wtorek, 16 września 2008

Eurotrip cz.III

Chociaż godzina dość późna, a mi kleją się oczy, postaram się opowiedzieć o kolejnym etapie naszej podróży. Jak pisałem już wcześniej, z Amsterdamu ruszyliśmy do Paryża. O ile dobrze pamiętam miałem wolne jako kierowca, więc z trasy zbyt wiele nie pamiętam.

Do Paryża, pod kemping w Lasku Bulońskim dotarliśmy przed świtem, a okazało się, że ten pole otwierane jest dopiero o 8. Zaparkowaliśmy więc przed bramą i ucięliśmy sobie drzemkę. Obudziła nas pracownica kempingu, która kazała nam odjechać, gdyż parkowaliśmy na zakazie. Równocześnie dowiedzieliśmy się, że pole namiotowe jest pełne i nici z naszego tam noclegu. Pokierowani zostaliśmy do drugiego kempingu, po drugiej stronie miasta, więc mieliśmy okazję przejechać się po Paryżu. Wtedy już ja byłem kierowcą i doświadczyłem niewątpliwego chaosu komunikacyjnego, choć jak na tak wielką metropolię, myślę, że i tak nie jest tam źle. Droga nasza przez jakiś czas prowadziła wzdłuż Sekwany, a dalej w kierunku na Disneyland. Na drugim kempingu na szczęście znalazło się dla nas miejsce. Zameldowaliśmy się, rozbiliśmy namiot i prawie byliśmy gotowi do drogi, ale „niektórzy” musieli odespać niewątpliwe trudy podróży jako pasażer. Cóż, wreszcie ruszyliśmy w kierunku centrum, a na pierwszy dzień zaplanowaliśmy zwiedzenie Luwru.

Luwrowi zdecydowanie należy się oddzielny akapit. Choć trudno opisać wszystko, ba, trudno w tej chwili nawet wszystko spamiętać, muzeum robi ogromne wrażenie. Chyba najmniej widowiskowe były eksponaty z Egiptu, właściwie w niczym nie przewyższające tych, zgromadzonych w krakowskim Muzeum Archeologicznym czy u „Czartoryskich”. Rewelacyjna była jedna z rzeźb, którą trudno byłoby zidentyfikować, gdyby nie była podpisana (nota bene, jak wszystko, tylko po francusku). Duże wrażenie robi kodeks Hammurabiego, nie jako sam obiekt, czy przedmiot, ale jako symbol historii, znany chyba każdemu, materializujący pierwsze uregulowane prawo. Inną sprawą jest jego treść, którą rozpoczyna artykuł czy paragraf, mówiący o tym, że osoba oskarżająca drugą o morderstwo, a nie mająca na to dowodów, sama podlega karze śmierci. Cóż, dura lex, sed lex. W dalszej podróży, bo tak chyba trzeba nazwać zwiedzanie tego molocha, zobaczyliśmy m.in. Wenus z Milo. Fakt, że jestem dyletantem, jeśli chodzi o rzeźbę, czy sztukę w ogóle, ale ten eksponat nie zrobił na mnie wrażenia. Kłębiły się przy nim tłumy, stoi niejako w wyróżnionym miejscu, ponoć jest nowatorska, miesza w sobie różne style, ale jak dla mnie nic specjalnego. Widziałem tam wiele figur, które podobały mi się znacznie bardziej. Znacznie lepsze wrażenie robi, też bardzo popularna, Nike z Samotraki, niestety jej też los nie sprzyjał i ząb czasu jest na niej wyraźnie widoczny. Po obejrzeniu chyba tysiąca rzeźb, przyszedł czas na malarstwo. I znów największy rarytas, najlepiej strzeżona, być może najcenniejsza w muzeum, Giocconda, okazała się niczym specjalnym. Powtarza się historia z Muzeum Czartoryskich, gdzie zdecydowanie wyróżniona "Dama z łasiczką" odstaje od fantastycznego, choć chyba jednego z mniej popularnych, obrazu Rembrandta "Krajobraz z Samarytaninem". Mona Lisa, jak dla mnie, jest przede wszystkim produktem medialnym. Nie bez znaczenia na pewno pozostaje osoba autora, który jest uznawany za jednego z największych geniuszy w historii. Wśród obrazów, które dobrze udało mi się zapamiętać jest dobrze znana "Wolność wiodąca lud na barykady" Eugene'a Delacroix, "Koronacja Napoleona" Davida, a także zimowy krajobraz, którego autora ani tytułu niestety nie udało mi się spamiętać. Mocne wrażenie robi też „mieszkanie” Napoleona III w jednym ze skrzydeł pałacu. Przepych pomieszczeń przyprawia niemal o zawrót głowy i zachęca do refleksji nad stylem życia tego i innych władców tamtego czasu. O Luwrze można pisać jeszcze znacznie dłużej, ale nie o to tutaj chodzi.

Mocno zmęczeni „spacerem”, zahaczając o żałosne Centre Pompidou, dotarliśmy pod katedrę Notre Dame i tam się rozdzieliliśmy. Wiaro i Smylek pojechali na kemping, a my we trójkę poszliśmy zobaczyć Panteon i pobliskie Ogrody Luksemburskie. Stamtąd, wpierw wypocząwszy na ławce przy pałacu, ruszyliśmy na kemping. Dowlekliśmy się do metra, przesiedliśmy się na inny pociąg, a dalej na styk zdążyliśmy na autobus. I tam niespodzianka! Smylek i Wiaro pobłądzili, uciekł im wcześniejszy bus i wszyscy razem wróciliśmy na kemping.

Drugi dzień, to na początek szukanie darmowego miejsca parkingowego w pobliżu jakiejkolwiek stacji metra, co nie jest zadaniem łatwym, Montmartre z niezłym widokiem, na, po prawdzie, niezbyt porywającą panoramę Paryża i przeciętną bazyliką Sacre Coeur. Dalej Musee D'Orsay w hali dawnego dworca, a w nim kolejna ogromna porcja obrazów, tym razem twórców bardziej współczesnych - Manet, Monet, Cezanne, Gauguin, chyba nieco mniej znany, ale bardzo dobry Sisley i chyba najważniejszy - Vincent Van Gogh. Do tego znany z Jasia Fasoli obraz "Matka Whistlera". Niestety ogólne wrażenie po wyjściu z muzeum nie było najwyższych lotów. Utwierdziłem się w przekonaniu, że impresjonizmu i pokrewnych kierunków do końca nie rozumiem. Podobały mi się prace kilku artystów, w tym, nie wiedzieć czemu, Van Gogha.

Reszta dnia to kolejny spacer, tym razem Champs Elysees, Łuk Triumfalny i Wieża Eiffela. Niestety próba wjazdu na górę spaliła na panewce. Nie tylko III piętro było nieczynne, ale nawet na drugie kolejka była chyba na 3 godziny stania. Zostało więc tylko usiąść pod stalową konstrukcją, pośpiewać i pograć na gitarze. Udało nam się też zobaczyć cogodzinny świetlny performance, który wygląda naprawdę fantastycznie.

Około 11 zebraliśmy manatki i pojechaliśmy do naszego czerwonego wehikułu, aby niemal równo o północy wyruszyć w kierunku Tuluzy, gdzie ugościć miała nas kuzynka Czemusia. Spędziliśmy tam bardzo miły dzień, potraktowani niemal jak najbliższa rodzina. Fantastyczny i przede wszystkim francuski obiad, z kolejnymi przystawkami, pieczenią w roli głównego dania, a przed samym, jak zwykle wieczornym, wyjazdem do Madrytu, wyżerka z grilla. Tam nabraliśmy trochę sił po wyczerpujących dwóch dniach w Paryżu, dzięki dostępowi do Internetu zaplanowaliśmy dokładnie wizytę w Madrycie, a ja po raz pierwszy spędziłem więcej niż 10 sekund przed francuską klawiaturą w układzie AZERTY. Pisze się na niej fatalnie, znaki interpunkcyjne są zupełnie inaczej ułożone niż u nas, cyfry pisze się z wciśniętym shiftem, a niektóre litery są pozamieniane. Francuzi we wszystkim muszą być inni. Ciekaw jestem, czy jest, tak jak w Polsce, układ klawiatury programisty.

Okolice Tuluzy, zgodnie z planem opuściliśmy po kolacji, a mi przyszło walczyć z hiszpańskimi serpentynami i remontami autostrad, na których nawigacja się gubiła. Ale to znów materiał na kolejny odcinek relacji, tymczasem czas iść spać.

Brak komentarzy: