poniedziałek, 17 października 2011

Stare Bardzo Dobre Małżeństwo

Właśnie wróciłem z koncertu SDM-u, drugiego w moim „nietakjużkrótkim” życiu. Zespół znów mnie nie zawiódł, a atmosfera na sali była niesamowita. Przynajmniej ta w warstwie emocjonalnej, bo było najzwyczajniej gorąco.

Do klubu Studio nieco się spóźniłem, ale początek przebiegał zgodnie z moimi oczekiwaniami. Grali przede wszystkim (a może tylko?) kawałki z nowej płyty „Maszeruj z chamem”, której jeszcze za dobrze nie znam. Pierwsza część koncertu nie wzbudzała ogromnego entuzjazmu, większość publiczności czekała na stare, znane piosenki. Ci bardziej ambitni, czy lepiej przygotowani, bawili się znacznie lepiej. Sytuacja identyczna z koncertem sprzed kilku lat, kiedy pierwsze dziewięć czy dziesięć utworów wprowadziło słuchaczy w pewne zmieszanie. Ja wówczas nie wiedziałem nawet, że pojawił się jakiś świeży krążek. Dziś byłem już raczej w grupie lepiej zaznajomionych z tematem, co nie zmienia faktu, że też najbardziej lubię SDM klasyczny. Recenzja nowej płyty, to zupełnie inny temat, niestety przerastający chyba moją wiedzę i umiejętności.

Gdy zespół uporał się z najnowszymi utworami, przyszła pora na rozruszanie publiczności. Rozbrzmiał „Nie brookliński most”, za chwilę „Cudne manowce”, a wszystkiemu wtórował łagodny chór kilkuset gardeł. Oczywiście był też „Blues o czwartej nad ranem”, ale najbardziej przypadły mi do gustu wykonania „Bluesa dla Małej” i „U Studni”.

Jeszcze zanim zespół przeszedł do wspomnianej części koncertu, pojawiły się dwa utwory solowe. Jeden z nich to „Zwierzenia emerytowanego dorożkarza” autorstwa Ryszarda Żarowskiego, a drugi to kompozycja gitarzysty (i grzechotnika ;)) Dariusza Czarnego o niezapamiętanym przeze mnie tytule. Z tymi popisami wiązało się też trochę żartów. Opowiadając o „Zwierzeniach…” i solowej płycie, na której się znalazły, Krzysztof Myszkowski stwierdził, że lepszy późny debiut niż przedwczesny… I urwał. Nie zabrakło w międzyczasie żartów dotyczących wieku partnera z zespołu, ale to chyba stały punkt programu. Dariusz z kolei opowiadał o swoim lęku przed publicznymi występami, który udało mu się przemóc strachem przed żoną, dopytującą się za każdym razem, czy zadedykował jej piosenkę, którą niegdyś dla niej napisał. Nawiązał jeszcze do tego we wspomnianym wcześniej utworze „U studni”, przejmując wersy dotyczące pięknych żon, pozwalających pić wódkę.

Wszystkich zagranych utworów nawet nie próbowałem zapamiętywać, bo było ich bardzo dużo. Z tych, które na świeżo pamiętam, były „Z nim będziesz szczęśliwsza”, „Gloria”, „Odwet pozorów”, „Bieszczadzkie Anioły” i „Opadły mgły”, z czego większość w strasznie przeciągniętych bisach. Zespół wracał na scenę chyba pięć razy, a skończył, jak zapowiedział wokalista, znaną romantyczno-żartobliwą „Majką”. Całe bisowanie zajęło grubo ponad pół godziny, a zespół chyba specjalnie delektował się gromkimi owacjami wywołującymi muzyków na scenę. Oczywiście wszystkim popularnym piosenkom towarzyszył cichszy lub głośniejszy chóralny śpiew.

Naszły mnie w trakcie koncertu dwie refleksje. Rzadkością jest, żeby dość mało popularny zespół każdorazowo przyciągał nadkomplet publiczności, w dodatku publiczności w większości świetnie znającej repertuar. Na bardziej znane kapele idzie znacznie więcej przypadkowych ludzi, a najwięksi fani zbierają się pod sceną. W tym przypadku w każdym kącie sali można zobaczyć prawdziwego miłośnika zespołu. Wszystko to jest sprawką braku komercyjnej otoczki, niedużej popularności w mainstreamie i niestety wysokich cen biletów.

Drugie spostrzeżenie, to stosunek publiczności do nowych utworów zespołu. Artystom musi być chyba trochę przykro i głupio, że kiedy grają swoje nowe kompozycje na sali jest cicho, a ożywienie następuje wraz ze starymi utworami. Tak dzieje się od kilku lat, chociaż sprzedaż nowych wydawnictw jest relatywnie wysoka. Wśród ostatnich płyt jest złota i platynowa. Myszkowski nawet lekko uszczypliwie skomentował nieznajomość bieżącej twórczości grupy wśród publiczności.

Z upływem lat, Stare Dobre Małżeństwo, zamiast stawać się coraz starszym, staje się raczej coraz lepszym. Nowe utwory nie trafiają już tak w gusta słuchaczy, ale wykonanie starszych pozostaje bez zarzutu. Koncerty urozmaicone są żartami czy opowieściami, zabawą z niektórymi utworami, aby uniknąć monotonii. Największymi minusami były wysoka temperatura i za mała liczba krzeseł. Reszta na piątkę. Zostaje liczyć, że i na wiosnę SDM pojawi się w Studio.

wtorek, 4 października 2011

Korwin ma rację?

Dwa posty jednego dnia. Coś takiego się nie zdarza.

Przy okazji obecnych wyborów mam wrażenie, że Janusz Korwin-Mikke śmiesznie wykrzykując o spiskach, ma rację. Sytuacja z rejestracją list wyborczych Konfederacji Nowej Prawicy jest dla mnie zdumiewająca. Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale KNP złożyła rzutem na taśmę, ostatniego dnia rejestracji, listy z poparciem potrzebnym do startu w wyborach. Przepisy stanowią, że komitet zarejestrowany w ponad połowie z 41 okręgów wyborczych, w pozostałych okręgach nie musi przedstawiać list poparcia. Tymczasem Pańswtowa Komisja Wyborcza odmówiła tego partii Korwina. Na jakiej podstawie? Nie zdążyli policzyć podpisów. Co to ma jednak do rzeczy? Partia w wyznaczonym terminie wywiązała się ze swoich zobowiązań, ciężko żeby obywatel odpowiadał za tempo pracy urzędów. Jeśli PKW potrzebuje czasu na podliczenie podpisów, powinno zostać to przewidziane w odpowiednich przepisach. Dla mnie działanie PKW powinno być podstawą do unieważnienia wyborów. Oczywiście w praktyce rozwiązanie takie nie miałoby większego sensu, bo KNP zapewne do Sejmu nie dostałaby się i tak, a koszty organizacji nowych wyborów są niemałe, ale zostały złamane podstawowa zasada demokracji, czyli równość wobec prawa.

„Spisek” idzie dalej. Widziałem jak dotąd dwa „kompasy” wyborcze - ankiety, na podstawie których możemy dowiedzieć się w jakim stopniu nasze poglądy pokrywają się z poglądami kandydatów. Oczywiście o Nowej Prawicy autorzy się nawet nie zająkną. Jeden z serwisów opatrzył wyniki następującym komentarzem

Komitet Wyborczy Polska Jest Najważniejsza i Komitet Wyborczy Polska Partia Pracy - Sierpień 80, pomimo zaproszenia, nie wypełniły formularza, dlatego nie figurują na liście komitetów.

Nie jestem gorącym zwolennikiem UPR-u, czy JKM, który z upływem lat staje się coraz bardziej ekstremalny i wulgarny, czym traci w moich oczach, ale pozostaje jedyną opcją, która w pewnym stopniu zgadza się z moimi poglądami. Opcją, która od wielu lat nie miała okazji pokazać się w parlamencie. Spore poparcie wśród młodych ludzi ma szansę zdobyć Ruch Palikota, ale pomimo wielu wspólnych poglądów, mam wrażenie, że nie ma tam nikogo wartego uwagi, poza samym liderem. A i lider nie wykorzystał dobrze swojej szansy na zmiany.

Mi zagłosować się niestety nie uda. Mimo licznych deklaracji i pewnych ułatwień w przypadku głosowania poza miejscem zameldowania, wciąż nie jest to wystarczająco dostępne. Urząd Miasta, gdzie mogłem dopisać się do listy wyborców pracuje od poniedziałku do piątku od 7.40 do 15. Niestety godziny na tyle nieprzystępne, że odstraszyły mnie od rejestracji. Wyprawa do Częstochowy to niepotrzebne 260km, ładnych kilka godzin, i kilkadziesiąt złotych mniej.

Wolność słowa

Daleki jestem od zakazywania poruszania jakichkolwiek tematów, wyrażania swoich poglądów, nawet jeśli jest to poparcie dla idei nazistowskich, komunistycznych, czy nawet rasizmu. Jeśli ktoś pisze, czy gada bzdury, po prostu trzeba go potraktować jak idiotę. Nie sądziłem jednak, że „pożyteczni idioci”, żeby zacytować klasyka, idą tak daleko.

Przypadkiem natrafiłem na stronę Władza Rad i w pierwszej chwili nie byłem pewien, czy traktować ją poważnie, czy ktoś robi sobie jaja w stylu Wielkiej Rzeczpospolitej. Wygląda jednak na to, że to nie jest tylko smutny żart. Dość przeczytać, że „Żelazny Feliks miał złote serce”, podczas gdy Marks, Engels, Lenin i Trocki spoglądają na nas z górnej krawędzi strony. Dowiedzieć się też możemy co nieco o „bandytach i zbrodniarzach z WiN i NSZ”. Więcej szukać mi się nie chce, bo albo trafia się na wierutne bzdury, albo pomyje, za które na żywo autor powinien dostać w mordę.

niedziela, 31 lipca 2011

„Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát

Wyprawa na Węgry udała się niemal perfekcyjnie. Zrealizowałem swój plan zwiedzania prawie w stu procentach. Jazda stopem też okazała się generalnie sukcesem. Problemy były właściwie tylko pierwszego dnia, gdy ledwie udało mi się dotrzeć do Chyżnego. Później było tylko lepiej i lepiej.

Nie wiem na ile uda mi się stworzyć blogową relację ze swojej podróży, bo przyznam szczerze, że trochę szkoda mi czasu. W podróży prowadziłem dziennik, a zapiski z 18 dni zajęły w sumie 60 stron, z grubsza licząc jakieś 10000 słów. Nie wiem na ile będzie to ciekawe dla innych, bo starałem się zapisywać wszystko, co miało jakiś wpływ na moją podróż, wszystko co robiłem, co widziałem i jak podróżowałem. Do tego publikacja postów na blogu wymaga na pewno trochę pracy redakcyjnej, bo na papierze stylem zbytnio się nie przejmowałem, przede wszystkim chciałem zachować treść, a nie formę. Z pewnością klepania nie zacznę dziś wieczorem, ale może wkrótce spotkają się ze sobą w czasie brak ciekawszych zajęć i zapał do publikacji.

Teraz ograniczę się do ogólnego komentarza. Jazda stopem na niezbyt duże odległości sprawdza się rewelacyjnie. Wszystkie swoje podróże zamknąłem w kilku godzinach, oczywiście wyłączając pierwszy, deszczowy dzień. Nawet powrót z Bratysławy trwał ok. 10 godzin, w tym godzina zmarnowana przez ulewę w Żylinie, a później jeszcze szukanie właściwego punktu dla autostopowicza, a trasa miała ponad 400km. Najgorsze były przypadki, gdy na właściwe miejsce musiałem dojść kilka kilometrów. Pół godziny w pełnym słońcu, z ciężkim plecakiem, to nie jest najprzyjemniejsza część wakacji. Jednym z błędów, które popełniłem był dobór trasy z Debrecena do Szegedu. Zamiast wybrać autostradę i nadłożyć trochę drogi, ale mieć niemal pewność co do możliwości zdobycia transportu, zdecydowałem się na zwykłą drogę krajową, prowadzącą przez wioski i miasteczka. O ile pierwszy etap poszedł dość gładko, tak później zaczęły się schody, a to z powodu bardzo słabego ruchu. I tak skuteczność w takich warunkach miałem niezłą, bo ani razu nie czekałem bardzo długo, ale gdyby nie wyjątkowo szczęśliwy zbieg okoliczności, pewnie do Szegedu dojechałbym autobusem. Alternatywą był jeszcze pociąg, gdybym dotarł do Bekescsaby.

Jeszcze większym powodzeniem okazał się couchsurfing. Gościnność, szczodrość i otwartość moich gospodarzy znacznie przekroczyły moje wyobrażenia, czy oczekiwania. Wiadomo, niektórzy starali się bardziej, niektórzy byli milsi od innych, z niektórymi po prostu łatwiej znajdowałem wspólny język, ale każdemu bez wyjątku jestem wdzięczny i każdą z osób na pewno chętnie ugoszczę w Krakowie, jeśli będzie taka możliwość i potrzeba. CS okazał się nie tylko darmowym noclegiem, ale przede wszystkim darmową kopalnią przyjaznych osób. Będę starał się choć odrobinę pielęgnować te znajomości, bo praktycznie każda ze spotkanych osób była warta uwagi i poświęcenia czasu. Polecam couchsurfing w każdym możliwym przejawie. To doskonała szansa na poznawanie nowych ludzi, podróżowanie i dzielenie się z innymi tym, czym dysponujemy najlepszym.

niedziela, 3 lipca 2011

W drogę!

Na szczęście nie zabrakło mi determinacji. Mimo braku towarzystwa, wyprawa jest już pewna i w zdecydowanej większości zaplanowana. Trasa co prawda została nieco skrócona, po części z niechęci do podejmowania ryzyka — im więcej drogi, tym łatwiej gdzieś utknąć — a po części z woli poświecenia więcej czasu na zwiedzanie. Stwierdziłem, że nie ma sensu pchać się do Rumunii, czy nad Morze Czarne, lepiej dokładniej zobaczyć Węgry.

Plan na najbliższe 2,5 tygodnia, to Koszyce, Miskolc, Eger, Debrecen, Szeged, Balaton, Budapeszt i Bratysława. I tak chyba całkiem nieźle. Fantastyczną pomocą okazał się couchsurfing. Mimo tylko kilku zaakceptowanych próśb o przenocowanie, prawie każda dotyczy innego miasta. Dzięki temu tylko w Koszycach będę musiał przenocować na kempingu, ale zapewne i to będzie miało swoje plusy. W Bratysławie też nie znalazł się nikt z couchsurfingu, ale dłoń wyciągnęli do mnie Lucas i Luna – znajomi z Erasmusa. Jutro czekają mnie jeszcze duże zakupy, i we wtorek rano wyruszam na trasę.

Oczywiście CS to nie tylko darmowe spanie. To przede wszystkim okazja do spotkania zwykłych mieszkańców, choć z pewnością należących do bardziej otwartej części społeczeństwa. Możliwość poznania lokalnej specyfiki i ciekawych miejsc, do których sam bym nie trafił. Jeśli dołożyć do tego podróże stopem, mam nadzieję na poznanie kraju od strony niedostępnej dla zwykłego turysty. Zobaczymy na ile uda mi się przeprowadzić relację z podróży. Oczywiście z poślizgiem, ale może znajdę dość czasu, żeby notatki z trasy wklepać na klawiaturze, a co więcej trochę je zredagować.

Czas kończyć, czeka mnie teraz żmudne wklepywanie w nawigację dobrych miejsc do łapania stopa. Stay tuned!

wtorek, 31 maja 2011

Modlitwa Polaka

Gdy wieczorne zgasną zorze,
zanim głowę do snu złożę,
modlitwę moją zanoszę,
Bogu Ojcu i Synowi.
Dopierdolcie sąsiadowi!
Dla siebie o nic nie wnoszę,
tylko mu dosrajcie, proszę!
Kto ja jestem?
Polak mały! Mały, zawistny i podły!
Jaki znak mój? Krwawe gały!
Oto wznoszę swoje modły do Boga, Maryi i Syna!
Zniszczcie tego skurwysyna!
Mego rodaka, sąsiada, tego wroga, tego gada!
Żeby mu okradli garaż,
żeby go zdradzała stara,
żeby mu spalili sklep,
żeby dostał cegłą w łeb,
żeby mu się córka z czarnym
i w ogóle, żeby miał marnie!
Żeby miał AIDS-a i raka,
oto modlitwa Polaka!


Niedawno zafascynowałem się „Dniem Świra”. Kiedyś co prawda oglądałem ten film, ale ani dobrze do mnie nie trafił, ani go dobrze nie zapamiętałem. Powtórka okazała się strzałem w dziesiątkę. Za każdym razem, kiedy go oglądam, podoba mi się bardziej. Coraz bardziej doceniam głębokie przesłanie tej rzekomej komedii.

W Adasiu każdy znajdzie kawałek siebie. Jednego męczą „kwoki” w pociągu, inny ma pewnie matkę, która mówi tylko o zupie pomidorowej. Ktoś mierzy kawę co do ziarenka, albo miesza siedem razy. A może nieco poważniej, jest niezadowolony z pracy, wydaje mu się, że zmarnował życie, ucieka przed miłością, kiedy ta wyciąga do niego rękę? Może chce do czegoś dojść, ale na przeszkodzie stają mu absolutne drobnostki, którymi nie należy się przejmować? Wymieniać można długo, w każdej minucie można dopatrzeć się ciekawego symbolu, albo kawałka swojego życia. Cudne!

czwartek, 28 kwietnia 2011

Świeżości

Niestety dawno tutaj nie pisałem, ale powodów jest kilka. Najważniejszym jest rozpoczęty pamiętnik, w którym zapisuję to, co pisywałem tutaj i trochę więcej. Dlaczego zmieniłem platformę? Po pierwsze tam nie muszę dbać o stylistykę czy gramatykę, nie zastanawiam się nad kolejnymi zdaniami, kompozycją itd. Piszę długopisem na papierze, więc usuwać się nic nie da. Dzięki temu skupiam się na treści, a nie na formie. Poza tym zapisuję rzeczy, których nie chcę zapomnieć, a które niekoniecznie mogą być interesujące dla kogokolwiek innego. Dobry żart, ciekawy pomysł, abstrakcyjną koncepcję albo opis meczu.

Chcąc zaktualizować swoją publiczny wizerunek, muszę wspomnieć o kilku rzeczach. Po pierwsze - sezon w Redboksie. Niestety sezon fatalny - 6 porażek, 1 zwycięstwo, do tego dziś walkower. Mamy minimalne szanse na utrzymanie. Rozłożyła nas kontuzja Czemka, ogólny spadek formy, indywidualne błędy, brak zawziętości i zapału. Nawet „ostatnia nadzieja UBS-u” jest w znacznie słabszej formie niż w poprzednich rozgrywkach. Mimo kilku niezłych wzmocnień, drużyna gra coraz gorzej i gorzej. Aż żal patrzeć. Morale nie tyle spadło, co już zapomnieliśmy jak wyglądało. Więcej żenady na stronie rozgrywek.

Drugi fakt, którym warto się podzielić, to udział w kursie szybkiego czytania. Mam za sobą 4 z 8 zajęć — na razie nie ma cudów, ale pewne efekty widać. Myślę, że będę się rozwijał jeszcze po zakończeniu kursu. Na razie największy problem stanowi zrozumienie tekstu, ale podobno ma to przyjść z czasem — jeszcze wierzę. Przy okazji kursu, nauczyłem się żonglować. Jeszcze nie idzie mi to świetnie, ale z każdym dniem jest coraz lepiej. Kiedyś już o tym myślałem, ale brakowało mi porządnej do tego motywacji. Żonglowanie ma poszerzać pole widzenia, co jest przydatne podczas szybkiego czytania. Na razie doskonalę zwykłe żonglowanie trzema piłkami, z czasem przyjdzie czas na udziwnienia, albo więcej kulek.

W obliczu mojego intensywniejszego czytelnictwa ostatnimi czasy, umiejętność szybkiego czytania powinna okazać się przydatna. Przy tej okazji mogę przynajmniej wymienić, co ostatnio padło moim łupem — „Żar - oddech Afryki” Dariusza Rosiaka, niezbyt udana „Żmija” Sapkowskiego, „Wyprawa Kon-Tiki” Thora Heyerdahla, a wcześniej „Short story of nearly everything” i „Dotknięcie pustki”, o których chyba jeszcze tu nie wspominałem. Do tego pierwsza część „Fausta”, a dziś rozpocząłem walkę z częścią drugą. Jeśli chodzi o opinie, to po prostu ich za dużo — zapraszam do rozmowy twarzą w twarz.

Niedawno udało mi się po raz pierwszy wybrać na wspinanie plenerowe. Chociaż od lat (z przerwami) wspinam się na sztucznej ścianie, to nigdy nie miałem okazji spróbować prawdziwych skał. Były to co prawda baldy — niskie, ale dość trudne trasy, ale i tak było nieźle. Poznałem jak bolą zdzierane piaskowcem dłonie, jak niesamowite drogi potrafią robić lepsi ode mnie, a do tego spędziłem sobotę na świeżym powietrzu.

Jeśli ktoś się jeszcze nie zorientował, to jesteśmy w trakcie cyklu czterech meczów Realu i Barcelony. Pierwszy, ligowy zakończył się remisem po karnych dla obu stron i sądzę, że nie do końca zasłużonej czerwonej dla Albiola. Drugi, finał Copa del Rey to zwycięstwo Realu po dogrywce i golu Cristiano Ronaldo z główki. Dziś, po znacznie bardziej kontrowersyjnej decyzji arbitra, wyrzucony został Pepe — najlepszy zawodnik na przestrzeni ostatnich 270 minut Gran Derbi. W dziesiątkę Real stracił dwa gole i w obliczu absencji Pepe i Ramosa w rewanżu, właściwie pożegnał się z nadziejami na finał Ligi Mistrzów. Królewscy nie wykorzystali dobrej okazji tym bardziej, że zabrakło kontuzjowanych Iniesty, Abidala, Maxwella i Adriano. Nie zabrakło natomiast występów znanej pary komików Sergio i Pedro.

Po kilku latach wybierania się, w poniedziałek wreszcie udało mi się dotrzeć na stadion Włókniarza. Dotychczas ilekroć chciałem wybrać się na mecz, to nie pasowała mi godzina, bo musiałem wracać już do Krakowa. Tym razem było inaczej i byłem świadkiem pierwszego zwycięstwa Biało–Zielonych w tym sezonie. Szkoda tylko, że pokonanym była słaba Unia Tarnów, z Ułamkiem w składzie, który wywrócił się na w pierwszym swoim wyścigu i później jeździł znacznie poniżej swoich możliwości. Tak czy siak, po raz kolejny przyniosłem naszym żużlowcom szczęście. Byłem w życiu na trzech meczach ligowych i wszystkie wygraliśmy, w tym pamiętny decydujący pojedynek z Apatorem w 2003 (?) roku. Do tego dołożyłem IMP, w których wygrał jeżdżący wtedy w Częstochowie Walasek, a trzeci był Holta. Włókniarzy przedzielił wtedy tylko Jarosław Hampel.

Po krótce tyle nowego.

sobota, 19 lutego 2011

Update

Ostatnio niestety mam mało czasu, żeby coś tu wysmarować. Niedawno wziąłem się za porządną analizę rekordu, który wykręcało Cleveland Cavaliers, zebrałem wyniki, zacząłem liczyć średnie, napisałem parę linijek, ale w międzyczasie passa skończyła się na 26 porażkach z rzędu i tekst już jest nieaktualny.

Dziś tylko dwa fajne cytaty, żeby nie zaginęły w czeluściach moich zakładek:

„I spent a lot of money on booze, birds and fast cars. The rest I just squandered.” - George Best
„We Americans live in a nation where the medical-care system is second to none in the world, unless you count maybe 25 or 30 little scuzzball countries like Scotland that we could vaporize in seconds if we felt like it.” - Dave Barry

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Niezwykłe życiorysy

W weekend skończyłem czytać książkę „Mój pionowy świat” Jerzego Kukuczki i obejrzałem film „Into the wild” opowiadający historię Chrisa McCandlessa. Oba tytuły dały mi nieco do myślenia.

Na pierwszy rzut oka losy i charaktery obu postaci wydają się podobne. Obaj postanawiają żyć w sposób nietuzinkowy, mają ku temu odwagę, nieustannie dążą do obranego celu. Niestraszne im niewygody, niepotrzebne luksusy, liczy się dla nich przede wszystkim obrana ścieżka.

Jerzy Kukuczka był drugim człowiekiem na świecie, który stanął na wszystkich czternastu ośmiotysięcznikach, w ogromnej większości były to przejścia nowymi drogami lub pierwsze wejścia zimowe. Pierwszemu Reinholdowi Messnerowi zajęło to 17 lat, a Polakowi 8. Choć aklimatyzował się wolniej niż inni, kiedy przywykł do dużej wysokości był „nie do zdarcia”, niemal wszystkie szczyty zdobył nie posługując się tlenem, a i w trakcie wejścia na Mount Everest tlen skończył się na 100 metrów przed szczytem. Kiedy Messner w 1983 r. ogłosił, że zamierza zdobyć wszystkie ośmiotysięczniki, Kukuczka po cichu przyjął wyzwanie, choć jego szanse były mizerne. Włoch miał już dużą przewagę nad Polakiem, a do tego miał nieporównywalne możliwości finansowe.

Zupełnie innym aspektem, który wzbudza mój podziw jest to, że w czasach komuny, w trakcie stanu wojennego, Jerzemu Kukuczce udawało się co rusz wyprawiać w Himalaje. Z początku wraz z kolegami z klubu alpinistycznego zarabiali pieniądze malując wielkie kominy. Zajęcie było dość opłacalne, ale dość powiedzieć, że wyprawa w 1979 r. kosztowała ok. 1 mln złotych, co stanowiło 200 średnich pensji. A do tego dochodzą problemy z uzyskaniem dewiz! W wielu wyprawach ich „dostawcami” byli zagraniczni uczestnicy. Kukuczka musiał się zatem nie tylko świetnie wspinać, ale wiele energii wkładał nieraz, aby wyjazd był w ogóle możliwy. Na marginesie można zostawić różnicę w sprzęcie, którym dysponowali Polacy i himalaiści z Zachodu. Kukuczka poświęcił całe swoje życie najważniejszemu celowi, jakim były dla niego ośnieżone wierzchołki gór. Niestety, po zdobyciu Korony Himalajów, udało mu się wziąć udział jeszcze tylko w dwóch wyprawach, 24 listopada 1989 r., podczas wspinaczki południową ścianą Lhotse odpadł od ściany, a 7-milimetrowa lina nie wytrzymała obciążenia i pękła. Jeden z największych sportowców w polskiej historii spadł w dwukilometrową przepaść.

Co o Chrisie? Ten młody chłopak, skończywszy college decyduje się zerwać z dotychczasowym życiem, uciec od schematu, w który chce wtłoczyć go otoczenie. Chce robić to, co daje mu szczęście, obcować z naturą, wędrować po świecie, a jego celem staje się spędzenie kilku tygodni na Alasce. W swojej dwuletniej wędrówce po stanach spędza trochę czasu z hipisami, trochę pracuje na roli, ale jego pracodawca popada w konflikt z prawem i wpada w ręce FBI, spędza czas z weteranem, który lata temu stracił żonę i dziecko w wypadku samochodowym. W pewnym sensie wszystkich napotkanych ludzi zachęca do realizowania swoich marzeń, do sięgania po to, czego pragną, na czym im zależy. Ostatecznie po wielu perypetiach, przeplecionych niezbyt uroczą historią rodzinną, trafia na wymarzoną Alaskę, w dziczy przypadkiem trafia na porzucony autobus, w którym niegdyś ktoś mieszkał, być może podobny jemu „odludek”. Sprawy przybierają jednak niekorzystny obrót – jedzenie zaczyna się kończyć, upolowanego łosia nie udaje się właściwie oprawić i uwędzić, a kiedy decyduje się już na powrót okazuje się, że niewielka rzeczka, przez którą przebrnął kilka tygodni wcześniej, stała się rwącym potokiem i odcięła mu drogę powrotu. Coraz bardziej cierpiąc z głodu, przez przypadek zjada trującą roślinę i umiera w męczarniach.

Film wzbudził we mnie mieszane uczucia. W pierwszej chwili zazdrościmy bohaterowi odwagi i podziwiamy za upór w dążeniu do celu. Z każdą jednak minutą coraz lepiej docierało do mnie to, że wyprawa, czy obrany styl życia nie był wyzwaniem, a po prostu ucieczką. Czy nie jest łatwiej żyć nie przejmując się niczym, a co gorsza nikim. Bohater podejmuje czasem nieprzemyślane ryzyko, a wyprawa na Alaskę pokazuje, że potrafi mniej, niż mu się wydaje. Alexander Supertramp to nie człowiek z żelaza, ale lekkoduch, któremu do czasu wszystko uchodzi na sucho. Niestety, wyzwanie go przerasta. Nie przewidział tego, że wiosną rzekami płynie więcej wody, że nagle będzie musiał się żywić roślinami, a nie zwierzętami upolowanymi kupioną za „znienawidzone” pieniądze strzelbą. Gdyby zamiast Tołstoja i Londona studiował swój atlas roślin, być może ocaliłby swoje życie.

Od filmu oczekiwałem wiele i może dlatego podszedłem do niego z dużym krytycyzmem. Nie oceniam tutaj plenerów czy muzyki, a samą treść. Na pewno nieco popsuło mi odbiór to, że znałem jego zakończenie. Ponadto słyszałem liczne zachwyty, jaki ten film nie jest inspirujący, otwierający oczy, czy zachęcający do oderwania się, życiowej zmiany. Każdy, kto zachwyca się jego postawą, jego wyborem, powinien bliżej poznać osobę naszego himalaisty, postać wielkiego formatu, niezłomnego charakteru, ogromnej siły woli, wspartych niesamowitymi możliwościami fizycznymi. To jest prawdziwy wzór godny naśladowania, nie koniecznie w górach, ale przy realizacji każdej pasji.Dla mnie największą wartością w „Into the wild” są ostatnie słowa Aleksa – „Happiness only real when shared”.