poniedziałek, 3 stycznia 2011

Niezwykłe życiorysy

W weekend skończyłem czytać książkę „Mój pionowy świat” Jerzego Kukuczki i obejrzałem film „Into the wild” opowiadający historię Chrisa McCandlessa. Oba tytuły dały mi nieco do myślenia.

Na pierwszy rzut oka losy i charaktery obu postaci wydają się podobne. Obaj postanawiają żyć w sposób nietuzinkowy, mają ku temu odwagę, nieustannie dążą do obranego celu. Niestraszne im niewygody, niepotrzebne luksusy, liczy się dla nich przede wszystkim obrana ścieżka.

Jerzy Kukuczka był drugim człowiekiem na świecie, który stanął na wszystkich czternastu ośmiotysięcznikach, w ogromnej większości były to przejścia nowymi drogami lub pierwsze wejścia zimowe. Pierwszemu Reinholdowi Messnerowi zajęło to 17 lat, a Polakowi 8. Choć aklimatyzował się wolniej niż inni, kiedy przywykł do dużej wysokości był „nie do zdarcia”, niemal wszystkie szczyty zdobył nie posługując się tlenem, a i w trakcie wejścia na Mount Everest tlen skończył się na 100 metrów przed szczytem. Kiedy Messner w 1983 r. ogłosił, że zamierza zdobyć wszystkie ośmiotysięczniki, Kukuczka po cichu przyjął wyzwanie, choć jego szanse były mizerne. Włoch miał już dużą przewagę nad Polakiem, a do tego miał nieporównywalne możliwości finansowe.

Zupełnie innym aspektem, który wzbudza mój podziw jest to, że w czasach komuny, w trakcie stanu wojennego, Jerzemu Kukuczce udawało się co rusz wyprawiać w Himalaje. Z początku wraz z kolegami z klubu alpinistycznego zarabiali pieniądze malując wielkie kominy. Zajęcie było dość opłacalne, ale dość powiedzieć, że wyprawa w 1979 r. kosztowała ok. 1 mln złotych, co stanowiło 200 średnich pensji. A do tego dochodzą problemy z uzyskaniem dewiz! W wielu wyprawach ich „dostawcami” byli zagraniczni uczestnicy. Kukuczka musiał się zatem nie tylko świetnie wspinać, ale wiele energii wkładał nieraz, aby wyjazd był w ogóle możliwy. Na marginesie można zostawić różnicę w sprzęcie, którym dysponowali Polacy i himalaiści z Zachodu. Kukuczka poświęcił całe swoje życie najważniejszemu celowi, jakim były dla niego ośnieżone wierzchołki gór. Niestety, po zdobyciu Korony Himalajów, udało mu się wziąć udział jeszcze tylko w dwóch wyprawach, 24 listopada 1989 r., podczas wspinaczki południową ścianą Lhotse odpadł od ściany, a 7-milimetrowa lina nie wytrzymała obciążenia i pękła. Jeden z największych sportowców w polskiej historii spadł w dwukilometrową przepaść.

Co o Chrisie? Ten młody chłopak, skończywszy college decyduje się zerwać z dotychczasowym życiem, uciec od schematu, w który chce wtłoczyć go otoczenie. Chce robić to, co daje mu szczęście, obcować z naturą, wędrować po świecie, a jego celem staje się spędzenie kilku tygodni na Alasce. W swojej dwuletniej wędrówce po stanach spędza trochę czasu z hipisami, trochę pracuje na roli, ale jego pracodawca popada w konflikt z prawem i wpada w ręce FBI, spędza czas z weteranem, który lata temu stracił żonę i dziecko w wypadku samochodowym. W pewnym sensie wszystkich napotkanych ludzi zachęca do realizowania swoich marzeń, do sięgania po to, czego pragną, na czym im zależy. Ostatecznie po wielu perypetiach, przeplecionych niezbyt uroczą historią rodzinną, trafia na wymarzoną Alaskę, w dziczy przypadkiem trafia na porzucony autobus, w którym niegdyś ktoś mieszkał, być może podobny jemu „odludek”. Sprawy przybierają jednak niekorzystny obrót – jedzenie zaczyna się kończyć, upolowanego łosia nie udaje się właściwie oprawić i uwędzić, a kiedy decyduje się już na powrót okazuje się, że niewielka rzeczka, przez którą przebrnął kilka tygodni wcześniej, stała się rwącym potokiem i odcięła mu drogę powrotu. Coraz bardziej cierpiąc z głodu, przez przypadek zjada trującą roślinę i umiera w męczarniach.

Film wzbudził we mnie mieszane uczucia. W pierwszej chwili zazdrościmy bohaterowi odwagi i podziwiamy za upór w dążeniu do celu. Z każdą jednak minutą coraz lepiej docierało do mnie to, że wyprawa, czy obrany styl życia nie był wyzwaniem, a po prostu ucieczką. Czy nie jest łatwiej żyć nie przejmując się niczym, a co gorsza nikim. Bohater podejmuje czasem nieprzemyślane ryzyko, a wyprawa na Alaskę pokazuje, że potrafi mniej, niż mu się wydaje. Alexander Supertramp to nie człowiek z żelaza, ale lekkoduch, któremu do czasu wszystko uchodzi na sucho. Niestety, wyzwanie go przerasta. Nie przewidział tego, że wiosną rzekami płynie więcej wody, że nagle będzie musiał się żywić roślinami, a nie zwierzętami upolowanymi kupioną za „znienawidzone” pieniądze strzelbą. Gdyby zamiast Tołstoja i Londona studiował swój atlas roślin, być może ocaliłby swoje życie.

Od filmu oczekiwałem wiele i może dlatego podszedłem do niego z dużym krytycyzmem. Nie oceniam tutaj plenerów czy muzyki, a samą treść. Na pewno nieco popsuło mi odbiór to, że znałem jego zakończenie. Ponadto słyszałem liczne zachwyty, jaki ten film nie jest inspirujący, otwierający oczy, czy zachęcający do oderwania się, życiowej zmiany. Każdy, kto zachwyca się jego postawą, jego wyborem, powinien bliżej poznać osobę naszego himalaisty, postać wielkiego formatu, niezłomnego charakteru, ogromnej siły woli, wspartych niesamowitymi możliwościami fizycznymi. To jest prawdziwy wzór godny naśladowania, nie koniecznie w górach, ale przy realizacji każdej pasji.Dla mnie największą wartością w „Into the wild” są ostatnie słowa Aleksa – „Happiness only real when shared”.