodam, że analogicznie kobieta żyje na emeryturze przeciętnie 20 lat (dane za 2008 rok).

Gdzie zatem tkwi problem? W przeciętnym dalszym trwaniu życia. Co ta wartość ma wspólnego z przeciętną długością lub trwaniem życia? Początek. Mianowicie w wieku „0”, czyli zaraz po urodzeniu chłopcu zostało do przeżycia przeciętnie 71 lat, 3 miesiące i 5 dni, a dziewczynce blisko 80. Z pobudek szowinistycznych i skrócenia wywodu dalej będę odwoływał się tylko do mężczyzn. Zgodnie ze statystykami GUS, jednorodna grupa 100 tys. chłopców miała do przeżycia łącznie 7126284 lat. Ponieważ liczenie puli lat może być nieintuicyjne, możemy potraktować je jak walutę. Co 12 miesięcy każdy osobnik standaryzowanej populacji 100 tys. Polaków musi wydać na życie 1 rok ze wspólnej puli. Niestety nie każdy ma takie same szanse. Pierwszych urodzin nie dożyje 618 chłopców, wielu z nich umrze wkrótce po porodzie. Ta grupa łącznie zdąży wydać zaledwie 89 lat. Już tutaj widać zatem, że więcej waluty zostanie dla reszty. W kolejnych latach liczba zmarłych znacznie maleje. Pierwszy tysiąc osób opuści grupę po ponad 16 latach. Dla 98893 mężczyzn, którzy doczekają pełnoletniości zostanie 5340604 lat, co pozwoli im przeżyć przeciętnie jeszcze prawie 54 lata. Nie ma cudów, uniknięcie śmierci przez pierwsze 18 lat daje im niecałe 9 miesięcy życia więcej, niż na początku. Jednak im dłużej uda się wytrzymać, tym większa będzie nagroda. Każdy, kto dożyje pięćdziesiątki powinien liczyć na jeszcze ponad 25 lat życia, więc zysk wynosi blisko 4 lata. Ci, którzy dożyją 65 lat dowiozą tam 1035855 lata, a będzie ich 70318 osób. Skarb topnieje, a chętnych jeszcze całkiem dużo. Jeśli podzielić go po równo, każdemu przypadnie 14 lat i 9 miesięcy, zatem emeryt ma całkiem duże szanse dożyć 80-ki. I to jest właśnie wiek, którym powinniśmy się posługiwać przy wszystkich dyskusjach o emeryturach. 90-latek, nie biorąc pod uwagę swojego stanu zdrowia czy stylu życia, powinien liczyć jeszcze na blisko 4 lata. Poniższy wykres pokazuje zmiany liczebności grupy na przestrzeni lat, pulę lat do podziału i wzrost przeciętnej długości życia wraz ze starzeniem się.

Jeśli do blisko 15 lat, które ma przed sobą 65-latek, dodać wcześniejsze emerytury, czy to wynikające ze stażu pracy czy wykonywanego zawodu okaże się, że emeryt dostaje świadczenia przez grubo ponad 15 lat. Przypominam, że cały czas mówię tylko o mężczyznach! Kobieta odchodząca na emeryturę w wieku 60 lat będzie ją pobierać przeciętnie przez ponad 23 lata, bez wliczania tych, które kończą aktywność zawodową wcześniej.

Oczywiście powyższe informacje nie są usprawiedliwieniem dla niewydajnego, archaicznego systemu emerytalnego. Służą tylko naświetleniu bardzo częstego błędu, popełnianego przez internautów. Przy okazji widać też, że mężczyźni pracują o 5 lat dłużej, a obijają się o 8 lat krócej. Więcej szczegółów i źródło moich danych na stronach GUS.

piątek, 9 lipca 2010

Dobro i zło - Archipelag GUŁag

(…) linia oddzielająca dobro od zła, przebiega nie między państwami, nie między klasami, nie między partiami – tylko przecina każde ludzkie serce, nie omijając żadnego. Jest to linia ruchoma i z upływem lat jej bieg zmienia się w nas samych. Nawet w sercu omotanym przez zło, linia ta odgradza maleńki przyczółek dobra. Nawet w najlepszym sercu – nie wykorzenione zło zachowuje swój kącik.

niedziela, 4 lipca 2010

Wreszcie zrobiło się ciekawie

Niemal wszyscy narzekali na poziom trwających Mistrzostw Świata. Mało bramek, niewidowiskowa gra i ogólny zawód. Ćwierćfinały wszystko zmieniły.

Każdy mecz ćwierćfinałowy to osobna niesamowita historia. Od pierwszego meczu piłka napisała niewiarygodne scenariusze, które w filmie skwitowalibyśmy słowami: „Naiwne! Takie rzeczy się nie zdarzają!” Pierwsza połowa meczu Brazylia – Holandia wyglądała tak, jak się tego spodziewałem – atrakcyjna, rozluźniona gra Canarinhos, dobra skuteczność (gol z niewielu okazji), bezradność Pomarańczowych i fantastyczne podanie powszechnie krytykowanego Melo. Po przerwie miało być tylko lepiej. Nie było. Pierwsza bramka dla Holandii była dużą, jeśli nie wyłączną zasługą bohatera pierwszej połowy. Być może swoje dołożyła nieprzewidywalna piłka, bo Julio Cesarowi takie błędy przy piąstkowaniu raczej się nie zdarzają. Być może główkujący Melo istotnie mu przeszkodził, ale przecież piłkę miał w swoim zasięgu, a zwyczajnie się z nią minął. Chwilę później bramka z afery, głową wbił ją najniższy na boisku Sneijder, który staje się realnym kandydatem do tytułu najlepszego piłkarza sezonu, mimo 31 ligowych goli Messiego. Media obwiniają zwykle dobrze grających głową obrońców, którzy nie upilnowali Holendra, ale osobiście jestem ostrożniejszy. Piłka leciała bardzo szybko, sprytnie przedłużył ją Kuyt i nagle znalazła się w nieco niespodziewanym miejscu. Chwilę później Filipe Melo postanowił udowodnić, że jego prawdziwa twarz, to ta, którą pokazywał przez cały ligowy sezon. Głupi, niesportowy faul na Arjenie Robbenie i Brazylijczyk żegna się z Mundialem 20 minut szybciej niż koledzy. Od tego momentu nikt już chyba nie wierzył, że rezultat może się odwrócić. Co prawda Brazylia rzuciła się do ataku, ale gdzieś zniknęły wszystkie atuty, którymi dysponowała w tych mistrzostwach, a Holandia wyprowadzała groźne kontry, ale sobie tylko znanym sposobem, żadnej nie wykorzystała.

Wieczorny mecz Urugwaj – Ghana nie zapowiadał się już tak widowiskowo i rzeczywiście pięknem nie zachwycił, emocje natomiast były jeszcze większe. Pierwsze pół godziny zdecydowanie należało do Urugwaju, choć Latynosi nie potrafili stworzyć sobie naprawdę dogodnych sytuacji. Po tym czasie do natarcia przeszła Ghana, ale w jej atakach również brakowało precyzji. Kiedy wszyscy czekali gwizdka kończącego połowę, rozpaczliwy strzał z ok. 35 metrów oddał Sulley Muntari. Piłka poleciała łukiem, zmyliła bramkarza, który zrobił ruch w prawą stronę i wpadła po jego lewej ręce. Strzał wydawał się bardzo mocno podkręcony, ale jak pokazały powtórki, piłka praktycznie nie miała rotacji, a za tak dziwny tor lotu odpowiada chyba negatywna bohaterka tych mistrzostw, piłka Jabulani. W drugiej połowie znów dała znać o sobie futbolówka. Strzał z bezpiecznej odległości oddał Forlan, piłka najpierw mocno skręcała, aby w późniejszej fazie swój lot wyprostować. Znów bramkarz zrobił ruch w prawo, a piłka wpadła po jego lewej stronie. Dogrywka nie zapowiadała goli, obie drużyny były strasznie zmęczone, aż w ostatniej minucie na linii bramkowej ręką zagrał Suarez, ratując drużynę przed utratą gola. Sędzia natychmiast pokazał mu czerwoną kartkę i podyktował rzut karny. Wydawało się, że jest po meczu, w dodatku była to ostatnia akcja meczu. Niestety, Asamoah Gyan trafił w poprzeczkę i zaprzepaścił szansę Ghany. W serii rzutów karnych nie popisali się umiejętnościami i Urugwaj w, trzeba to przyznać, skandalicznych okolicznościach dotarł do półfinału. Zachowanie Suareza było oczywiście niesportowe, ale nie miał już nic do stracenia, a tak został chwilowo narodowym bohaterem w swoim niewielkim kraju.

Trzeci ćwierćfinał, to pojedynek bezpodstawnie faworyzowanej Argentyny i solidnych nawet bardziej niż zwykle Niemców. Zaczęło się lekko sensacyjnie, bo już w 3 minucie Mueller zdobył gola głową, a później było już tylko gorzej. Argentyna, przez wielu typowana nawet na mistrza, grała bez pomysłu, bez okazji, albo po prostu beznadziejnie. Okazje mieli marne i właściwie tylko po indywidualnych szarżach. „Lays” Messi nawet jeśli minął dwóch Niemców, zatrzymywał się na trzecim, a i za tym była jeszcze asekuracja. Czasem w pole karne wpadał Di Maria, ale strzały nie stwarzały zagrożenia, a Gonzalo pokazał wszystkim, że liczba goli, które zdobył dla Realu wciąż pozostaje niewyjaśnioną zagadką. Snuł się po boisku i właściwie pamiętam go z jednej, oczywiście nieudanej akcji. Niemcy natomiast zagrali po swojemu, szybkie kontry, bez zbędnych dryblingów. Drugi gol to właściwie wysiłek trójki napastników, w tym dwóch „Polaków”. Przewracający się Mueller podał na wyjście do Podolskiego, a ten idealnie zmieścił piłkę między obrońcą a bramkarzem. Mirkowi Klose zostało tylko przyłożyć nogę. Trzecia bramka, o dziwo, padła o dryblingu Schweinsteigera, którego nie był w stanie zatrzymać nikt, a czwarta znów z kontry i po precyzyjnym przerzucie bodaj Oezila. Tak jak zapowiadałem, Argentyna pożegnała się z turniejem, choć rozmiarów porażki nie spodziewał się chyba nikt.

Czwarty, ostatni mecz rozgrywały Hiszpania i Paragwaj. Hiszpanie zawodzą przez cały turniej i z murowanego faworyta zmienili się w drużynę, która cudem, albo Villą przepycha się do następnych faz. Na boisku znów pojawił się beznadziejny Torres i przeciętny, w mojej opinii, Busquets. Paragwaj ze swoim filarem Villarem, tanio skóry sprzedać nie chciał. O ile największy dotychczas sukces z Hiszpanią odniosła zaciekle i gęsto broniąca się Szwajcaria, o tyle Paragwaj nie zamierzał się cofać. Nieustanna presja wywierana na Hiszpanach na całym boisku, łącznie z atakowaniem Casillasa, wytrąciła im wszystkie atuty. Faworyzowani Hiszpanie (kursy u bukmachera na remis 4, a na Paragwaj aż 8!) właściwie nie stwarzali zagrożenia, a w 41 minucie Valdez ładnie opanował dośrodkowanie i pokonał Ikera. Niestety jego partner, który skakał do piłki był na spalonym i sędziowie słusznie odgwizdali spalonego, choć komentatorzy zawzięcie twierdzili, że bramka została zdobyta prawidłowo. Druga połowa różniła się niewiele. Choć linia pomocy Paragwaju grała dość wysoko, atakiem zajmowali się właściwie tylko Valdez i Cardoso. I gdy wydawało się, że Hiszpanii raczej nic nie grozi, Pique w głupi sposób sfaulował napastnika Paragwaju, a sędzia podyktował karnego. Niestety, szczęście nie sprzyjało tym razem Latynosom. Faulowany chwilę wcześniej Cardoso strzelił niezbyt mocno, niemal w środek bramki i Casillas nawet nie musiał parować strzału, po prostu ją złapał i szybko wprowadził do gry. Wyraźnie widać było, że Hiszpanie zdecydowanie za wcześnie wbiegli w pole karne, ale sędzia nie nakazał powtórki. Chwilę później, w polu karnym padł Villa i arbiter znów wskazał na wapno! Do tej chwili nie mam pewności, czy rzeczywiście był faulowany, ale niewiele to zmienia. Xabi Alonso pewnie zamienił karnego na gola, ale sędzia tym razem zauważył zdecydowanie zbyt wczesne wbiegnięcie Hiszpanów w strefę 9 metrów od piłki i nakazał powtórkę. Tę dość łatwo obronił Villar i mimo dwóch karnych wciąż mieliśmy wynik bezbramkowy! Chwilę później, przy próbie dobitki powalony został jeszcze Fabregas, ale tym razem arbiter nie zauważył faulu bramkarza. Paragwaj bronił się dalej świetnie, aż w 82 minucie jednemu z graczy nie udało się zatrzymać wślizgiem Iniesty, ten stworzył przewagę przeciwko obronie, podał do Pedro, a młody zawodnik Barcelony pięknie strzelił… w słupek. Na szczęście dla Hiszpanów, piłka wpadła pod nogi niezawodnego Villi, a ten znów uderzył w słupek, futbolówkę wzrokiem odprowadził obrońca, ta odbiła się od drugiego słupka i przekroczyła linię bramkową. Zmów się Hiszpanom udało. Jeszcze przed końcem meczu fatalnie interweniował Casillas, ale udało mu się zablokować dobitkę i w najbliższych dniach Hiszpania zmierzy się z Niemcami, ale nie wróżę jej dobrego wyniku. Niemcy idą niestety na mistrza i trzeba przyznać, że całkowicie na tytuł zasługują.

Jak widać, emocji było co nie miara. Każdy mecz był wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju i na pewno na długo zapadną one w pamięć kibicom. Szkoda, że emocje nie mają swojej miary, bo z pewnością pod tym kątem ta faza rozgrywek przeszłaby do historii.