niedziela, 26 grudnia 2010

Podróże z Ryszardem

Blogowa płodność zbliża się do naturalnej dla rodzaju ludzkiego — płodny jestem raz w miesiącu. Mogło być gorzej, bo nowy post mógłby się rodzić raz w roku. Czemu nie pisuję? A bo nie ma o czym. Od szarości codziennego dnia, przerywanej wieczornymi wysiłkami na różnych frontach, ucieczki są krótkie. Uciekam w lekturę.

W ostatnich tygodniach przez moje ręce i mikry ekran mojego telefonu przewinęły się dwa dzieła geniusza. Pierwszym był „Szachinszach”, a parę dni temu skończyłem „Podróże z Herodotem”. Jak niektórzy wiedzą, to nie pierwsze książki Kapuścińskiego jakie przeczytałem, ale od „Imperium” minęło prawie dziesięć miesięcy, a od „Cesarza” i „Hebanu” jeszcze więcej. Nie będę rozpisywał się o tematyce poruszanej w przeczytanych książkach.

W skrócie, „Szachinszach” to historia władzy i upadku Mohameda Rezy Pahlaviego, którego obalono w rewolucji 1979 roku, na której czele stał Ajatollach Homeini. Zaskoczyłem się w tym przypadku brakiem jednego konkretnego wybuchu, eksplozji, której oczekiwałem przez większość książki. Ciekawsze jednak jest to co działo się przed rewolucją. Opisy działań aparatu bezpieczeństwa, nieraz absurdalnych, często nieracjonalnych zachowań władcy, niebotycznych planów realizowanych z absolutną niezdarnością i ignorancją pozwalają zrozumieć, dlaczego irańskie społeczeństwo oddało władzę w ręce islamskich duchownych. Także tło historyczne sięgające początków islamu pozwala trochę lepiej zrozumieć tę odległą kulturę. Poza tym w zdumienie wpędził mnie stopień podobieństwa Szacha i cesarza Haile Selasie, ich niemal identyczne podejście do państwa, w którym panowali.

„Podróże z Herodotem” to książka obejmująca znacznie więcej tematów. To sprawozdanie z licznych podróży najsłynniejszego polskiego reportera, w których często towarzyszyły mu „Dzieje” Herodota. Dzięki tej książce poznajemy autora niemal od samego początku, od krótkich wspomnień dzieciństwa w czasie wojny, studiów, przez pierwsze reportaże dla „Sztandaru Młodych”, marzenia o wyjeździe zagranicę („Myślałem o Czechosłowacji”), pierwszą podróż zagraniczną do Indii, „wymianę” w Chinach, podróże po innych krajach Azji i Afryce. Ponadto liczne wtrącenia Herodota, pozwalają śledzić wybrane przez autora starożytne dzieje Greków czy Persów. Herodota Kapuściński widzi jako pierwszego reportera, sprawozdawcę, o którym nie wiemy dziś zbyt wiele. Podziwia go za swego rodzaju profesjonalizm, a równocześnie pionierskie podejście, czerpie z niego inspirację. Dzięki temu czytelnik odbiera Kapuścińskiego jako Herodota naszych czasów, mimo całkiem innych warunków, mają wiele wspólnych cech.

Nie chcę pisać tu rozległych streszczeń książek, myślę, że te da się znaleźć gdzieś w przepastnych głębiach Internetu, z resztą, to nie lektura szkolna, żeby wysługiwać się brykiem. Warto wymienione książki przeczytać samodzielnie od początku do końca. Pozwalają zrozumieć nieco większą cząstkę świata, zapamiętać kilka ciekawych historii, zabierają czytelnika w niskobudżetową podróż po dalekich krajach, a co więcej, po odległych czasach. Przede wszystkim jednak, szczególnie „Podróże z Herodotem” wzbudziły we mnie ogromną żądzę podróży. Podróży jakiejkolwiek, pozwalającej poznać nowe miejsca, nowe klimaty, nowych ludzi i ich nudne, ale wyjątkowe historie. Zachęciły, żeby stać się reporterem na własne potrzeby, zwracać uwagę na detale, poznawać więcej niż zwykły turysta. Podróż taka nie musi być usłana różami, dopięta na ostatni guzik, dokładnie zaplanowana, spędzona w wygodnych hotelach czy pensjonatach, wygodnych fotelach pociągów czy samolotów. Podróż i poznawanie świata za wszelką cenę, a równocześnie podróż daleka od tych z rodzaju „naćpać się i najebać”, tylko w innym niż zwykle miejscu. Mam nadzieję, że do czasu letniego urlopu zapał mi nie przejdzie, a spędzony w drodze czas będzie tak udany, jak wycieczka po Europie i równie godny pozazdroszczenia.

czwartek, 18 listopada 2010

Zakaz palenia

Od poniedziałku obowiązuje nowa ustawa znacznie ograniczająca możliwość palenia tytoniu. W Sieci dwie strony, zwolennicy i przeciwnicy wprowadzonych zakazów, zawzięcie kruszą kopie. Co ciekawe granica między nimi nie przebiega wcale między niepalącymi a miłośnikami dymu. Wśród przeciwników ustawy znalazło się wielu niepalących, dla których wolność gospodarcza, a więc i umożliwianie palenia tytoniu na terenie własnego przedsiębiorstwa, jest ważniejsza niż osobiste podejście do dymu. Oczywiście są też tacy, którzy choć sami palą, godzą się z zakazem i widzą jego plusy.

W przypadku tej ustawy wydaje mi się, że władza chciała być zbyt „europejska” i bezmyślnie skopiowano rozwiązania z innych krajów. Państwo staje w rozkroku z jednej strony walcząc z paleniem, a z drugiej czerpiąc ogromne przychody z tytułu akcyzy. O ile mało kto sprzeciwia się obowiązywaniu ustawy na przystankach, w szkołach czy zakładach pracy, to dyskusja o paleniu w knajpach rozgrzewa atmosferę do białości. Co niektórzy wspominają jeszcze o problematycznym zakazie w pociągach, którymi nieraz podróżuje się kilkanaście godzin.

Argumenty pojawiają się różne. Niektórzy dym traktują niemal jak iperyt, którym palacze niszczą ich zdrowie, inni odwołują się tylko do smrodu, którego nie tolerują. Dla jeszcze innych nie do zniesienia jest to, że muszą wyprać ubranie. Są osoby, które cieszą się, że wreszcie będą mogły wyjść z domu. Aż strach pomyśleć co będzie się działo, gdy wylegną ze swoich nor w przepoconych podkoszulkach i wyciągniętych swetrach, których teraz nie będą musieli prać. Z drugiej strony pojawia się obrona status quo, do którego wszyscy przywykli, twierdzenia, że większość w knajpach pali, a teraz ogranicza się ich swobodę. Obroty właścicieli mają spaść, ograniczane jest ich prawo własności. Przeciwnicy słusznie podnoszą, że mamy wolny rynek, miejsca z zakazem palenia funkcjonują (vide akcja „Lokal bez papierosa”), ale najwyraźniej nie potrzeba ich tak wielu, skoro stanowią mniejszość. Wytaczane jest ciekawe porównanie do muzyki - jeśli w danym miejscu mi się nie podoba, to do niego nie chodzę, a nie przymuszam właściciela do jej zmiany.

Oczywiście, jak to często z naszym prawem bywa, wylano dziecko z kąpielą. Zakazano palenia nawet w miejscach, gdzie przychodzili sami palacze, w zadymionych spelunkach, do których nikt nie trafia przez przypadek. Umożliwienie klientom palenia w knajpie jest kosztowne, do tego uciążliwe dla samych palaczy. A można było rozwiązać sprawę znacznie lepiej, godząc obie strony barykady. Pomysłów zapewne pojawiłoby się wiele. To, co mi przychodzi na myśl, to mądre złagodzenie restrykcji. Wystarczyło wprowadzić przymus rozdziału miejsc w lokalach o większej powierzchni. Nie wiem, czy powinno być to 50 czy 100 m2, ale dało by się znaleźć tutaj odpowiednią wielkość. W takich lokalach powinno dać się spędzić czas i podejść do baru bez kontaktu z dymem. Po co ograniczać sprzedaż w przestrzeni dla palących, skoro w lokalu jest kilka barów? Któryś mógłby być zlokalizowany w części dla palących. Ewentualny parkiet i oczywiście toalety, musiałyby znajdować się w części dla niepalących. Czy ktoś by na tym ucierpiał? W przypadku mniejszych lokali, gdzie nie ma możliwości podziału, właściciel sam decydowałby o pozwoleniu na palenie. Choć niechętnie myślę o kolejnym polu koncesjonowania, to pozwolenie na prowadzenie lokalu bez papierosów mogłoby być po prostu tańsze. Wolny rynek wciąż by działał, a właściciele mieliby dodatkową zachętę do dbania o czyste powietrze. W przypadku pociągów, przewoźnik powinien mieć prawo stworzenia całego wagonu dla palących. Wystarczyło zastrzec jakiś stosunek czystych do zadymionych i problem byłby z głowy. Na długich trasach, gdzie wagonów jest więcej, dałoby się palić, a na krótszych nie ma takiej potrzeby. To pierwszy pomysł z brzegu, a na pewno dało by się wymyślić jeszcze lepsze rozwiązania. Niestety zabrakło chęci, a nieustanne patrzenie na słupki poparcia nie pozwoliło spojrzeć szerzej na problem.

środa, 20 października 2010

Zaproszenie z wytłumaczeniem

Ostatnio, nie wiedzieć czemu, nie ciągnie mnie, żeby pisywać na tym blogu. Może dlatego, że nie dzieje się nic bardzo ciekawego, a może moja wena wypaliła się w ciągu lata. Faktem jest, że w moim życiu trochę się zmieniło, mianowicie zatrudniłem się w krwiożerczej korporacji zwanej UBS. Póki co na nadmiar pracy nie mogę narzekać, ale może niedługo się zacznie. O UBS-ie pisać nie będę, bo wystarczy sobie pogooglać. Powiem tylko, że mieści się w Business Parku w Zabierzowie.

Niedawno zaliczyłem też pierwsze wesele wśród znajomych. Czy udane? Chyba tak, choć nie mam porównania. Pewne rzeczy potoczyć mogły się lepiej, ale wchodząc do kościoła nie stanąłem w płomieniach, więc nie ma co narzekać.

Na koniec winny jestem też usprawiedliwienia swojej marnej aktywności tutaj. Pisuję czasem na blogu Przekarykaturyzowany świat, choć może to za dużo powiedziane. Po prostu wrzucam tam śmieszne, ciekawe, interesujące, emocjonujące, zaskakujące, wstrząsające, porażające rzeczy znalezione w Sieci.

sobota, 28 sierpnia 2010

Co wspólnego mają te kobiety?


Odpowiedź pod tym linkiem (o ile to nie fake).

niedziela, 8 sierpnia 2010

Set sail!

Wreszcie, po paru sezonach chęci i braku możliwości, udało mi się pojechać na Mazury. Wrażenia po pierwszym rejsie mam całkiem dobre, choć do najlepszych wakacji było nieco daleko. Od razu trafiłem na nowiutką łódź Antilla 26, zwodowaną w tym roku, wypożyczaną dopiero trzeci raz.

Na Jeziora wyruszyliśmy w sobotę z samego rana i po kilku godzinach dotarliśmy do Giżycka. Odebraliśmy łódkę i zaczęły się wakacje. Z portu wypłynęliśmy dopiero następnego dnia. Nasz skiper obrał kurs na Sztynort, niestety wiatr nie dopisywał. Kiedy wlekliśmy się przez Jezioro Kisajno, daleko na horyzoncie pojawiły się sine chmury, na tyle daleko, że załamanie pogody nie było bardzo prawdopodobne. Kapitanowie ustalili, że nie będziemy uciekać do portu. Po jakimś czasie pogoda zaczęła się pogarszać, więc odpaliliśmy silnik i czym prędzej poszliśmy w kierunku portu. Niedługo później niebo za nami kompletnie ściemniało, a nad wodą pojawiła się biała ściana deszczu. Po kilkudziesięciu sekundach już docierała do nas, poprzedzona potężnym wiatrem. Żagle były oczywiście zrzucone, ale emocje jak na pierwszy raz i tak były duże. Wiatr momentami przechylał łódź o ponad 45 stopni, a w pewnym nawet pojawił się nawet grad. Jak to zwykle burze, nawałnica minęła po kilku minutach, a my bezpiecznie popłynęliśmy do niedalekiego już Sztynortu. Do portu wchodziliśmy jeszcze w deszczu, ale niezbyt silnym. Tam pojawiły się kolejne problemy, zawiodła komunikacja i zabrakło doświadczenia załogantów. Mokrym, śliskim bosakiem za pierwszym razem nie udało się złapać boi, za drugą próbą straciliśmy bosak, a przy podejściu do niego przydzwoniliśmy dziobem w keję. Na szczęście łódź zbytnio nie ucierpiała.

Kolejny dzień to podróż do dzikiego portu w Mamerkach. Niestety wiatr znów zbytnio nie dopisywał. Było może odrobinę lepiej niż dzień wcześniej, ale znów atmosfera była piknikowa. Powoli dowlekliśmy się do przystani i po prostu spędziliśmy tam wieczór. Z rana podzieliliśmy się na trzy grupy, 3 osoby jedną łodzią poszły do Węgorzewa nadać przesyłkę, 3 naszą Tusją wypłynęły na jezioro, a 5, w tym ja poszło obejrzeć poniemieckie bunkry. Zespół 30 zachowanych bunkrów zrobił na nas dobre wrażenie, zwłaszcza ich 7-metrowe dachy i niewiele cieńsze ściany. Niestety był jeden ogromny minus tej wyprawy — minął nas najlepszy wiatr przez cały tydzień. Ok. 15 wsiedliśmy na łódź i jeszcze pożeglowaliśmy przy całkiem ładnych przechyłach, ale ponoć wcześniej wiało lepiej. Popołudniem zawinęliśmy do portu w Węgorzewie, pożarliśmy wielką pizzę, a wieczór spędziliśmy w tawernie.

Kolejny dzień wyprawy to znów słabe wiatry. Wybraliśmy się w kierunku Wyspy Kormoranów, ale wiatr był przez większość czasu niezauważalny. Ponieważ na Jeziorze Dobskim nie wolno poruszać się na silniku, musieliśmy niemiłosiernie wlec się do celu, czasem wspomagając się pagajami. Kiedy mieliśmy wypływać z Jeziora Dobskiego i włączać silnik, nagle zerwał się całkiem przyjemny wiatr i już tylko na nim, przed zachodem dotarliśmy do plaży w Nowym Harszu. Tam zacumowaliśmy i zrobiliśmy ognisko.

Następny dzień, to ponowna podróż do Sztynortu. Niestety znów specjalnie nie wiało, a łajbę prowadził „rezerwowy” skiper. Wieczorem w amfiteatrze grał zespół Mechanicy Shanty – ponoć jeden z najlepszych polskich zespołów piosenki żeglarskiej. Wrażenia były świetne. Wszystkie wcześniejsze „koncerty” w tawernach nawet nie nadają się do porównania. Zarówno umiejętności, jak i akustyka były na bardzo wysokim poziomie. Pierwszy poważny koncert szantowy, na którym miałem okazję być i było świetnie. Po koncercie poszwędaliśmy się jeszcze po porcie i tak zakończyliśmy wieczór.

Ostatnie dni to już powrót do Giżycka. Nie było ani specjalnych atrakcji, ani porządnych wiatrów. Wichura i burza zerwała się dopiero wieczorem, kiedy już bezpiecznie przycumowani staliśmy w porcie. Deszcz był nieco uciążliwy, bo zawiewało nim pod tent, ale w kurtkach jeszcze trochę wysiedzieliśmy. Rano przenieśliśmy się tylko z portu Sailor do Strandy, posprzątaliśmy łódź i pojechaliśmy obejrzeć Twierdzę Boyen. O twierdzy nie ma zbytnio sensu się rozpisywać, bo wiele informacji można znaleźć w Internecie. W skrócie, twierdza jest ogromna, ale w swojej historii nie przydała się na zbyt wiele. Powstała w połowie XVIII w., aby bronić najdogodniejszego przejścia przez mazurskie jeziora. Przez 2 tygodnie była oblegana podczas bitwy pod Tannenbergiem w 1914 r., w czasie II Wojny Światowej została oddana bez walki, dzięki czemu przetrwała w dobrym stanie. Niestety później niezbyt o nią dbano i nieco podupadła. Fort jest ogromny, ma w obwodzie ok. 2,5 km i kiedy oprowadza o nim przewodnik, robi naprawdę dobre wrażenie.

Ostatnim przystankiem przed drogą do domu był Wilczy Szaniec w Gierłoży — kwatera Hitlera, w której przeprowadzono nieudany zamach na niego, znany z filmu „Walkiria”. Tamtejsze bunkry są równie ciekawe jak te w Mamerkach, choć zapewne mniej popularne. Wrażenie robi oczywiście fakt, że przebywał tam sam Fuhrer, że przeprowadzono tam zamach, ale praktycznie wszystkie obiekty są zniszczone. Niemcy ewakuując się stamtąd wysadzili wszystkie bunkry, zużywając 10 t trotylu na każdy z nich! Sufity najpotężniejszych, należących do Hitlera, Goeringa czy Bormanna miały nawet 9 metrów grubości i uzbrojone były w stanowiska karabinów maszynowych na ich dachach. Całość była dobrze maskowana roślinnością i siatkami maskującymi. Szerzej zainteresowanych tematem odsyłam do Wujka Google. Po zwiedzeniu Szańca posililiśmy się i ruszyliśmy do Częstochowy.

piątek, 30 lipca 2010

O Starcrafcie w telegraficznym skrócie

Zainstalowałem Starcrafta II. Jakie wrażenia? Nie ma cudów. Skupiłem się na Custom game, choć uruchomienie jej w posiadanej przeze mnie wersji nie było proste. Jeśli masz ten sam problem należy: ściągnąć mapę, na której chcesz zagrać (powinna mieć rozszerzenie SC2map), otworzyć ją w edytorze map, w ustawieniach graczy ustalić kim chcesz grać (Mapa->Ustawienia gracza), jacy mają być przeciwnicy i uruchamiamy jej test. W tym momencie dostajemy normalną grę z komputerem.

Jak się gra? Niestety, nie ma cudów. Mechanika gry niewiele się zmieniła, a dodanie grze nowej grafiki po 12 latach to nie jest szczytowe osiągnięcie. Zmieniły się niektóre jednostki, kilka zniknęło, pojawiło się kilka nowych. Pomieszane są nieco umiejętności, na przykład umiejętność Archona Meltdown (o ile dobrze pamiętam nazwę), ma teraz Templar. Rewolucji to nie robi. Można zaznaczyć więcej niż 12 jednostek, ale chyba nikt się nie spodziewał, że takie ograniczenie pozostanie. Część budynków otrzymało nowe funkcje, na przykład można złożyć supply depot tak, aby dało się po nim przejść. Po wyprowadzeniu wojska rozkładamy go na nowo i mamy standardową barierę. Sztuczna inteligencja nie powala, choć ciekawą zmianą jest to, że komputer wycofuje atakujące wojska, jeśli zorientuje się, że bitwy już nie wygra. Kiedyś chyba tak nie robił.

Postęp między częściami porównałbym do tego, jaki oglądaliśmy w Diablo - w dwójkę grało się przyjemniej, była bardziej rozbudowana, ale istota gry się nie zmieniła. Nadzieją pozostaje kampania, może ona choć trochę wynagrodzi wydatek co najmniej 160 zł. Rozwiązania tam zastosowane są ponoć bardzo ciekawe. Ale nie oszukujmy się, siłą Starcrafta był i będzie multiplayer, a ten chyba wiele nie zyskał względem pierwszej części.

Warto wspomnieć o lokalizacji gry - jest doskonała, spolszczone jest dokładnie wszystko - filmy, napisy na mapach, wszelkie nazwy czy odzywki jednostek. Niestety mnie to irytuje. Chociaż dubbing stoi na bardzo wysokim poziomie, to niektóre rzeczy po polsku brzmią po prostu źle, albo lekko śmiesznie. Znacznie bardziej wolę budować Templarów, a nie Templariuszy, Carriery, a nie lotniskowce. To wprowadza duże zamieszanie. Może postaram się o wersję angielską?

Gra na pewno odniesie sukces finansowy, z resztą już sprzedaje się świetnie. Niestety uważam, że sukces będzie niezasłużony, oparty tylko na geniuszu poprzednika.

wtorek, 27 lipca 2010

Gratulacje!

Przed chwilą zakończył się chód na 20km, który był pierwszą konkurencją Mistrzostw Europy w Lekkiej Atletyce, które w tym roku organizowane są w Barcelonie. Mój licealny kolega Jakub Jelonek zajął 8 miejsce – najlepsze wśród Polaków. Po nieudanych występach w Pekinie i na Mistrzostwach Świata w Berlinie, wreszcie udało się zająć wysokie miejsce na ważnej imprezie. Do podium zabrakło sporo, ale najważniejszy jest postęp. Przy niezbyt sprzyjających warunkach Kuba zbliżył się do swojego rekordu życiowego. Serdecznie gratuluję!

sobota, 24 lipca 2010

Jeszcze trochę z Sołżenicyna

Z prawd życiowych:

„Ludzie nie są prawie zdolni do poznania beznamiętnego, wypranego z elementów emocji. Jeśli jakąś rzecz człowiek uznał za złą, to nader trudno mu już zmusić się do zobaczenia w niej także jakichś dobrych stron.”
Z przewidywania politycznej przyszłości w okolicach 1970 r.:
„Bardzo bolesna będzie dla nas sprawa ukraińska. Ale trzeba zrozumieć, jaka już gorączka Ukraińców trawi. Jeśli zbratanie nie udało się w ciągu tylu stuleci — to teraz kolej na nas, aby dać przykład rozsądku. Powin­niśmy pozostawić wybór im samym. Im, federalistom czy separatystom, niech tam między sobą zadecydują, kto z nich ma rację. Upierać się przy swoim, to i głupie, i okrutne. Im więcej przejawimy teraz ustępliwości, tolerancji i otwartości, tym większa jest nadzieja, że uda się nam w przy­szłości odbudować naszą jedność.

Niech spróbują samodzielnego życia. Zapewne szybko zdadzą sobie sprawę, że separacja nie wszystkie problemy rozwiąże.”
Z prześladowań Ulianowa:
„Przyjrzyjmy się chociażby biografii Lenina, ogólnie wszak znanej: wiosną 1887 roku jego rodzony brat stracony został za zamach na Aleksandra III. Podobnie jak brat Karakozowa, Lenin był więc bratem carobójcy. I cóż? Jesienią tegoż roku Włodzimierz Uljanow wstępuje na Imperatorski Uniwer­sytet Kazański, przy tym — na wydział prawa! Czy to nie zadziwiające?

Co prawda, w trakcie owego pierwszego roku akademickiego Włodzi­mierz Uljanow zostaje usunięty z uniwersytetu. Ale represja ta dotyka go za zorganizowanie tajnego, antyrządowego zebrania studenckiego. Brat carobójcy podżega zatem kolegów do nieposłuszeństwa wobec władzy. Co by mu się u nas za to należało? Ależ rozstrzelanie, bez żadnego gadania (współuczestnicy dostaliby po dwadzieścia pięć, w najlepszym wypadku — po dziesięć lat). Jego zaś wylewają z uniwersytetu. Okrucieństwo! Zaraz jedzie ponadto na zesłanie. Dokąd? Ha... Sachalin? Ależ nie, do majątku rodzinnego Kokuszkino, gdzie zresztą zawsze spędzał ferie letnie. Chce pracować, więc pozwalają mu na... trzebienie lasu w tajdze? Ależ nie! — na prowadzenie praktyki prawniczej w Samarze; jednocześnie uczestniczy w działalności kółek nielegalnych. Następnie może jako ekstern zdawać egzaminy na uniwersytecie Petersburskim. (A kwestionariusze? Oddział Specjalny spał sobie, czy co?).

I oto po kilku latach ten sam młody rewolucjonista zostaje aresztowany za to, że utworzył w stolicy „Związek Walki o Wyzwolenie" — ni mniej, ni więcej! Że niejednokrotnie wygłaszał „podburzające" przemówienia do robotników, że pisał ulotki. Może znęcano się nad nim albo morzono głodem? Bynajmniej, zapewniono mu w więzieniu warunki dla wydajnej pracy umysłowej. W petersburskim więzieniu śledczym, gdzie przesiedział rok i dokąd przekazano mu dziesiątki dzieł naukowych, zdołał napisać większą część swojej książki Rozwój kapitalizmu w Rosji, a oprócz tego wysyłał — legalnie, przez prokuraturę! — Studia ekonomiczne do marksis­towskiego pisma „Nowe Słowo". Do celi przynoszono mu płatne obiady dietetyczne, mleko, wodę mineralną z apteki, trzy razy tygodniowo paczki żywnościowe od rodziny. (Podobnie Trocki w twierdzy Pietropawłowskiej mógł przelać na papier pierwszy zarys teorii permanentnej rewolucji).

Ale za to później poszedł pod mur z wyroku Trójki? Nie, nawet więzie­niem go nie ukarano, pojechał od razu na zesłanie. Czy do Jakucji, na całe życie? Skądże znowu, do żyznego okręgu Minusińskiego, na całe trzy lata. Wiozą go tam jednak skutego? W wagonie dla więźniów? O, nie! Jedzie jak inni wolni ludzie — jeszcze trzy dni chodzi sobie bez przeszkód po Peters­burgu, później także po Moskwie, musi przecież zostawić konspiratorom instrukcje, zatroszczyć się o kontakty i łączność, przeprowadzić naradę tych, co mają kontynuować działalność rewolucyjną. Pozwolono mu jechać na zesłanie na własny rachunek — to znaczy, w jednym przedziale z wol­nymi pasażerami. Żadnych etapów, żadnego zborniaka w drodze na Sybir — ani, tym bardziej, w drodze powrotnej — Lenin nie poznał nigdy. Póź­niej, w Krasnojarsku, musi jeszcze posiedzieć w bibliotece dwa miesiące, aby zakończyć swój Rozwój kapitalizmu; i dzieło to, napisane przez zesłań­ca, pojawia się w druku bez żadnych przeszkód ze strony cenzury (ano, przyłóżcie tu nasz łokieć!). Z jakich jednak środków utrzymuje się Lenin w dalekim siole, toć nie znajdzie tam pracy zarobkowej? Otóż poprosił o przyznanie mu dotacji skarbowej, państwo opłacało z nawiązką wszystkie jego potrzeby (chociaż matka jego była dość zamożna i słała mu wszys­tko, czego mu było trzeba). Nie sposób wymyśleć sobie lepszych warunków dla deportowanego niż te, które miał Lenin podczas pierwszego i jedynego swego zesłania. Jedzenie niezwykle tanie i zdrowe, wielka obfitość mięsa (co tydzień — cały baran), mleka, warzyw; uciech łowieckich — też bez liku (nie jest zadowolony z psa, więc całkiem serio chcą mu przysłać z Pe­tersburga innego; kąsają go w kniei komary, więc zamawia sobie skórkowe rękawiczki); Lenin wyleczył się z choroby żołądka i innych przypadłości, na które w młodości cierpiał, szybko też utył. Nie ma żadnych obo­wiązków, żadnego zatrudnienia, żadnych powinności, jego kobiety też nie muszą się nadwerężać. 15-letnia córeczka miejscowych chłopów wykony­wała w ich rodzinie całą czarną robotę za 2 i pół rubla miesięcznie. Lenin nie musiał wcale zarabiać na życie piórem, odrzucał przychodzące z Peters­burga oferty płatnej pracy literackiej — a publikował i pisał tylko to, co mogło mu zapewnić literackie nazwisko.

Doczekał się końca okresu deportacji (mógłby bez trudu „uciec", ale nie zrobił tego, był przezorny). Czy zesłanie przedłużono mu automatycznie?, czy zamieniono je na bezterminowe? Nigdy w świecie, to byłoby sprzeczne z prawem. Pozwolono mu zamieszkać w Pskowie, z tym że nie miał prawa jeździć do niedalekiej stolicy. Jeździ za to do Smoleńska, do Rygi. Nikt tych jego ruchów nie śledzi. Wówczas postanawia przewieźć z pomocą bliskiego przyjaciela (Martowa) cały kosz nielegalnej literatury do stolicy — i wybiera drogę przez Carskie Sioło, gdzie kontrola jest szczególnie surowa (tu już obaj panowie przefajnowali). W Petersburgu zostaje za­trzymany. Co prawda, kosza już nie ma, znajdują za to przy nim list, pisany atramentem sympatycznym, a przeznaczony dla Plechanowa i za­wierający cały plan organizacji czasopisma „Iskra" — ale żandarmi nie bawią się w chemię; aresztant trzy tygodnie spędza w celi, mają w ręku ów list — lecz list pozostaje w dziewiczym stanie aż do końca.

Czym też kończy się ten samowolny wyjazd z Pskowa? Dwadzieścia lat katorgi, jak u nas? Nie, te trzy tygodnie w areszcie — to wszystko! I wkrót­ce już wolno Leninowi poruszać się całkiem swobodnie — może pojeździć sobie po Rosji, przygotować punkty kolportażu „Iskry", wreszcie ruszyć za granicę, aby zorganizować redakcję („policja nie widzi przeszkód", aby wydać mu paszport zagraniczny!).

Nie dość na tym! Lenin już z emigracji wysyła do Rosji, do encyklopedii „Granat", hasło o Marksie! i artykuł ten zostaje wydrukowany. I nie tylko ten!

I wreszcie — kieruje działalnością wywrotową, osiedliwszy się w małym I miasteczku blisko austriacko-rosyjskiej granicy; a z Rosji nikt nie posyła przebranych zbirów, aby porwać go i przywieźć żywcem. A nie było to wcale trudne.”
Z rozmyślań specobozowych w Ekibastuzie:
„(…) od chwili, gdy świadomie opadłem aż na dno i poczułem je pod stopami, ów grunt twardy, skalisty, dla wszystkich wspólny — otóż dopiero wtedy zaczęły się najważniejsze lata mego życia, które dały ostateczny szlif memu charakterowi. Jakiekolwiek by teraz wzloty i upadki czekały mnie w życiu, wierny już będę poglądom i nawy­kom, które wówczas rozwinęły się we mnie.”

środa, 21 lipca 2010

Przeciętne dalsze trwanie życia

Demografia czasem się jednak przydaje. Przy okazji artykułów, wypowiedzi czy wykopów o systemie emerytalnym wielokrotnie spotykam się z irytującym błędem, wynikającym z niewiedzy największych krzykaczy. Otóż na podstawie przeciętnej długości życia w Polsce, twierdzą, że na emeryturze mężczyzna żyje przeciętnie nieco ponad 6 lat, podczas gdy odkładamy na nią przez 40 lat pracy. Ma to stanowić o absurdalności i „złodziejskości” systemu emerytalnego. Oczywiście wniosek jest bliski prawdy, ale wysnuty z bardzo błędnych założeń. Tego typu rozumowaniem posłużyła się nawet kiedyś Superstacja (pomijając mocno naciągnięte inne wartości i fakt, że popularny ZUS to również składka zdrowotna):

Dla uzupełnienia dodam, że analogicznie kobieta żyje na emeryturze przeciętnie 20 lat (dane za 2008 rok).

Gdzie zatem tkwi problem? W przeciętnym dalszym trwaniu życia. Co ta wartość ma wspólnego z przeciętną długością lub trwaniem życia? Początek. Mianowicie w wieku „0”, czyli zaraz po urodzeniu chłopcu zostało do przeżycia przeciętnie 71 lat, 3 miesiące i 5 dni, a dziewczynce blisko 80. Z pobudek szowinistycznych i skrócenia wywodu dalej będę odwoływał się tylko do mężczyzn. Zgodnie ze statystykami GUS, jednorodna grupa 100 tys. chłopców miała do przeżycia łącznie 7126284 lat. Ponieważ liczenie puli lat może być nieintuicyjne, możemy potraktować je jak walutę. Co 12 miesięcy każdy osobnik standaryzowanej populacji 100 tys. Polaków musi wydać na życie 1 rok ze wspólnej puli. Niestety nie każdy ma takie same szanse. Pierwszych urodzin nie dożyje 618 chłopców, wielu z nich umrze wkrótce po porodzie. Ta grupa łącznie zdąży wydać zaledwie 89 lat. Już tutaj widać zatem, że więcej waluty zostanie dla reszty. W kolejnych latach liczba zmarłych znacznie maleje. Pierwszy tysiąc osób opuści grupę po ponad 16 latach. Dla 98893 mężczyzn, którzy doczekają pełnoletniości zostanie 5340604 lat, co pozwoli im przeżyć przeciętnie jeszcze prawie 54 lata. Nie ma cudów, uniknięcie śmierci przez pierwsze 18 lat daje im niecałe 9 miesięcy życia więcej, niż na początku. Jednak im dłużej uda się wytrzymać, tym większa będzie nagroda. Każdy, kto dożyje pięćdziesiątki powinien liczyć na jeszcze ponad 25 lat życia, więc zysk wynosi blisko 4 lata. Ci, którzy dożyją 65 lat dowiozą tam 1035855 lata, a będzie ich 70318 osób. Skarb topnieje, a chętnych jeszcze całkiem dużo. Jeśli podzielić go po równo, każdemu przypadnie 14 lat i 9 miesięcy, zatem emeryt ma całkiem duże szanse dożyć 80-ki. I to jest właśnie wiek, którym powinniśmy się posługiwać przy wszystkich dyskusjach o emeryturach. 90-latek, nie biorąc pod uwagę swojego stanu zdrowia czy stylu życia, powinien liczyć jeszcze na blisko 4 lata. Poniższy wykres pokazuje zmiany liczebności grupy na przestrzeni lat, pulę lat do podziału i wzrost przeciętnej długości życia wraz ze starzeniem się.

Jeśli do blisko 15 lat, które ma przed sobą 65-latek, dodać wcześniejsze emerytury, czy to wynikające ze stażu pracy czy wykonywanego zawodu okaże się, że emeryt dostaje świadczenia przez grubo ponad 15 lat. Przypominam, że cały czas mówię tylko o mężczyznach! Kobieta odchodząca na emeryturę w wieku 60 lat będzie ją pobierać przeciętnie przez ponad 23 lata, bez wliczania tych, które kończą aktywność zawodową wcześniej.

Oczywiście powyższe informacje nie są usprawiedliwieniem dla niewydajnego, archaicznego systemu emerytalnego. Służą tylko naświetleniu bardzo częstego błędu, popełnianego przez internautów. Przy okazji widać też, że mężczyźni pracują o 5 lat dłużej, a obijają się o 8 lat krócej. Więcej szczegółów i źródło moich danych na stronach GUS.

piątek, 9 lipca 2010

Dobro i zło - Archipelag GUŁag

(…) linia oddzielająca dobro od zła, przebiega nie między państwami, nie między klasami, nie między partiami – tylko przecina każde ludzkie serce, nie omijając żadnego. Jest to linia ruchoma i z upływem lat jej bieg zmienia się w nas samych. Nawet w sercu omotanym przez zło, linia ta odgradza maleńki przyczółek dobra. Nawet w najlepszym sercu – nie wykorzenione zło zachowuje swój kącik.

niedziela, 4 lipca 2010

Wreszcie zrobiło się ciekawie

Niemal wszyscy narzekali na poziom trwających Mistrzostw Świata. Mało bramek, niewidowiskowa gra i ogólny zawód. Ćwierćfinały wszystko zmieniły.

Każdy mecz ćwierćfinałowy to osobna niesamowita historia. Od pierwszego meczu piłka napisała niewiarygodne scenariusze, które w filmie skwitowalibyśmy słowami: „Naiwne! Takie rzeczy się nie zdarzają!” Pierwsza połowa meczu Brazylia – Holandia wyglądała tak, jak się tego spodziewałem – atrakcyjna, rozluźniona gra Canarinhos, dobra skuteczność (gol z niewielu okazji), bezradność Pomarańczowych i fantastyczne podanie powszechnie krytykowanego Melo. Po przerwie miało być tylko lepiej. Nie było. Pierwsza bramka dla Holandii była dużą, jeśli nie wyłączną zasługą bohatera pierwszej połowy. Być może swoje dołożyła nieprzewidywalna piłka, bo Julio Cesarowi takie błędy przy piąstkowaniu raczej się nie zdarzają. Być może główkujący Melo istotnie mu przeszkodził, ale przecież piłkę miał w swoim zasięgu, a zwyczajnie się z nią minął. Chwilę później bramka z afery, głową wbił ją najniższy na boisku Sneijder, który staje się realnym kandydatem do tytułu najlepszego piłkarza sezonu, mimo 31 ligowych goli Messiego. Media obwiniają zwykle dobrze grających głową obrońców, którzy nie upilnowali Holendra, ale osobiście jestem ostrożniejszy. Piłka leciała bardzo szybko, sprytnie przedłużył ją Kuyt i nagle znalazła się w nieco niespodziewanym miejscu. Chwilę później Filipe Melo postanowił udowodnić, że jego prawdziwa twarz, to ta, którą pokazywał przez cały ligowy sezon. Głupi, niesportowy faul na Arjenie Robbenie i Brazylijczyk żegna się z Mundialem 20 minut szybciej niż koledzy. Od tego momentu nikt już chyba nie wierzył, że rezultat może się odwrócić. Co prawda Brazylia rzuciła się do ataku, ale gdzieś zniknęły wszystkie atuty, którymi dysponowała w tych mistrzostwach, a Holandia wyprowadzała groźne kontry, ale sobie tylko znanym sposobem, żadnej nie wykorzystała.

Wieczorny mecz Urugwaj – Ghana nie zapowiadał się już tak widowiskowo i rzeczywiście pięknem nie zachwycił, emocje natomiast były jeszcze większe. Pierwsze pół godziny zdecydowanie należało do Urugwaju, choć Latynosi nie potrafili stworzyć sobie naprawdę dogodnych sytuacji. Po tym czasie do natarcia przeszła Ghana, ale w jej atakach również brakowało precyzji. Kiedy wszyscy czekali gwizdka kończącego połowę, rozpaczliwy strzał z ok. 35 metrów oddał Sulley Muntari. Piłka poleciała łukiem, zmyliła bramkarza, który zrobił ruch w prawą stronę i wpadła po jego lewej ręce. Strzał wydawał się bardzo mocno podkręcony, ale jak pokazały powtórki, piłka praktycznie nie miała rotacji, a za tak dziwny tor lotu odpowiada chyba negatywna bohaterka tych mistrzostw, piłka Jabulani. W drugiej połowie znów dała znać o sobie futbolówka. Strzał z bezpiecznej odległości oddał Forlan, piłka najpierw mocno skręcała, aby w późniejszej fazie swój lot wyprostować. Znów bramkarz zrobił ruch w prawo, a piłka wpadła po jego lewej stronie. Dogrywka nie zapowiadała goli, obie drużyny były strasznie zmęczone, aż w ostatniej minucie na linii bramkowej ręką zagrał Suarez, ratując drużynę przed utratą gola. Sędzia natychmiast pokazał mu czerwoną kartkę i podyktował rzut karny. Wydawało się, że jest po meczu, w dodatku była to ostatnia akcja meczu. Niestety, Asamoah Gyan trafił w poprzeczkę i zaprzepaścił szansę Ghany. W serii rzutów karnych nie popisali się umiejętnościami i Urugwaj w, trzeba to przyznać, skandalicznych okolicznościach dotarł do półfinału. Zachowanie Suareza było oczywiście niesportowe, ale nie miał już nic do stracenia, a tak został chwilowo narodowym bohaterem w swoim niewielkim kraju.

Trzeci ćwierćfinał, to pojedynek bezpodstawnie faworyzowanej Argentyny i solidnych nawet bardziej niż zwykle Niemców. Zaczęło się lekko sensacyjnie, bo już w 3 minucie Mueller zdobył gola głową, a później było już tylko gorzej. Argentyna, przez wielu typowana nawet na mistrza, grała bez pomysłu, bez okazji, albo po prostu beznadziejnie. Okazje mieli marne i właściwie tylko po indywidualnych szarżach. „Lays” Messi nawet jeśli minął dwóch Niemców, zatrzymywał się na trzecim, a i za tym była jeszcze asekuracja. Czasem w pole karne wpadał Di Maria, ale strzały nie stwarzały zagrożenia, a Gonzalo pokazał wszystkim, że liczba goli, które zdobył dla Realu wciąż pozostaje niewyjaśnioną zagadką. Snuł się po boisku i właściwie pamiętam go z jednej, oczywiście nieudanej akcji. Niemcy natomiast zagrali po swojemu, szybkie kontry, bez zbędnych dryblingów. Drugi gol to właściwie wysiłek trójki napastników, w tym dwóch „Polaków”. Przewracający się Mueller podał na wyjście do Podolskiego, a ten idealnie zmieścił piłkę między obrońcą a bramkarzem. Mirkowi Klose zostało tylko przyłożyć nogę. Trzecia bramka, o dziwo, padła o dryblingu Schweinsteigera, którego nie był w stanie zatrzymać nikt, a czwarta znów z kontry i po precyzyjnym przerzucie bodaj Oezila. Tak jak zapowiadałem, Argentyna pożegnała się z turniejem, choć rozmiarów porażki nie spodziewał się chyba nikt.

Czwarty, ostatni mecz rozgrywały Hiszpania i Paragwaj. Hiszpanie zawodzą przez cały turniej i z murowanego faworyta zmienili się w drużynę, która cudem, albo Villą przepycha się do następnych faz. Na boisku znów pojawił się beznadziejny Torres i przeciętny, w mojej opinii, Busquets. Paragwaj ze swoim filarem Villarem, tanio skóry sprzedać nie chciał. O ile największy dotychczas sukces z Hiszpanią odniosła zaciekle i gęsto broniąca się Szwajcaria, o tyle Paragwaj nie zamierzał się cofać. Nieustanna presja wywierana na Hiszpanach na całym boisku, łącznie z atakowaniem Casillasa, wytrąciła im wszystkie atuty. Faworyzowani Hiszpanie (kursy u bukmachera na remis 4, a na Paragwaj aż 8!) właściwie nie stwarzali zagrożenia, a w 41 minucie Valdez ładnie opanował dośrodkowanie i pokonał Ikera. Niestety jego partner, który skakał do piłki był na spalonym i sędziowie słusznie odgwizdali spalonego, choć komentatorzy zawzięcie twierdzili, że bramka została zdobyta prawidłowo. Druga połowa różniła się niewiele. Choć linia pomocy Paragwaju grała dość wysoko, atakiem zajmowali się właściwie tylko Valdez i Cardoso. I gdy wydawało się, że Hiszpanii raczej nic nie grozi, Pique w głupi sposób sfaulował napastnika Paragwaju, a sędzia podyktował karnego. Niestety, szczęście nie sprzyjało tym razem Latynosom. Faulowany chwilę wcześniej Cardoso strzelił niezbyt mocno, niemal w środek bramki i Casillas nawet nie musiał parować strzału, po prostu ją złapał i szybko wprowadził do gry. Wyraźnie widać było, że Hiszpanie zdecydowanie za wcześnie wbiegli w pole karne, ale sędzia nie nakazał powtórki. Chwilę później, w polu karnym padł Villa i arbiter znów wskazał na wapno! Do tej chwili nie mam pewności, czy rzeczywiście był faulowany, ale niewiele to zmienia. Xabi Alonso pewnie zamienił karnego na gola, ale sędzia tym razem zauważył zdecydowanie zbyt wczesne wbiegnięcie Hiszpanów w strefę 9 metrów od piłki i nakazał powtórkę. Tę dość łatwo obronił Villar i mimo dwóch karnych wciąż mieliśmy wynik bezbramkowy! Chwilę później, przy próbie dobitki powalony został jeszcze Fabregas, ale tym razem arbiter nie zauważył faulu bramkarza. Paragwaj bronił się dalej świetnie, aż w 82 minucie jednemu z graczy nie udało się zatrzymać wślizgiem Iniesty, ten stworzył przewagę przeciwko obronie, podał do Pedro, a młody zawodnik Barcelony pięknie strzelił… w słupek. Na szczęście dla Hiszpanów, piłka wpadła pod nogi niezawodnego Villi, a ten znów uderzył w słupek, futbolówkę wzrokiem odprowadził obrońca, ta odbiła się od drugiego słupka i przekroczyła linię bramkową. Zmów się Hiszpanom udało. Jeszcze przed końcem meczu fatalnie interweniował Casillas, ale udało mu się zablokować dobitkę i w najbliższych dniach Hiszpania zmierzy się z Niemcami, ale nie wróżę jej dobrego wyniku. Niemcy idą niestety na mistrza i trzeba przyznać, że całkowicie na tytuł zasługują.

Jak widać, emocji było co nie miara. Każdy mecz był wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju i na pewno na długo zapadną one w pamięć kibicom. Szkoda, że emocje nie mają swojej miary, bo z pewnością pod tym kątem ta faza rozgrywek przeszłaby do historii.

środa, 30 czerwca 2010

wtorek, 29 czerwca 2010

O Mundialu

Mistrzostwa już za połówką, a ja dopiero pierwszy raz piszę na ich temat. Cóż, gorączka trwa, niemal wszystko jest skomentowane, zanim zdążę się zastanowić. Ale trochę się już nazbierało.

Aby zachować chronologię, zacznę od pierwszej kolejki mistrzostw. Powszechny zawód. Ciężko teraz stwierdzić, czy była to kwestia piłki, czy innych czynników, ale faktem jest, że wiało śmiertelną nudą. Nawet Brazylia nie potrafiła obić Korei Północnej, monotonna gra Hiszpanii okazała się niewystarczająca na Szwajcarów. Później zrobiło się trochę lepiej, ale średnia liczba goli na mecz wyniosła 2,1, przy 2,33 w Niemczech i aż 2,71 w Korei i Japonii. Najmniej goli padło w grupach „hiszpańskiej” – 8 i „angielskiej” – 9. Większość mediów najbardziej ekscytowała się odpadnięciem Włoch i Francji.

Rozstrzygnięcia 1/8 finału są dla mnie bardzo satysfakcjonujące z punktu widzenia sympatii piłkarskich, ale najwięcej emocji i tak wzbudzili sędziowie. Feralnej niedzieli nie uznali prawidłowej bramki dla Anglii, a uznali bramkę z ewidentnego spalonego strzeloną przez Teveza. Dzień wcześniej nie zagwizdano co najmniej dwóch oczywistych karnych w meczu Korea Płd. – Urugwaj, po jednym dla każdej z drużyn. Sytuacje te ściągnęły oczywiście kolejną falę krytyki na międzynarodowe władze piłkarskie, w szczególności Międzynarodową Radę Piłkarską (IFAB), która w marcu zablokowała wszelkie możliwości wprowadzenia nowoczesnej technologii na Mistrzostwa. Oczywiście znów nie obyło się bez komentarzy na temat składu Rady, w której zasiadają przedstawiciele federacji: angielskiej, szkockiej, walijskiej i północnoirlandzkiej oraz czterech przedstawicieli FIFA, ze Szwajcarem na czele. Za dopuszczeniem zmian byli, co nie dziwi, Anglik i Szkot, reszta się im sprzeciwiła.

Wracając do aspektu piłkarskiego 1/8 finału, było już znacznie lepiej. W meczach padało przeciętnie 2,75 gola, niestety znów zawiodła Hiszpania. Po przeciętnej grze w grupie, zawodnicy postanowili wspiąć się na wyżyny nudy i grać a'la Barcelona, której styl chyba niedługo wyjdzie wszystkim bokiem. Kibice zorientują się, że wymiana podań w obronie, to nie to, co chcą oglądać. Co więcej? Niemcy, choć po wspomnianych kontrowersjach, zasłużenie wygrali z Anglią, Argentyna podobnie rozprawiła się z Meksykiem, któremu należą się brawa za przepiękną bramkę. Brazylia z łatwością rozprawiła się z Chile, Paragwaj zanudzał z Japonią i awansował po pierwszych karnych w tym turnieju. Zawodzi niestety Holandia — chociaż wyniki mają zadowalające, w każdym meczu strasznie się męczą i nie daję im zbyt dużych szans z Brazylią.

Jakie przewidywania na przyszłość? Stawiam na Urugwaj, Brazylię, Niemcy (obym się pomylił) i Hiszpanię. Finał? Czyżby znowu Brazylia - Niemcy? W dalszej perspektywie pojawia się szansa na złagodzenie stanowiska „leśnych dziadków” z IFAB. Korzystania przez sędziów z powtórek raczej się nie spodziewam, ale może pojawi się przynajmniej technologia namierzania piłki, aby nie było wątpliwości kiedy przekracza linię.

Na koniec ciekawostka. Co się stanie, jeśli bramkarz strzeli sobie bramkę "z piątki"?

środa, 9 czerwca 2010

Archipelag GUŁag t.II

Po odgryzieniu kęsa chleba, zostaje na miękiszu krwawy ślad – to szkorbut. Niedługo zaczną wypadać zęby, gnić dziąsła, otworzą się rany na goleniach, całe kawały ciała zaczną odpadać, pojawi się trupi fetor, twarde guzy nie pozwolą nogom się rozgiąć, ale takich chorych szpital nie przyjmuje, więc pełzają sobie po żonie na czworakach. – Twarz ciemnieje, jak od opalenizny, skóra się łuszczy, biegunka chwili spokoju nie daje – to pellagra. Biegunkę trzeba jakoś wstrzymać – jedni łykają więc po trzy łyżki kredy dziennie, inni twierdzą, że gdyby dostać gdzieś śledzi i porządnie się ich najeść – to może by pomogło. Ale gdzie te śledzie? Człowiek słabnie coraz bardziej – i tym szybciej, im był większy i mocniejszy. Tak już osłabł, że nie potrafi włabudać się na górną pryczę, nie potrafi przestąpić przez leżącą kłodę: musi oburącz podnosić nogę albo przeczołgiwać się na czworakach. Biegunka pozbawia człowieka nie tylko wszystkich sił – lecz także wszelkich zainteresowań – innymi ludźmi, życiem, własnym losem. Człowiek głuchnie, głupieje, nie potrafi już płakać, nawet gdy go ciągną na powrozie, jak wór za saniami. Już nie boi się śmierci, wpada w różowy nastrój, nic nie budzi w nim sprzeciwu. Przekroczył wszystkie granice, zapomniał imion swoich najbliższych, nie pamięta już, jak sam się nazywa. Czasami całe ciało zdychającego z głodu człowieka pokrywa się sinoczarnymi wrzodami z maleńką ropną główką – są wszędzie: na twarzy, rękach, nogach, nawet na mosznie. Nie sposób ich dotknąć, tak bolą. Wrzodziki dojrzewają, pękają same, wycieka z nich gęsta, czarniawa ropa. Człowiek gnije żywcem.


Jeśli po twarzy twego sąsiada z pryczy nagle rozpełzną się zdezorientowane czarne wszy, gnieżdżące się zwykle na głowie – to niezawodna oznaka śmierci.

środa, 26 maja 2010

Wyjątkowy

No i mamy nowego trenera. Trochę mi szkoda Pellegriniego, sezon zakończyliśmy bez tytułu, ale wierzyłem w jego możliwości. Nie podoba mi się to, w jaki sposób załatwiono zmianę trenerów. Znacznie bardziej elegancko byłoby wstępnie dogadać się z Mourinho, rozstać się z Manuelem i ogłosić zatrudnienie nowego trenera. Tymczasem mam wrażenie, że we wszystkim zapomniano o Chilijczyku.

Zmiana trenera na pewno będzie budzić wiele emocji. Z jednej strony Real po raz kolejny zwalnia trenera po jednym sezonie. Niedługo nie będzie dało się zliczyć na dwóch rękach trenerów pracujących w Madrycie od odejścia Del Bosque w 2003 roku. Wiele osób twierdzi, że to najważniejsza przyczyna kryzysu Realu, a Pellegrini miał przynieść stabilność. Drużyna nie grała źle, choć nieco poniżej oczekiwań. 96 punktów wygląda nieźle, ale w wielu meczach z teoretycznie słabszymi przeciwnikami Real się męczył, grał bez pomysłu, a kwintesencją niemocy były tu wszystkie spotkania pucharowe.

Z drugiej strony, Perez zdecydował się zatrudnić trenera wybitnego, nietuzinkowego, o silnym charakterze. Najwyraźniej stwierdził, że nie może przepuścić takiej okazji, choć sądzę, że The Special One zaczekałby jeszcze jeden sezon w Interze. Liczę na to, że bez wielkich wydatków tak poukłada wszystkie klocki, że Real będzie grał ładnie i skutecznie. Możliwości kadrowe na pewno są, potrzeba zmiany w mentalności i rządów silnej ręki.

Kolejny aspekt to sprawa finansów. Jeśli informacje podawane w mediach nie są wyssane z palca, Real będzie musiał zapłacić 16 mln euro odszkodowania Interowi, 10 mln za sezon trenerowi i jeszcze 4 mln Pellegriniemu. To dużo. Za rok kontrakty obu trenerów by się skończyły i 26 mln zostałoby w kieszeni.

Ostatnia sprawa, to osobowość Mourinho. Jak zostanie przyjęty w Realu? Czy obroni się wynikami? Czy przypodoba się kibicom? Przez kilka lat miałem go za chama, bufona i megalomana, choć doceniałem jego osiągnięcia sportowe. Nie zdobył co prawda z Chelsea Ligi Mistrzów, ale drużyna zawsze się w niej liczyła. Z przejścia do Interu się cieszyłem, choć umiarkowanie. Przychodził dobry trener, ale nie lubiłem go jako człowieka. W pierwszym sezonie Inter nie ugrał w pucharach europejskich praktycznie nic, odpadł z Barceloną w bardzo brzydkim stylu. W tym roku też nie zachwycał, na jesieni wymęczył awans z grupy, a Chelsea miała go rozjechać. Koniec znamy. Ligę wygrał dwukrotnie, choć w tym sezonie Roma była blisko zdetronizowania Mediolańczyków. W międzyczasie zacząłem doceniać rolę jaką odgrywa w drużynie, jego wpływ na zawodników. Jedynie Balotellego nie udało mu się okiełznać, ale to przypadek zupełnie skrajny i chyba nieuleczalny. We Włoszech nie zmienił się zbyt wiele. Atakował kogo uznał za stosowne, a za krytykę sędziów kilkukrotnie spotykały go kary. Jednego nie można mu przez całą karierę odmówić - ma silny charakter. Liczę, że właśnie dzięki swojej megalomanii, zdecydowaniu, przekonaniu o nieomylności w Madrycie zbuduje świetną drużynę. Z każdego zawodnika wykrzesa to co najlepsze, Kaka i Benzema się odnajdą, Higuain strzeli co najmniej tyle samo goli, ale będzie też podawał, podobnie Christiano Ronaldo. Sądzę, że sezon nie skończy się bez trofeów, chyba że znów Barcelona zgarnie wszystko. Katalończycy już ściągnęli Villę, a przymilają się jeszcze do Fabregasa. Pocieszeniem może być postępujący wiek najważniejszych zawodników.

Jaki będzie wynik przenosin Mourinho przekonamy się już za kilka miesięcy. Przy przejściu Pellegriniego nie wiedziałem co o nim myśleć. Względny sukces z Villarealem przemawiał na jego korzyść, ale Chilijczyk na pewno nie należał - i chyba nie dołączył do czołówki europejskich trenerów. Mourinho ma zdecydowanie lepsze CV, ale czy starczy mu geniuszu dla Los Merengues?

Ciekawostka: od sezonu 2004/05 Real zagrał 18 dwumeczy, z których wygrał 5! Wśród pokonanych były takie drużyny jak Alicante (2007) i Ecija (2006). Ostatni trudny dwumecz Real wygrał z Valencią w Superpucharze Hiszpanii w 2008 roku. W sezonie 2005/06 udało się pokonać Atletic Bilbao i Betis.

sobota, 22 maja 2010

Wielka woda

W kraju powódź, nie tak straszna w skutkach, jak 13 lat temu, ale straty są duże. Nie będę się rozpisywał czy i kto zawinił, bo to przewałkowało już wiele osób na wszystkie strony. Wszystkim mądrym po szkodzie przypominam, że zabezpieczenia przeciwpowodziowe nie budują się same. Jeśli wydamy pieniądze na to, zabraknie na co innego.

W mediach co raz powtarzane są apele o pomoc, liczyć ma się każda para rąk, czy to do wzmacniania wałów, czy pomocy zalanym. Jak organizacja pomocy wygląda w rzeczywistości? Mój brat zgłosił chęć pomocy w kilku sztabach kryzysowych w Krakowie i okolicach. Dysponuje samochodem terenowym, którym jest w stanie przeprawić się przez dość głęboką wodę. O pomoc dopiero po kilku godzinach zwrócił się sztab ze Skawiny. Zebraliśmy się w 10 osób i pojechaliśmy pomagać ludziom na zagrożonych terenach. Zanim dotarliśmy na miejsce, zostaliśmy już przekierowani z pomocy we wsi Kopanka do Ochodzy, gdzie wylała Wisła. Terenowe samochody okazały się przydatne, ale większość z nas dołączyła do miejscowych, ładujących worki z piaskiem. Pomogliśmy sporo, ale sami też daliby sobie radę, tyle że poszło nieco szybciej. Inna sprawa, że niektórzy miejscowi przyglądali się, jak pracują ochotnicy, zamiast sami wziąć się do roboty. Szczyt osiągnęło parę osób, które na uboczu zajęły się flaszką – przecież jelenie za nas załadują. Po załadowaniu worków dłuższy czas przesiedzieliśmy w gotowości, ale do niczego nie byliśmy potrzebni. Spędziliśmy na miejscu ok. 6 godzin, ale nasze ręce przydały się może przez 2 lub 3. Jak się później okazało, to i tak sukces. Przepływ informacji był bardzo słaby, nie bardzo było wiadomo czy i do czego możemy się przydać. Z całej naszej wyprawy największy pożytek był z Nissana Patrola.

Następnego dnia zgłosił się do nas sztab krakowski, z prośbą o pomoc przy ewakuacji ludzi z okolic Nowohuckiej. Ok. 10 rano jeden samochód zostawiliśmy na Moście Ofiar Dąbia, a wspomnianym wyżej Nissanem przeprawiliśmy się przez zalane ulice Stoczniowców i Saską i dotarliśmy w okolice ulicy Lasówka, gdzie sytuacja była najcięższa. Problem w tym, że nie było tam co robić! Pomogliśmy strażakom, którzy akurat przyjechali, zwodować ponton i zaczęliśmy szukać miejsca gdzie możemy się przydać. Zjeździliśmy okolicę kilka razy, ale nigdzie się nic nie działo. Służby nie potrafiły ani udzielić nam informacji, ani nami pokierować. Koniec końców wróciliśmy przez Most Kotlarski po drugi samochód, a w międzyczasie wezwano nas do pomocy na ulicę Golikówka, gdzie rozmakał wał i był wzmacniany workami z piaskiem. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce ok. 12:30, zostaliśmy przepędzeni przez jakiegoś radnego kierującego tamtejszą akcją. Na tym skończyła się nasza pomoc w walce z powodzią w Krakowie.

Wieczorem kilku z nas pojechało jeszcze z pomocą do Niepołomic, bo miała być tam potrzebna, ale na miejscu Straż Pożarna nie bardzo wiedziała co zrobić z ochotnikami. Wreszcie ekipa została skierowana do wzmacniania wału przy żwirowni, ale praca zaraz się tam skończyła i wyprawa okazała się praktycznie bezcelowa.

Trzy próby pomocy w walce z powodzią skończyły się niemal samą stratą czasu. O ile możemy mieć satysfakcję z akcji w Ochodzy, pomimo słabej organizacji, to w Krakowie organizacji nie było żadnej. Pozostaje zadać pytanie, po co służby zwracają się o pomoc, jeśli później jest ona w żaden sposób niewykorzystana, a ochotnicy się tylko frustrują? Po co apelować w radiu o pomoc, skoro tak naprawdę nie jest ona potrzebna? Dopiero po pewnym czasie, kiedy wróciliśmy już do firmy, w Radiu Kraków strażak poinformował, że na razie więcej pomocy nie potrzebują, bo siły są wystarczające. Po chęci pomocy w akcji przeciwpowodziowej pozostał przede wszystkim niesmak.

piątek, 21 maja 2010

Draw Muhammad Day

Tematów trochę mi napłynęło, ale czasu i energii na wszystkie nie starczy. Zacznę więc od Dnia Rysowania Mahometa. Ten post miał zacząć się inaczej, ale właśnie zauważyłem, że stosowna strona została usunięta z Facebooka!

W tym momencie skoczyło mi ciśnienie. Zarządzający największym serwisem społecznościowym na świecie ugięli się pod żądaniami muzułmanów. Hańba dla zachodniego świata! Coraz lepiej widzimy, kto zaczyna decydować o tym, co nam wolno. Czekajmy dnia, w którym ze sklepów zniknie wieprzowina!

Muzułmanie poszli o jeden krok za daleko. Faktem jest, że na facebookowej stronie pojawiały się nie tyle zwykłe, ale celowo obraźliwe rysunki Mahometa. Powodem była jednak przede wszystkim reakcja islamistów, którzy wszelkimi sposobami chcieli zablokować stronę. Protesty pojawiły się na długo przed 20 maja, kiedy zaczęła pojawiać się „twórczość” użytkowników, więc widać, że nie chodziło o rysunki obraźliwe, a wszystkie. Wszystkim wrażliwym oświeconym, którzy popierają likwidację strony, chciałbym zadać pytanie, jak daleko pozwolicie im się posunąć? Kiedy powiecie, że przesadzili? W Polsce nie mamy takiego problemu, ale na Zachodzie muzułmanie stają się poważnym problemem. Skrajna poprawność polityczna nakazuje ulegać ich żądaniom. Tymczasem trzeba powiedzieć wreszcie dość! Jesteście u nas gośćmi i dostosujcie się do naszych zasad! A jak się nie podoba, wracajcie do siebie wypasać wielbłądy!

Zamknięcie strony, która miała ponad 120 tys. fanów, tylko zaostrza konflikt. Gdyby strona została na swoim miejscu, za kilka dni wszyscy z zadowoleniem stwierdziliby, że oparliśmy się naciskom religijnym i zwyciężyła wolność słowa, a akcja poszłaby w niepamięć. W obecnej sytuacji wszyscy, którzy stoją po stronie EDMD zacietrzewią się i tym bardziej będą robić na złość muzułmanom, tym bardziej utwierdzili się w przekonaniu, że islam zaczyna wywierać zbyt duży wpływ na nasze życie i coś trzeba z tym zrobić. Osobiście nie wrzuciłem na profil żadnego obrazka dlatego, że jedyny, który zrobiłem był skrajnie obraźliwy, nawet w niemuzułmańskich standardach, a mam kilkoro znajomych muzułmanów, których mimo to szanuję. Już powstała kopia pierwotnej strony, której twórcy proszą o nieumieszczanie obraźliwych rysunków Mahometa, które dałyby pretekst do jej usunięcia.

Na jednym z angielskojęzycznych serwisów (chyba Foxnews) spotkałem się z porównaniem każdego rysunku Mahometa do obrazka krzyża czy Jezusa zatopionego w moczu. Pomijając adekwatność porównania, każdy powinien mieć prawo rysować to, na co ma ochotę. Nie składają się na to podatnicy, nikt nie musi na to patrzeć, więc w czym problem?

Nie wiem czym kierował się w swojej decyzji Facebook – przesadną poprawnością polityczną, rzeczywistym przekonaniem, że strona nawołuje do nienawiści (dlaczego zatem istnieją strony i profile polityczne?), czy interesem spółki wobec zablokowania serwisu w Pakistanie. Jedynie ostatni wariant jest w moich oczach uzasadniony. Dwa pozostałe to wstyd dla serwisu, który powoli staje się światowym forum i powinien poczuwać się do stania na straży wolności słowa.



Aktualizacja

Strona jest znów dostępna. Okazuje się, że nie została usunięta przez administrację. Nie wiem skąd się wzięły jakieś notatki prasowe z rzekomym wyjaśnieniem powodów. Jak piszą autorzy strony, skrzynka pocztowa i skype jednego z moderatorów zostały przejęte, a dane ujawnione. Przestraszony, usunął stronę i wycofał się z akcji, ale jej pozostali twórcy przywrócili ją do życia. Taką przynajmniej wersję przedstawia post na Facebooku.

wtorek, 11 maja 2010

Archipelag GUŁag

Jeśli masz nieprzetrącony kręgosłup, jeśli obie nogi jeszcze chodzą, obie ręce się ruszają, oboje oczu widzi, a oboje uszu słyszy - to komu jeszcze tu zazdrościć? po co?

Takie proste, a mało komu wychodzi…







Poprzedni post o „Archipelagu”

wtorek, 13 kwietnia 2010

Dzielił i wciąż dzieli

Nie pisałem o katastrofie lotniczej, bo stwierdziłem, że wszystko zostało już napisane. Łącznie z sugestiami, że na pilota mógł być wywierany nacisk, aby wylądował w niesprzyjających warunkach. O dzisiejszym pomyśle jednak zdecydowałem się napisać.

Od sobotniego poranka, z szacunku dla zmarłych, raczej zapominano o wadach Prezydenta i aż do przesady podkreślano jego zalety. Dzisiejsza decyzja na nowo ściągnęła krytykę na Lecha Kaczyńskiego. Uzasadniając niestosowność pomysłu pochowania go na Wawelu, wymienia się jego wady, przypomina słabą prezydenturę i małostkowe podejście do wielu spraw. Doszło nawet do nieco uwłaczającego godności Prezydenta protestu pod oknami kurii. Przez żałobną paranoję podejmowane są pochopne decyzje.

Sarkofag na Wawelu to oczywista nobilitacja i w pewnym sensie rozumiem decyzję rodziny. Skoro zaproponowano takie wyróżnienie, to czemu z propozycji nie skorzystać, swojego członka pewnie wielu samo by tam pochowało.

Można było jednak zachować się znacznie lepiej, dumniej i dalekowzrocznie. Wystarczyło podziękować za piękny gest i powiedzieć, że miejsce Lecha jest w Warszawie, z którą był związany, gdzie leżą wszyscy zmarli prezydenci. Że sam zmarły wolałby, aby złożono go na Powązkach, zwłaszcza, że niedawno nie przyjął, budzącego duże kontrowersje wśród mieszkańców, honorowego obywatelstwa Krakowa. Niestety zwyciężyła bufonada.

Ostatnim, kogo chciano pochować na Wawelu był Jan Paweł II. Jak porównywać te osoby? Ktoś może powiedzieć, że leży tam też np. Józef Poniatowski, nie do końca zasłużenie obrośnięty patriotyczną legendą, ale czy znaczy to, że trzeba równać w dół? Czy Lech Kaczyński i jego żona zasłużyli, aby leżeć obok Marszałka Piłsudskiego? Czy gdyby zginęli w wypadku samochodowym, a nie katastrofie lotniczej, atmosfera i decyzje byłyby takie same?

czwartek, 8 kwietnia 2010

Znaczenie imion

Taka to w Polsce raczej kariery nie zrobi. Chociaż za oceanem też chyba zawrotnej nie zrobiła.

wtorek, 30 marca 2010

"Cynicyzm"

Jak to się robi w Polsce? Najpierw nawkładać dziecku do głowy bzdur, a później wmawiać matce, że to wypływa z jego serca. Ciekawe czy chęć wysadzenia się pod amerykańską ambasadą, albo popełnienia rytualnego morderstwa, też zwykle wypływa z serca. Zapraszam do lektury.

piątek, 26 marca 2010

Psycho Dad

Who's that riding in the sun?
Who's the man with the itchy gun?
Who's the man who kills for fun?
Psycho Dad, Psycho Dad, Psycho Dad.

He sleeps with a gun
but he loves his son
Killed his wife 'cos she weighed a ton.
Psycho Dad, Psycho Dad, Psycho Dad.

A little touched or so we're told
Killed his wife 'cos she had a cold
Might as well she was gettin' old
Psycho Dad, Psycho Dad, Psycho Dad.

He's quick with a gun
And his job ain't done.
Killed his wife by twenty-one,
Psycho Dad!

Who's that riding in the sleigh?
Who's that firing along the way?
Who's roughing up bums on Christmas day?
Psycho Dad, Psycho Dad, Psycho Dad

Who's the tall, dark stranger there.
The one with the gun and the icy stare.
The one with the scalp of his ex-wife's hair!
Psycho Dad, Psycho Dad, Psycho Dad!

Who's that riding across the plain?
Who's lost count of the wives he's slain?
Who's the man who's plumb insane?
Psycho Dad, Psycho Dad, Psycho Dad

He's a durn good pa, but he hates the law.
He's likes to eat it raw, He's Psycho Dad!

wtorek, 23 marca 2010

"Urzędowa grabież najbardziej jest nęcąca."

Dziś zmieniłem fundusz emerytalny. Dlaczego? A no dlatego, że komuś to pomoże, a ja w emeryturę, za którą godnie wyżyję i tak nie wierzę.

Ponad 10 lat temu przeprowadzono reformę systemu emerytalnego. Cel był ze wszech miar słuszny — odsunąć część naszych pieniędzy od państwowego molocha i pozwolić aby rynek wyłaniał najlepiej zarządzających. Zabrakło tu „jedynie” rynkowych mechanizmów. Od pewnego momentu do OFE trafić musi każdy. Jeśli nie dokona świadomego wyboru, zostanie fundusz zostanie mu wylosowany. Co zyska ubezpieczony? Obietnicę godziwej emerytury. Co otrzymuje ubezpieczający? Kurę znoszącą złote jajka.

Do ubiegłego roku chyba każdy fundusz pobierał prowizję w ustawowej wysokości 7% od wpłat (po co konkurować, skoro każdy gdzieś musi tę kwotę zapłacić). Już od pierwszego dnia, z każdej wpłaconej złotówki, do funduszu trafia 7 groszy. W moim odczuciu dość sporo. Czy to wszystko? Oczywiście nie. Do tego dochodzi opłata za zarządzanie, która maleje wraz ze wzrostem wielkości zgromadzonego przez fundusz kapitału. W większości przypadków jest to ok. 0,5% w skali roku. W tej chwili fortuny na mnie nie zbijają, bo zgromadzone przeze mnie składki są śmiesznie małe, nie starczyłyby na przeżycie jednego miesiąca. Jednak jeśli ktoś przez kilkanaście lat nieźle zarabia, to kwota może zrobić się już niebagatelna. Jak twierdzi WikiPedia, do końca 2008 roku do OFE wpłynęło ok. 120 mld zł składek, a prowizje przekroczyły 10 mld zł.

No dobrze, opłaty są dość wysokie, ale przecież pracuje tam rzesza specjalistów. Owszem, i ta rzesza specjalistów za nasze pieniądze musi kupić przynajmniej 60% obligacji, które praktycznie nie wiążą się z żadnym ryzykiem. Pozostałe 40% może być inwestowane różnie. Niektórym wychodzi lepiej, innym gorzej. Z pewnej perspektywy przymus państwowy jest słuszny — szary Kowalski nie wiedziałby jak wybrać zwykły rynkowy fundusz, z resztą z własnej woli nie odkładałby na emeryturę, a później wyciągał rękę do państwa. To co boli, że zmuszeni są do tego wszyscy, co tylko wypycha kiesę funduszom i zniechęca je do konkurowania swoim produktem, zamiast armii akwizytorów.

piątek, 12 marca 2010

Archipelag GUŁag cz.I

Niedawna lektura „Imperium” Ryszarda Kapuścińskiego, pchnęła mnie w stronę dzieła nagrodzonego nagrodą Nobla (nobliwego? ;)) – „Archipelagu GUŁag” Aleksandra Sołżenicyna. Po prawdzie to dopiero początki, ale już robi na mnie ogromne wrażenie. Nie będę się rozpisywał, a tylko podsunę kilka dłuższych cytatów, które szczególnie zwróciły moją uwagę.

Oto paradoks: całej wieloletniej działalności wszechobecnych i wiecznie czujnych ORGANÓW dawał siłę JEDEN jedyny artykuł ze stu czterdziestu ośmiu składających się na dział szczegółowy Kodeksu Karnego z 1926 roku. Ale chwałę tego artykułu głosić by można z pomocą jeszcze większej ilości epitetów, niż ta, którą znalazł Niekrasow by uczcić Matkę–Rosję, albo Turgieniew, by sławić język rosyjski: wielki, potężny, hojny, rozgałęziony, wieloraki, wszechogarniający Pięćdziesiąty Ósmy, panujący nad całym bogactwem przejawów życia nie tyle dzięki formalnemu brzmieniu swoich paragrafów, ile za sprawą ich dialektycznej i nadzwyczaj szerokiej interpretacji.

Któż z nas nie odczuł jego wszechogarniającego uścisku? Zaiste, nie ma pod słońcem takiego wykroczenia, zamiaru, czynu, ani rodzaju bezczynności, którego nie mogłaby dotknąć karząca ręka Pięćdziesiątego Ósmego artykułu.

Niemożliwością było sformułować go w sposób aż tak szeroki, okazało się za to możliwe dać mu odpowiednio szeroką wykładnię.

58. artykuł nie stanowił w kodeksie samodzielnego rozdziału, dotyczącego przestępstw politycznych i nigdzie nie jest napisane, że to artykuł „polityczny”. Nie, wraz z artykułami odnoszącymi się do przestępstw przeciw systemowi zarządzania i do bandytyzmu, składa się on na dział „przestępstw państwowej wagi”. W ten sposób pierwszym słowem Kodeksu Karnego była odmowa uznania kogokolwiek na naszym terytorium za przestępcę politycznego; są wyłącznie kryminalni.

58. artykuł składał się z 14 paragrafów.

Z pierwszego paragrafu dowiadujemy się, że za czyn kontrrewolucyjny uznane jest każde działanie (a w dodatkowym świetle art. 6. KK – także każde zaniechanie) mające na celu... wystawienie na szwank władzy...

Szeroka wykładnia pozwala stwierdzić, że gdy więzień w obozie odmawia pójścia do pracy, bo jest głodny i opadł z sił – to dopuszcza się przestępstwa wystawienia na szwank władzy. Pociąga to za sobą – rozstrzelanie. (W latach wojny rozstrzeliwano „za odmowę”).

W 1934 roku, kiedy przywrócony był naszej mowie termin Ojczyzna, dodane zostały do tego paragrafu punkty dotyczące zdrady Ojczyzny – 1–a, l–b, l–c, l–d. W myśl tych punktów, działania wystawiające na szwank moc wojenną ZSRR karane są rozstrzelaniem (1–b), a tylko przy istnieniu okoliczności łagodzących, oraz tylko w stosunku do osób cywilnych (l.–a) kara ogranicza się do lat dziesięciu.

Spójrzmy na to szerzej: gdy naszym żołnierzom za pójście do niewoli (narażenie na szwank potęgi wojennej!) dawano zaledwie dziesięć lat odsiadki, to było to przejawem humanizmu, dochodzącego wręcz do bezprawia. Zgodnie ze stalinowskim kodeksem, wszyscy oni po powrocie do kraju powinni właściwie zostać rozstrzelani.

(Albo inny jeszcze przykład szerokiej wykładni. Dobrze pamiętam pewne spotkanie w Butyrkach latem 1946 roku. Pewien Polak urodził się był we Lwowie, gdy miasto to wchodziło jeszcze w skład monarchii austro–węgierskiej. Aż do drugiej wojny światowej mieszkał w swoim mieście, w Polsce, po czym wyjechał do Austrii, tam był wzięty do wojska, tam go też aresztowali nasi w 1945 roku. Dostał dychę z artykułu 541 ukraińskiego wariantu kodeksu, to znaczy – za zdradę swojej ojczyzny UKRAINY! – bo przecież miasto Lwów w tym czasie, to był już ukraiński Lwów! I biedak ani rusz nie potrafił dowieść w czasie śledztwa – że wyjechał do Wiednia nie po to, aby zdradzać Ukrainę! No i tak psim swędem został już zdrajcą).

Ważnym poszerzeniem wykładni paragrafu o zdradzie było stosowanie go w ”sensie artykułu 19. KK” – czyli „biorąc pod uwagę zamiar”. To znaczy żadnej zdrady nie było – ale funkcjonariusz śledczy zakładał zamiar zdrady – i to wystarczało, aby dać człowiekowi najsurowszy wymiar, jak za zdradę faktyczną. Co prawda, artykuł 19. przewiduje karę nie za zamiar, lecz za przygotowanie, ale przy dialektycznym podejściu można także zamiar uznać za przygotowanie. Zaś „czynienie przygotowań jest tak samo karalne (tzn. wymiar kary jest ten sam) jak samo przestępstwo” (KK). I w ogóle -

- nie czynimy rozróżnień między intencją a samym przestępstwem – na tym polega wyższość sowieckiej jurysdykcji nad burżuazyjną!29

Nieograniczoną pojemność nadawał wykładni każdego paragrafu specjalny artykuł 16. KK – „Per analogiam”. Kiedy wykroczenie nie pasowało bezpośrednio do żadnego paragrafu, sędzia mógł je kwalifikować „per analogiam”.

Paragraf drugi mówi o powstaniu zbrojnym, zagarnięciu władzy w stolicy i na prowincji, zwłaszcza w celu oderwania gwałtem jakiejkolwiek części terytorium Związku Republik. Kary – do śmierci przez rozstrzelanie włącznie (podobnie, jak w KAŻDYM z następnych paragrafów.)

W poszerzonym ujęciu (nie można było tak sformułować artykułu, ale rewolucyjne poczucie prawa tak uczy): odnosi się to do wszelkich prób skorzystania z prawa każdej republiki do wystąpienia ze Związku Sowieckiego. Przecież mówiąc o oderwaniu „gwałtem” – nie precyzuje się, wobec kogo gwałt ma miejsce. Nawet gdyby cała ludność republiki życzyła sobie tej separacji, ale w Moskwie by jej sobie nie życzono, toteż będzie to „gwałt”. Tak więc, wszyscy estońscy, łotewscy, ukraińscy i turkiestańscy nacjonaliści bez trudu otrzymywali z tego paragrafu swoją dychę czy dwadzieścia pięć.

Trzeci paragraf: „Pomoc, okazywana w jakiejkolwiek bądź formie obcemu mocarstwu znajdującemu się w stanie wojny z ZSRR”.

Paragraf ten dawał możność postawienia przed sądem KAŻDEGO obywatela, który spędził jakiś czas na terenach okupowanych, niezależnie od tego, czy tylko przybił obcas niemieckiemu żołnierzowi, czy sprzedał mu pęczek rzodkiewek, lub każdej kobiety, który z Niemcem zatańczyła, albo spędziła z, nim noc. Nie każdy pociągany był pod sąd z tego paragrafu (zbyt wielu ludzi było pod okupacją), ale mógł być skazany każdy.

Paragraf czwarty mówił o (wkraczamy tu w dziedzinę fantazji) pomocy okazywanej międzynarodowej burżuazji.

Myślałby człowiek: do kogo to się w ogóle odnosi? Ale – interpretując szeroko i opierając się na sumieniu rewolucyjnym – znaleziono odpowiednią kategorię bez kłopotu: wszyscy emigranci, którzy opuścili kraj przed 1920 rokiem, to znaczy kilka lat przed sporządzeniem tego kodeksu, i zostali przydybani w Europie przez naszą armię ćwierć wieku później (1944–1945) dostawali artykuł 58–4: dziesięć lat, albo śmierć przez rozstrzelanie. Czym bowiem zajmowali się za granicą, jeśli nie okazywaniem pomocy międzynarodowej burżuazji? (Przykład kółka melomanów dowiódł już nam, że okazywać można było pomoc także wewnątrz ZSRR). Pomagali jej także wszyscy eserzy, wszyscy mienszewicy (na ich cześć ten paragraf wymyślono), a później też inżynierowie z Gospłanu i WSNCh.

Paragraf piąty: skłanianie obcego mocarstwa do wydania wojny ZSRR.

Stracona okazja: rozciągnąć ten paragraf na czynności Stalina i jego świty dyplomatycznej oraz wojskowej w latach 1940–41. Ślepota i głupota tych ludzi do tego właśnie wiodła. Któż, jeśli nie oni doprowadzili Rosję do haniebnych, niesłychanych klęsk, nieporównanie gorszych od porażek carskiej Rosji w 1904 czy w 1915 roku? Klęsk, jakich nie pamiętała Rosja od XIII wieku?

Paragraf szósty – szpiegostwo:

był interpretowany tak szeroko, że gdyby policzyć wszystkich, skazanych na jego podstawie, to można by pomyśleć, że ani z rolnictwa, ani z pracy w przemyśle, ani z żadnej innej roboty nie utrzymywał się nasz naród za Stalina, tylko ze szpiegostwa i że żył na koszt obcych wywiadów. Szpiegostwo – było to coś bardzo wygodnego dzięki, swej prostocie, coś zrozumiałego i dla ciemnego kryminalisty, i dla uczonego prawnika, i dla dziennikarza i dla całej opinii.30

Szerokość wykładni polegała jeszcze na tym, – że wyroki dawano nie po prostu za szpiegostwo, lecz za PSz – Podejrzenie o Szpiegostwo. (Albo – NSz – Niedowiedzione Szpiegostwo, za co też leciała cała szpula!).

a nawet za

SWPSz:– stosunki, wywołujące (!) podejrzenie o szpiegostwo.

Wystarczy na przykład, że znajoma znajomej twojej żony szyła sobie suknię u tej samej krawcowej (rzecz jasna, współpracującej z NKWD), co żona jakiegoś zagranicznego dyplohnaty.

Te wszystkie 58–6, PSz i SWPSz – były to paragrafy przylepne, pociągały za sobą surowe traktowanie, bezustanną obserwację więźnia (wszak obcy wywiad może wyciągnąć macki, w ślad za swoim człowiekiem – aż do obozu) i nie dawały prawa do poruszania się bez konwoju. W ogóle wszystkie paragrafy literowe, to znaczy – wcale nie artykuły prawa, lecz właśnie te strach budzące kombinacje dużych liter (w tym rozdziale natkniemy się jeszcze na inne) nosiły na sobie stale nalot zagadkowości, nigdy nie było dokładnie wiadomo, czy to odgałęzienia artykułu 58., czy też coś samoistnego i bardzo niebezpiecznego. Więźniowie z paragrafem literowym w wielu obozach byli upośledzeni nawet w porównaniu z ”grupą 58”.

Paragraf siódmy: działanie na szkodę przemysłu, transportu, handlu, obiegu pieniężnego i spółdzielczości.

W latach 30. ten paragraf ostro poszedł w ruch i zdobył popularność wśród mas pod uproszczoną i zrozumiałą powszechnie nazwą szkodnictwa. Rzeczywiście, wszystkie dziedziny wymienione w Paragrafie Siódmym co dzień ponosiły jakieś widoczne i nie dające się ukryć szkody – ktoś tu więc chyba był winien?... Przez wieki nasz lud tworzył i budował, a zawsze rzetelnie, nawet, gdy harował na panów. O żadnym szkodnictwie nie było nawet słychu od czasów samego Ruryka. I oto, gdy po raz pierwszy cały dostatek znalazł się w rękach ludu – setki tysięcy najlepszych jego synów z niewiadomych powodów zabrało – się do szkodnictwa. (Szkodnictwo w rolnictwie nie było w tym paragrafie uwzględnione, ponieważ jednak bez niego nie sposób było wyjaśnić rozsądnie, czemu pola zarastają chwastami, zbiory maleją, a maszyny łamią się – więc dialektyczne wyczucie kazało wprowadzić także to pojęcie).

Paragraf ósmy – terror (nie ów terror, który miał „uzasadnić i uprawnić” sowiecki kodeks karny.31

Terror rozumiany był bardzo, a bardzo szeroko: nie uważano za terror teraz rzucania bomb pod karety gubernatorów; za to na przykład nabicie pyska osobistemu wrogowi – jeśli okazywał się aktywistą partyjnym, komsomolskim, albo milicyjnym – już oznaczało terror. Tym bardziej zabójstwo aktywisty, nigdy nie uznawane było za równe zabójstwu zwykłego obywatela (zresztą to samo rozróżnienie istnieje już w kodeksie Hammurabiego w XVIII wieku przed naszą erą). Jeśli jakiś mąż zabił kochanka żony, i okazywało się, że kochanek był bezpartyjny, to mąż miał szczęście, dostawał artykuł 136, był przestępcą pospolitym, elementem socjalnie bliskim i mógł paradować po obozie bez konwoju. Jeśli zaś kochanek był partyjny, to mąż stawał się wrogiem ludu na podstawie artykułu 158–8.

Jeszcze ważniejsze rozszerzenie wykładni można było uzyskać przez zastosowanie paragrafu 8. w rozumieniu, wspomnianego już, artykułu 19., to znaczy – w sensie przypuszczalnego zamiaru. Nie tylko bezpośrednia groźba przy kiosku z piwem: „No, poczekaj tylko!” skierowana pod adresem aktywisty, ale również głośna uwaga zapalczywej przekupki z rynku „ach, żeby go pokręciło!” kwalifikowana była jako TZ–7 terrorystyczne zamiary i dawała podstawy do stosowania artykułu z całą surowością.32

Dziewiąty paragraf – zniszczenie albo uszkodzenie... drogą wysadzenia w powietrze, albo podpalenia (dla celów kontrrewolucyjnych, to już nieodzowne), zwane w skrócie dywersją.

Poszerzenie wykładni polegało na tym, że cele kontrrewolucyjne delikwentowi były imputowane (śledczy już lepiej wiedział, co się dzieje w świadomości przestępcy!), a jakaś ludzka nieostrożność, omyłka, wszelkie niepowodzenie w pracy, fiasko produkcyjne – nie mogło być darowane, uważane było za dywersję. Ale, żaden paragraf artykułu 58. nie był interpretowany tak szeroko i z takim zaangażowaniem, taką rewolucyjną żarliwością, jak Dziesiąty. Oto jego brzmienie: „Propaganda albo agitacja, zachęcająca do obalenia, podkopania, albo osłabienia władzy sowieckiej... a również rozpowszechnianie, albo przygotowanie, bądź przechowywanie publikacji tejże treści...”

Paragraf ten określał w OKRESIE POKOJU tylko dolną granicę kar (byle nie za mało!... byle nie nazbyt pobłażliwie!) górna zaś NIE PODLEGAŁA OGRANICZENIOM!

Tak nieulękłym okiem patrzyło wielkie Mocarstwo na SŁOWO poddanego.

Z rozszerzonych wykładni tego sławetnego paragrafu te zasłużyły na największą sławę:

– za „agitację, zachęcającą do...” mogła być uznana przyjacielska (albo nawet małżeńska) rozmowa w cztery oczy, albo osobisty list; zachętą mogła być nawet prywatna rada. (Wnioskujemy – „mogła, mógł być” stąd, że TAK NIERAZ BYWAŁO). „Podkopaniem albo osłabieniem” władzy był wszelki pogląd niezgodny z poglądem dzisiejszej gazety albo nie sięgający wyżyn jej entuzjazmu. Bo wszak osłabia wszystko to, co nie umacnia!

Przecież podkopuje wszystko to, co nie jest stuprocentowo uzgodnione!


I ten kto nie śpiewa dziś razem z nami,

Ten jest przeciwko nam!

(Majakowski)


– za „przygotowanie kontrrewolucyjnych publikacji” uznawane było napisanie w jednym jedynym egzemplarzu listu, notatki, intymnego pamiętnika.

W tak fortunny sposób poszerzony – jakiej to MYŚLI – kontemplowanej, wygłoszonej, czy zapisanej – nie miał w swoim zasięgu Dziesiąty Paragraf?

Paragraf jedenasty był osobliwością: nie miał samodzielnej wagi, dostarczał jedynie dodatkowego balastu do każdego z uprzednio wymienionych punktów – jeżeli działanie przestępcze miało charakter grupowy, albo gdy złoczyńcy tworzyli organizację.

W istocie wykładnia poszerzała się aż do tego stopnia, że żadna organizacja już nie była potrzebna, . Ten wyszukany sposób interpretacji poznałem na własnym przykładzie. Było nas dwóch pisujących do siebie listy, a więc zajmujących się tajną wymianą myśli. Dwóch – to związek organizacji, a więc to już organizacja!

Paragraf dwunasty miał najczęstszą styczność z sumieniami obywateli: dotyczył przestępstwa nie doniesienia o każdym z wymienionych poprzednio czynów. Także za ciężki grzech niezłożenia donosu PUŁAP KARY NIE BYŁ OGRANICZONY!

Paragraf ten był sam przez się taje szeroko pojęty, że dalszych poszerzeń wykładni nie wymagał. WIEDZIAŁ – A NIE POWIEDZIAŁ – toć to wszystko jedno, jakby sam popełnił zbrodnię!

Paragraf trzynasty, jak wolno było sądzić, dawno już nieaktualny, dotyczył służby w carskiej ochranie.33 (Analogiczna służba – tylko nieco później, uważana jednak była za patriotyczny wyczyn).

Punkt czternasty karał za „świadome – uchylenie się od wykonania określonych obowiązków, albo umyślnie niedbałe ich wykonanie”: przewidywane były kary, oczywiście, aż do rozstrzelania włącznie. W skrócie nazywało się to „sabotażem” albo „ekonomiczną kontrrewolucją”.

Odróżnić to, co umyślne, od tego, co nieumyślne mógł tylko funkcjonariusz śledczy, opierając się na swoim rewolucyjnym poczuciu sprawiedliwości. Ten sam paragraf stosowany był do chłopów, nie wykonujących dostaw obowiązkowych. Na podstawie tegoż paragrafu sądzono kołchoźników, nie mających na swoim koncie koniecznej ilości roboczodniówek. I więźniów w obozie, nie wykonujących normy. A rykoszetem zaczęto po wojnie stosować ten paragraf do szemranych kryminalistów z ferajny, za ucieczkę z obozu. Dzięki szerokiej wykładni ucieczka taka nie była już dowodem tęsknoty za lubą wolnością, lecz próbą poderwania systemu obozowego.

Taki to był ostatni płatek wachlarza 58. artykułu – wachlarza rozczapierzonego nad całym obszarem ludzkiego życia.

Po tym przeglądzie wielkiego ARTYKUŁU nie potrafi już nas byle co zadziwić przy dalszych rozważaniach. Gdzie jest prawo – tam jest też przestępstwo.

Spróbujmy wyliczyć niektóre najprostsze chwyty, z których pomocą łamie się wolę i osobowość aresztanta, nie zostawiając śladów na jego ciele.

Zaczniemy od metod nacisku psychicznego. Na króliczków, nie przygotowanych wcale do znoszenia więziennej udręki – metody te działają, z olbrzymią, wręcz burzącą siłą. Ale człowiek o mocnych przekonaniach też łatwo sobie z tym poradzi.

1. Na początek – problem nocy. Czemu to właśnie nocą biorą się najchętniej do łamania ludzkich dusz? Czemu to od najwcześniejszych swoich lat Organy upodobały sobie noce? Dlatego, że w nocy, wyrwany ze snu aresztant (nawet nie zadręczony jeszcze bezsennością), nie może być tak zrównoważony i trzeźwy jak we dnie, jest więc bardziej ustępliwy.

2. Szczera perswazja. Najprostszy z chwytów. Po co bawić się w kotka i myszkę? Aresztant już przesiedział trochę w towarzystwie innych więźniów będących w śledztwie, już zna ogólną sytuację. Przesłuchujący mówi mu więc tonem leniwym i życzliwym: „Sam widzisz, wyroku tak, czy owak, nie unikniesz. Ale jeśli będziesz stawiać się okoniem, to już tutaj, w tej ciupie zmarniejesz, całe zdrowie stracisz. A w obozie – od razu będziesz miał powietrze, światło... Tak, że lepiej podpisz czym prędzej”. To bardzo logiczne. I trzeźwo rozumują ci, którzy dają zgodę i podpisują prędko – tylko, że... Gdyby to chodziło tylko o nich samych!... Ale tak bywa dość rzadko. I nie sposób uniknąć walki.

Drugi wariant perswazji obliczony jest na członków partii. „Jeżeli w kraju panuje niedostatek i zdarza się nawet głód, to – jako bolszewik – tak powinniście sami przed sobą postawić sprawę: czy można w ogóle założyć, że to wina całej partii? albo władzy sowieckiej? – „Nie, pewno, że nie!” – odpowiada skwapliwie dyrektor jakiegoś ośrodka uprawy lnu. „No to miejcie tyle odwagi, żeby wziąć winę na siebie!” I człowiek bierze!

3. Ordynarne wyzwiska. Chwyt nieskomplikowany, ale bardzo skuteczny w stosunku do ludzie wykształconych, delikatnych, subtelnych. Znane mi są dzieje dwóch duchownych, którzy skapitulowali wobec przekleństw. Śledztwo w sprawie jednego z nich (Butyrki, 1944 rok) prowadziła kobieta. Z początku pop nie mógł się w celi nachwalić, jaka to ona była grzeczna. Aż pewnego razu wrócił z badania przybity i długo nie mógł się zdobyć na powtórzenie tej wiązanki, którą go uczciła, założywszy nogę na nogę. (Żałuję, że nie mogę tu przytoczyć jednego z jej powiedzonek).

4. Szokowanie psychologicznym kontrastem. Nagłe przejścia: w trakcie całego przesłuchania śledczy jest nader grzeczny, tytułuje badanego, obiecuje różne dobrodziejstwa. Nagle – jak się nie zamierzy suszką, jak nie krzyknie: „Uch, gadzino! Dziewięć gramów, w kark!” – i ręce wyciąga, jakby miał paznokcie zakończone igłami (na kobiety ten chwyt bardzo działa).

Istnieje wariant tej metody: dwaj funkcjonariusze pracują na zmianę, jeden sroży się i wścieka, drugi jest sympatyczny, niemal serdeczny. Badany za każdym razem dygocze, wchodząc do gabinetu – na którego z nich trafi? Prawem kontrastu, człowiek gotów jest temu drugiemu podpisać wszystko i przyznać się nawet do tego, co nigdy nie miało miejsca.

5. Wstępne upokorzenie. W sławetnych piwnicach rostowskiego GPU („numer 33”), pod grubym szkłem ulicznego chodnika (dawne magazyny) więźniów aż do pierwszego przesłuchania trzymano w ogólnym korytarzu w pozycji leżącej, twarzą ku ziemi, nie pozwalając podnieść głowy i przemówić słowa. Leżeli tak, jak modlący się muzułmanie dopóty, dopóki konwojent nie wziął ich za ramię i nie poprowadził na badanie.

Aleksandra O–wa nie składała na Łubiance zeznań, jakich od niej oczekiwano. Przenieśli ją do Lefortowa. Przy rejestracji nadzorczyni kazała jej się rozebrać, zabrała odzież, rzekomo dla procedury sanitarnej, ją zaś zamknęła gołą w boksie. Zebrali się zaraz strażnicy–mężczyźni, jęli zaglądać przez judasze, śmiać się i oceniać jej wdzięki. Gdyby ludzi zapytać, na pewno takich przykładów zebrałoby się więcej. Cel jest ten sam: zgnębić człowieka.

6. Rozmaite chwyty służące dezorientacji aresztanta. Oto sposób, zastosowany wobec F. J.W. z Krasnogorska w okręgu moskiewskim (relacja J.A. P–ewa). Prowadząca śledztwo niewiasta w czasie przesłuchań rozbierała się stopniowo (strip–tease!) ani na chwilę nie przerywając badania. Jak gdyby nigdy nic, spacerowała po pokoju podchodząc blisko do więźnia i wciąż domagając się podpisania protokołu. Może miała takie osobiste skłonności, a może był to chwyt obmyślony na chłodno, aby zupełnie zbić więźnia z pantałyku i skłonić do ustępstw. Nic jej zresztą nie groziło – miała pod ręką pistolet i dzwonek.

7. Zastraszenie. Chwyt najczęściej stosowany i najbardziej urozmaicony. Często kojarzony jest z chwytem przynęty i chwytem obietnicy – rozumie się, nie są to obietnice na serio. Rok 1924: „Nie chcecie się przyznać? To pojedziecie na wyspy Sołowieckie, szkoda. Kto się przyznaje, tego puszczamy wolno”. Rok 1944: „Ode mnie zależy, do jakiego lagru cię poślą. Są różne obozy. Mamy teraz nawet katorżne. Jak powiesz prawdę – to pójdziesz tam, gdzie lżej, jak weźmiesz na zapartkę – to dwadzieścia pięć lat w kajdankach na podziemnych robotach!” Straszą przeniesieniem do innego, gorszego więzienia: „Jak będziesz się zapierać, to poślemy cię do Lefortowa (jeśli rzecz się dzieje na Łubiance), tam inaczej z tobą pogadają!” A człowiek już się zdążył przyzwyczaić: w tym więzieniu reżym jakby NIE NAJGORSZY, a co za tortury czekają na człowieka TAM? I w ogóle, przenosiny... Może lepiej ustąpić?

Zastraszenie jest wyjątkowo skuteczne wobec tych, którzy jeszcze nie są zatrzymani, a tylko stawili się w Gmachu, bo dostali pozew. Taki (taka) ma jeszcze dużo do stracenia, taki (taka) wszystkiego się boi – boi się, że już dziś nie wypuszczą, boi się konfiskaty majątku, rekwizycji mieszkania. Gotów jest do zeznań i wielu ustępstw, byleby uniknąć tych nieprzyjemności. Nie zna, rzecz jasna, kodeksu karnego i – to już minimum – na samym początku przesłuchania dostaje do podpisu arkusik ze sfałszowanym cytatem z kodeksu: „Zostałem ostrzeżony, że za składanie niezgodnych z prawdą zeznań... 5 (pięć) lat więzienia” (w istocie zaś – jest to artykuł 95. – do dwóch lat)... za odmowę zeznań – 5 (pięć) lat... (w istocie – z artykułu 92. – do trzech miesięcy robót karno–poprawczych nie zaś aresztu). Tu wkracza na scenę i wciąż na nią będzie wkraczać jeszcze jedna metoda śledcza.

8. Kłamstwo. To nam, jagniętom, nie wolno kłamać, śledczy zaś łże bez przerwy – i wszystkie te artykuły do niego się nie odnoszą. Nie stać nas już nawet na pytanie: czy on za kłamstwo wcale nie odpowiada? Wolno mu, skoro ma chęć, kłaść przed nami protokoły z podrobionymi podpisami naszych krewnych i przyjaciół – to przecież tylko elegancka metoda śledcza.

Zastraszenie z dodatkiem obiecanek i kłamstw – to zasadniczy środek nacisku na krewnych aresztowanego, wezwanych w charakterze świadków: „Jeśli nie złożycie określonych (tj. takich, jakich oni sobie życzą) zeznań, to zaszkodzicie jemu... Doprowadzicie go do zguby... (a co, jeśli mówi się to matce?).58 Jedynie przez swój podpis na tym (podsuniętym właśnie) papierku możecie go uratować” (czytaj – pogrążyć).

9. Wygrywanie przywiązania do bliskich – bardzo się opłaca również gdy chodzi o samego aresztanta. Jest to nawet najbardziej skuteczny sposób zastraszania, można złamać najmężniejszego człowieka apelując do jego uczuć rodzinnych (o, jakiż jasnowidz to powiedział: „wrogami człeka są jego domowi”!). Pamiętacie tego Tatarzyna, który wytrzymał wszystko – i swoje męczarnie, i żonine – a mąk córki już znieść nie mógł?... W 1930 roku funkcjonariuszka śledcza, niejaka Rimalis, takich pogróżek używała: „Zaaresztujemy waszą córkę i wsadzimy do celi z syfilitykami!” Kobieta!...

Grożą więc aresztowaniem wszystkich, których kochasz, człowieku. Niekiedy robi się to z towarzyszeniem fonii: twoja żona już siedzi, ale dalszy jej los zależy od twoich szczerych zeznań. Właśnie ją przesłuchują w sąsiednim pokoju, możesz posłuchać! I rzeczywiście, zza ściany dobiega kobiecy płacz i krzyk (a przecież krzyki wszystkie jakoś są do siebie podobne, nadto – słychać przez ścianę, a wreszcie sam jesteś podniecony, trudno ci bawić się w rzeczoznawcę; czasami jest to po prostu płyta z głosem „typowej żony” raz w wersji sopranowej, kiedy indziej – kontraltowej, wedle czyjegoś wniosku racjonalizatorskiego). Ale oto – już bez żadnych sztuczek – pokazują ci przez szklane drzwi, jak idzie milcząca, z opuszczoną żałośnie głową – tak! to twoja żona! w korytarzu bezpieczeństwa! to twój upór ją zgubił! już też ją aresztowali! (a ją tymczasem wezwano dla dopełnienia jakiejś błahej formalności; w umówionej chwili wypuszczono ją na korytarz i nakazano, żeby nie ważyła się podnieść głowy, bo inaczej nigdy stąd nie wyjdzie!). – Albo dają ci do przeczytania jej list, jej charakterem pisany: wyrzekam się ciebie! po tych okropnościach, których się o tobie dowiedziałam, nie jesteś mi więcej potrzebny! (a jako, że takie żony, i takie listy w naszym kraju mogą się zdarzyć, czemu nie, więc można chyba tylko własnej duszy spytać: czy i twoja żona jest taka?).

Od W.A. Korniejewej śledczy Goldman (1944 rok) domagał się zeznań, obciążających inne osoby, grożąc, że skonfiskuje jej domek i wyrzuci na ulicę staruszki, jej krewne. Korniejewa, kobieta pewna siebie i pełna wiary, wcale nie bała się o siebie, gotowa była do ofiar osobistych. Ale pogróżki Goldmana w świetle naszych praw wydawały się całkiem realne i Korniejewa dręczyła myśl o bliskich. Kiedy po nocy, pełnej nie podpisanych, i porwanych na strzępy protokołów, Goldman zabrał się do pisania – chyba czwartego – wariantu, gdzie oskarżenie ograniczało się tylko do niej jednej, Korniejewa podpisała go z radością, z uczuciem moralnego zwycięstwa. Już nawet zwykłym ludzkim instynktem – żeby usprawiedliwić się, oczyścić od fałszywych posądzeń – też się nie kierujemy, gdzie tam! Radzi bywamy, kiedy całą winę uda się nam zwalić na samych siebie.

Jako że żadna klasyfikacja w przyrodzie nie może być zupełnie sztywna, więc tu też nie uda się na ostro odgraniczyć metod nacisku psychicznego od fizycznych. Dokąd, na przykład, zaliczyć taką zabawę:

10. Sposób akustyczny. Posadzić przesłuchiwanego o sześć–osiem metrów od biurka i kazać wszystko mówić głośno, wszystko powtarzać. Dla człowieka już zmordowanego – to wysiłek. Albo skręcić dwie tuby z kartonu i do spółki z kolegą śledczym podchodzić blisko do aresztanta – krzycząc prosto w uszy: „Przyznaj się, gdzie!”. Aresztant jest ogłuszony, czasem traci słuch. Ale to sposób nieekonomiczny, po prostu funkcjonariusze nudzą się przy jednostajnej robocie, szukają rozrywki i bawią się tym, na co ich stać.

11. Łaskotanie. Także rodzaj zabawy. Krępują albo unieruchamiają człowiekowi ręce i nogi, a potem łaskoczą piórem wetkniętym w nozdrza. Aresztant cały się zwija, ma się uczucie, że świdrują człowiekowi mózg.

12. Gaszenie papierosów na skórze przesłuchiwanego (już o tym była mowa).

13. Sposób optyczny. Ostre światło elektryczne, zapalone całą dobę w celi albo w boksie, gdzie siedzi aresztowany, jaskrawa żarówka, wielokrotnie mocniejsza, niż potrzeba, w małej celce o bielonych, ścianach (to ta sama elektryczność, którą oszczędzali pilnie uczniowie w szkołach i gospodynie domowe). Zapalenie powiek, to bardzo boli. A w gabinecie śledczego – znowu reflektory prosto w twarz.

14. Albo taki pomysł. Aresztanta Czebotariewa w nocy przed l maja 1933 roku, w Chabarowskim GPU, przez całą noc, bite dwanaście godzin – nie przesłuchiwali, nie: – prowadzili na przesłuchanie! Taki a taki – ręce do tyłu! Wychodzą z celi, teraz schody, szybko w górę, do śledczego! Konwojent wychodzi. Ale śledczy, nie tylko o nic nie pytając, ale nie pozwalając nawet więźniowi usiąść, podnosi słuchawkę: zabrać ze 107.! Biorą go więc i odprowadzają do celi. Ledwie położył się na pryczy, już znowu grzechocze rygiel: Czebotariew! Na przesłuchanie! Ręce do tyłu! A tam – znów to samo: zabrać ze 107.!

W ogóle zresztą, stosowanie środków nacisku może zacząć się jeszcze długo przed wejściem więźnia do pokoju przesłuchań.

15. Więzienie zaczyna się od boksu, to znaczy pudła albo szafy. Człowieka, dopiero co wyrwanego spośród wolnych ludzi, jeszcze w rozbiegu, jeszcze rwącego się do wyjaśnień, do sporów, do walki – zaraz po przekroczeniu więziennych progów pakuje się do skrzynki – czasem zaopatrzonej w lampę i krzesło, a czasem ciemnej, gdzie człowiek może tylko stać, nadto – w ciasnocie – przyciśnięty drzwiami. Trzymają go tak kilka godzin, cały dzień, dobę. Godziny zupełnej niepewności! – może już go tu zamurowali na całą wieczność? Nic podobnego nigdy w życiu mu się nie zdarzyło, więc nic nie wie, nie kojarzy! Tak mijają pierwsze godziny, kiedy wszystko jeszcze w nim płonie, szarpane nieustannym wichrem myśli. Jedni wpadają w przygnębienie – doskonalą, to najlepsza chwila dla pierwszego przesłuchania! Inni wpadają w złość – tym lepiej, zaraz powiedzą śledczemu coś obraźliwego, pozwolą sobie na nieostrożność, to tylko ułatwi rozkręcenie sprawy.

16. Kiedy boksów nie starczało, był jeszcze inny sposób. Helena Strutinskaja w nowoczerkaskim NKWD została posadzona w korytarzu na taborecie – na sześć dni i nocy, tak, aby nie mogła ani się oprzeć, ani zasnąć, ani upaść i już nie wstać więcej. Na sześć dni i nocy! Spróbujcie posiedzieć tak sześć godzin.

Można też w charakterze wariantu sadzać więźnia na wysokim stołku, jakich używa się w laboratoriach, tak, żeby nie dosięgał podłogi nogami: bardzo ładnie wtedy puchną. Wystarczy 8–10 godzin takiego siedzenia.

Albo – już w czasie przesłuchania, kiedy aresztant jest cały jak na dłoni, posadzić go na zwykłym krześle, ale nie całkiem zwyczajnie: na samym brzeżku, na krawędzi siedzenia (jeszcze bliżej! jeszcze bliżej!) żeby nie spadł, ale żeby ta krawędź wrzynała się, jak należy, przez cały ciąg przesłuchania. I nie dać mu się ruszyć przez kilka godzin. Tylko tyle? Tylko tyle. Spróbujcie sami.

17. Zależnie od warunków boks może być zastąpiony przez dywizyjne jamy, jak to było w Gorochowieckim obozie wojskowym podczas Drugiej Wojny. Do takiej jamy, głębokości trzech metrów, szerokości – dwóch, spychano aresztanta; to była jego cela i wychodek zarazem przez kilka dni i nocy, spędzanych pod gołym niebem, a czasem w deszcz. Trzysta gramów chleba i wodę spuszczano mu tam na sznurku. Wyobraźcie sobie siebie samych w tym stanie, zaraz po aresztowaniu, kiedy wszystko jeszcze w człowieku kipi.

Może podobieństwo instrukcji, jakie otrzymały wszystkie Wydziały Specjalne Armii Czerwonej, a może podobieństwo koczowniczej sytuacji – doprowadziło do znacznego rozpowszechnienia tego sposobu. Tak więc, w 36. zmotoryzowanej dywizji strzeleckiej, która odznaczyła się w czasie walk pod Chałchyn–Golem, a w 1941 roku biwakowała na mongolskiej pustyni, aresztowanemu z miejsca dawano (naczelnik Wydziału Specjalnego Samulow) łopatę do ręki i kazano kopać grób ściśle określonych wymiarów (już tu widzimy skrzyżowanie z metodą psychologiczną!). Kiedy aresztant zagłębił się już powyżej pasa rozkazywano mu zaprzestać kopania i siąść na dnie jamy: głowy już mu wtedy nie było widać. Kilku takich jam pilnował jeden wartownik i zdawało się, że stoi w szczerym polu.60 Na tej pustyni trzymano podejrzanych – we dnie nic ich nie chroniło przed mongolskim upałem, zimnymi nocami nic nie mieli do przykrycia. Nie trzeba było żadnego katowania, na co to komu? Racja dzienna wynosiła sto gramów chleba i jeden kubek wody. 21–letni lejtnant Czulpieniew, kawał chłopa, bokser, przesiedział w tych warunkach MIESIĄC. Po dziesięciu dniach wszy roiły się na nim. Po piętnastu pierwszy raz wezwano go na przesłuchanie.

18. Kazać badanemu paść na kolana – nie w jakimś przenośnym sensie, tylko dosłownie: na kolana – i żeby nie śmiał przysiąść na piętach i żeby trzymał się prosto. Można kazać tak klęczeć przez 12 godzin, przez 24 i przez 48 – w gabinecie śledczego, albo nawet na korytarzu. (Sam śledczy może wschodzić do domu, spać, zażywać rozrywek, ten system jest opracowany w szczegółach: koło klęczącego człowieka stoi strażnik, wartownicy zmieniają się regularnie).61 Na kogo ten chwyt najlepiej działa? Na ludzi już skruszałych, już gotowych do kapitulacji. Bardzo się opłaca stosować go do kobiet. Iwanow–Razumnik informuje o pewnym wariancie tej metody: śledczy naprzód kazał młodemu Łordkipanidze klęknąć, a potem naszczał mu w twarz! No i co? Na Łordkipanidze nie było przedtem sposobu, a tu właśnie się załamał. Widać na dumnych też jest rada...

19. Albo kazać człowiekowi całkiem zwyczajnie stać. Można kazać stać tylko podczas przesłuchań, od tego też człowiek męczy się i załamuje. Można podczas przesłuchań dać mu usiąść, ale za to niech sobie postoi między jednym badaniem a drugim (stawia się wartownika i strażnik ma pilnować, żeby więzień nie opierał się o ścianę, a jeśli zaśnie i zwali się na ziemię, to ma go skopać i zmusić do stania). Czasem dość jednej doby takiego stania, żeby człowiek opadł z sił i zeznał co dusza zamarzy.

20. Przy wszystkich tych rodzajach stania, zwykle nie dają pić po 3–4–5 dni i nocy.

Coraz lepiej rozumiemy teraz znaczenie kombinowania metod psychologicznych z fizycznymi. Rozumie się też, że wszystkie wyżej opisane sposoby są kojarzone z

21. bezsennością, której nie doceniano jeszcze w średniowieczu: nie wiedziano wtedy, jak wąskie są ramy, w których człowiek zdolny jest do zachowania swojej osobowości. Brak snu (połączony przy tym z długim staniem, pragnieniem, jaskrawym światłem, strachem i niepewnością – jakich jeszcze tortur trzeba?!) mąci rozsądek, podkopuje wolę, pozbawia człowieka jego jaźni. (W noweli Czechowa Spać się chce sprawa jest jednak o wiele łatwiejsza, dziewczynka z noweli może położyć się na chwilę i wyłączyć świadomość, co już nawet po minucie – potrafi dać mózgowi trochę świeżości). Człowiek taki działa w stanie półświadomości, albo nawet niepoczytalności, tak, że nie wolno mieć do niego pretensji o to, co zeznał.62

Używano następującej formuły: „Wasze zeznania są nieszczere, dlatego nie dajemy wam spać!”. Niekiedy, dla większego fasonu, nie kazano stać, tylko sadzano na miękkiej kanapie, na której tym bardziej chciało się spać (dyżurny strażnik siedział obok i dawał kopniaka przy każdym zmrużeniu powiek). Oto jak opisuje jedna z ofiar (która spędziła przedtem dobę w zapluskwionym. boksie) swoje sensacje po tej męce: „Dreszcze wskutek utraty sporej ilości krwi. Zaschły spojówki, jakby kto trzymał przed samymi oczyma rozpalone żelazo. Język – spuchnięty z pragnienia i kłuje jak jeż przy najmniejszym ruchu. Konwulsyjne skurcze rżną gardło.

Brak snu jest potężną torturą, a – przy tym nie zostawia żadnych widocznych śladów, nie daje nawet powodu do skarg, gdyby nagle spadła z nieba nieoczekiwana inspekcja.63 „Nie dawano wam spać? Ale przecież to nie sanatorium! Nasi ludzie też razem z wami nie spali”. (Ale, odespali się we dnie). Można powiedzieć, że przymusowa bezsenność przestała należeć do kategorii tortur, stała się natomiast częścią regulaminu bezpieczeństwa państwowego i dlatego wymuszano ją w najtańszy sposób, bez żadnego dodatkowego nadzoru. We wszystkich więzieniach śledczych – panuje zasada, że nie wolno spać ani chwili od rannego apelu do wieczornego dzwonka (w Suchanowie i jeszcze w niektórych innych, prycze w tym celu są podnoszone i przytwierdzane do ściany, w innych – po prostu nie wolno się kłaść i zabrania się nawet drzemki na siedząco). A wszystkie ważniejsze przesłuchania – tylko w nocy. A więc automatycznie – każdy więzień śledczy nie ma czasu na sen przynajmniej pięć dni w tygodniu (w noc sobotnią i niedzielną sami przesłuchujący starają się wypocząć).

22. Poszerzeniem poprzedniego punktu jest konwejer śledczy. Więzień nie tylko nie śpi – ale nadto przez trzy–cztery doby bez przerwy jest przesłuchiwany przez wciąż zmieniających się śledczych.

23. Zapluskwiony boks, już wspomniany wyżej. W ciemnej, drewnianej szafie gnieżdżą się setki, może tysiące pluskiew. Z aresztanta zostaje zdarta marynarka albo bluza – i natychmiast rzucają się na niego głodne pluskwy, spełzając ze ścian i spadając z powały. Z początku, człowiek zaciekle walczy z mmi, rozgniata je na sobie i na ścianach, dusząc się od smrodu, ale po kilku godzinach słabnie i pozwala bez oporu ssać swoją krew.

24. Karcery. Jakkolwiek; źle byłoby w celi, w karcerze zawsze jest gorzej; widziana z karceru cela wydaje się rajem. W karcerze morzą człowieka głodem i zwykle chłodem (w Suchanowce są też gorące karcery). Na przykład – karcery w Lefortowie w ogóle nie są opalane, kaloryfery ogrzewają tylko korytarze. Po tych „ciepłych” korytarzach dyżurni strażnicy chodzą w walonkach i wałówkach. Aresztanta zaś zostawia się w spodniej bieliźnie, czasem w samych kalesonach i musi on w bezruchu (bo ciasno) spędzić tam dzień–trzy–pięć (gorącą sałamachę dają dopiero trzeciego dnia). W ciągu pierwszych chwil myślisz sobie, nie wytrzymam nawet godziny. Ale jakimś cudem człowiek wytrzymuje swoje pięć dni, wpędzając się czasem w chorobę na całe życie.

Karcery mają swoje urozmaicenia: wilgoć, wodę. Już po wojnie – Maszę G. w czerniowieckim więzieniu trzymano na bosaka dwie godziny w lodowatej wodzie po kostki – przyznaj się! (miała osiemnaście lat; jak jej żal było tych nóg – i jak długo jeszcze trzeba będzie tupać nimi po życiu!).

25 Czy można uznać za wariant karceru zamykanie na stojąco w płytkiej niszy? Już w 1933 roku w Chabarowskim GPU tak torturowano S.A. Czebotariewa: zamknęli go nagiego w betonowej niszy, tak, że nie mógł ani zgiąć kolan, ani rozgiąć i podnieść rąk, ani nawet obrócić głowy. Ale to nie wszystko. Na ciemię zaczęła mu kapać zimna woda (co za szablon!...) i spływać strugami po skórze. Rzecz jasna, nikt mu nie powiedział, że to wszystko ma trwać tylko dwadzieścia cztery godziny. Bardzo to było straszne, czy nie bardzo – dość, że stracił przytomność, następnego dnia po otwarciu drzwi znaleziono go jakby bez życia, ocknął się dopiero w szpitalnej pościeli. Aby przywrócić mu zmysły potrzebny był amoniak, kofeina, nacierania. Wcale nie od razu przypomniał sobie skąd się tu wziął, co działo się w przeddzień. Przez cały miesiąc nie było nawet z niego żadnego pożytku dla śledztwa. Ośmielamy się jednak sądzić, że ta nisza z kroplówką, wymyślone były nie dla samego tylko Czebotariewa. W 949 znajomy z Dniepropietrowska siedział w podobnej norze, bez kapania. Wolno chyba założyć, że między. Chabarowskiem a Dniepropietrowskiem, a jeszcze w ciągu 16 lat, istniało parę innych takich instytucji?

26. Głód był już wspomniany przy opisie akcji kombinowanych. To wcale nie taki rzadki chwyt – zmusić do zeznań głodem. W istocie element głodu, podobnie, jak wykorzystanie zalet nocy, stał się częścią składową procedury ogólnej. Skąpa racja dzienna, w 1933 roku, a więc w okresie pokoju – wynosiła 300 gramów chleba, a w 1945, na Łubiance – 450. Wygrywanie karty zakazów czy zezwoleń na kupy – to stosowane jest wszędzie, powszechnie, to uniwersalne. Ale zdarza się stosowanie głodu w trybie obostrzonym jak w wypadku Czulpieniewa: naprzód trzymali go przez miesiąc o tych stu gramach dziennie, a później przed tym człowiekiem, wyciągniętym z jamy, śledczy Sokoł stawiał menażkę zawiesistego barszczu, kładł pół bochna białego chleba, krajanego na skos (myślałby kto – co za różnica, jak go krajali, ale Czulpielniew po dziś utrzymuje, że właśnie przez ten sposób krajania chleba był wiele bardziej ponętny) – ale nie dał jeść ani razu. Jakie to wszystko staroświeckie, feudalne, jaskiniowe! Tylko tyle w tym nowego, że stosuje się toto w socjalistycznym społeczeństwie! – o podobnych chwytach inni też donoszą, to zdarza się często. Ale wróćmy jeszcze do przypadku Czebotariewa, bo bardzo jest pouczający, dzięki obecności kilku naraz komponentów. Wprowadzili go na 72 godziny do pokoju przesłuchań i jedyne, na co pozwalali mu – to ustęp. Nie pozwalali zaś; ani jeść, ani pić (a woda stała obok, w karafce), ani spać. W gabinecie cały czas było trzech przesłuchujących. Trudzili się na trzy zmiany. – Jeden przez cały czas (w milczeniu, nie zwracając się w ogolę do więźnia) coś pisał, drugi spał na kanapie, trzeci przechadzał się po gabinecie i gdy tylko Czebotariew wpadał w drzemkę – bił go. Co jakiś czas zamieniali się rolami. (A może ich samych karnie skoszarowano za niedołęstwo?). I nagle Czebotariew, widzi, ze mu przynoszą, obiad: tłusty barszcz ukraiński, kotlet schabowy ze smażonymi kartoflami i czerwone wino w kryształowej karafie. Ale mając całe życie wstręt do alkoholu, Czebotariew odmówił picia wina, nie bacząc na wszystkie namowy śledczego (za bardzo – też nie chcieli go zmuszać, to psułoby grę). Po obiedzie zaś powiedziano mu: „A teraz podpisz to, coś zeznał w obecności dwóch świadków!” – to znaczy wszystko co wymyślił ów milczek przy jednym śpiącym i drugim spacerującym oficerze śledczym. Po przeczytaniu pierwszej już stronicy, Czebotariew dowiedział się, że był za pan brat z najbardziej znanymi japońskimi generałami i że każdy dał mu jakieś szpiegowskie zlecenia. Zaczął więc przekreślać stronice. Tamci pobili go i przepędzili. A inny urzędnik KWŻD, Błaginin, aresztowany razem z nim po takich samych przejściach, napił się wina i mile wstawiony dał podpis – po czym został rozstrzelany: (Po trzydniowej głodówce starczy kieliszek! a tu karafka).

27. Bicie bez zostawiania śladów. Biją gumami, biją pałkami, biją też podłużnymi workami z piaskiem. Bardzo boli bicie po kościach, na przykład, kiedy śledczy kopie w goleń, gdzie kość jest tuż pod skórą. Kombryga Karpunicza–Brawena bito 21 dni pod rząd. (Teraz powiada: „Nawet po trzydziestu latach bolą wszystkie kości i głowa”). Wspominając przejścia własne i cudze, Karpunicz rozróżnia 52 sposoby bicia. Albo taki chwyt: przytwierdza się ręce więźnia specjalnymi uchwytami tak, żeby dłonie leżały na stole na płask – i bije się krawędzią liniału po stawach – aż człowiek zacznie wyć. Czy wybijanie zębów „klasyfikować jako osobny sposób?” (Karpuniczowi wybito ich osiem).64 Ogólnie wiadomo, że cios pięścią, w splot słoneczny zapiera człowiekowi dech, a najmniejszych śladów nie zostawia. Pułkownik z Lefortowa, Sidorow, już po wojnie stosował cios kaloszem w zwisające męskie genitalia (piłkarze, którzy kiedyś dostali piłką między nogi, mogą ten chwyt docenić). Ten ból nie da się z niczym porównać, i człowiek zwykle traci przytomność.65

28. W NKWD miasta Noworosyjsk wymyślono maszynki do zaciskania paznokci. U wielu więźniów z tego miasta widziano potem na etapach palce bez paznokci.

29. A kaftan bezpieczeństwa?

30. A łamanie kręgosłupa? (wciąż to samo chabarowskie GPU, rok 1933),

31. A wędzidło („jaskółka”)? Jest to metoda z Suchanowki, ale znają też Więzienie w Archangielsku (śledczy Iwkow, 1940 rok). Długi ręcznik z surowego płótna wsuwa się więźniowi między zęby (jak wędzidło) przerzucacie końce za plecy i wiąże się nimi nogi w kostkach. Poleż tak potem, człowieku, ze dwie doby na brzuchu, z trzeszczącym grzbietem, bez wody, bez jedzenia.


Czy trzeba jeszcze dalszego wyliczania? Czy dużo jeszcze tego? Wszystkiego, co wymyślić mogą syte nieroby, pozbawione ludzkich uczuć?

Bracie! Nie potępiaj tych, którzy trafili w ich ręce, którzy okazali się zbyt słabi i podpisali to, czego żądano...

nigdzie, ani w ”kulturalno–wychowawczych” oddziałach obozów, ani w bibliotekach rejonowych, – ani nawet w miastach średniej wielkości – nigdzie, powtarzam, nie widziałem na oczy, nie trzymałem w ręku, nie mogłem kupić, pożyczyć, ani nawet POPROSIĆ O POKAZANIE kodeksu sowieckich praw!67 I setki moich znajomych więźniów, z doświadczenia wiedzących coś o śledztwie, sądzie, a nierzadko też – o obozach i zesłaniu – otóż nikt z nich nie widział kodeksu i nie miał go w ręku!

I dopiero kiedy oba kodeksy przeżywały ostatnie dni swego trzydziestopięcioletniego istnienia i miały być z dnia na dzień zastąpione przez nowe, dopiero wtedy zobaczyłem je, – te bliźnięta zbroszurowane KK i KPK, na ladzie kiosku w moskiewskiej kolejce podziemnej (zdecydowano się zesłać je do handlu, jako zbędne już buble).

I teraz czytam je z rozrzewnieniem. Na przykład – KPK:

– Artykuł 136: funkcjonariusz śledczy nie ma prawa wymuszać na oskarżonym zeznań ani przyznania się do winy stosując przemoc i, groźby (jakby byli przy tym!);

– Artykuł 111: funkcjonariusz śledczy zobowiązany jest do wyjaśnienia wszystkich okoliczności usprawiedliwiających czyn podejrzanego, a także łagodzących jego winę.

(Ale ja walczyłem w Październiku o władzę rad!... Ja brałem udział w rozstrzelaniu Kołczaka!... Ja uczestniczyłem w akcji rozkułaczania!... Ja zaoszczędziłem państwu dziesięć milionów rubli!... Ja dwa razy byłem ranny na ostatniej wojnie!... Ja mam trzy ordery!...

NIE ZA TO WAS TERAZ SĄDZIMY! – szczerzy zęby historia uśmiechem oficera śledczego. – To, coście zrobili dobrego – nie ma nic wspólnego ze sprawą)..

– Artykuł 139: oskarżony ma prawo pisać swoje zeznania własnoręcznie i żądać wprowadzenia poprawek do protokołu napisanego przez oficera śledczego.

(Ech, gdybyż to człowiek zawczasu wiedział! A właściwie: gdybyż to naprawdę tak było! A w istocie błaga się śledczego, jak o łaskę – i zawsze daremnie – żeby nie pisał: „moje ohydne kalumnie” – zamiast „moje mylne wypowiedzi”, „nasz podziemny skład broni” – zamiast „mój zardzewiały fiński nóż”)

Czego potrzeba, aby być silniejszym od śledczego i całego tego potrzasku?

Trzeba wejść do więzienia bez drżenia o swoje, zostawione za bramą, pełne ciepła życie. Trzeba na progu sobie powiedzieć: moje życie się skończyło, trochę za wcześnie, ale co zrobić. Na wolność nigdy już nie wyjdę. Pisane mi jest, że zginę – teraz, albo trochę później, ale później będzie nawet jeszcze ciężej, lepiej więc prędko. Nie mam już nic własnego. Bliscy umarli dla mnie – i ja dla nich umarłem. Ciało moje jest dla mnie od dzisiaj czymś obcym i bezużytecznym. Tylko duch mój i moje sumienie są dla mnie dalej drogie i ważne.

Takiemu więźniowi śledztwo może nie dać rady!

Tylko ten zwycięży, który wyrzeknie się wszystkiego!

Ale jak zamienić swoje ciało w kamień?

Przecież z kółka Bierdiajewców zrobiono marionetki przed procesem, a – z niego samego, nie. Chciano go wplątać w sprawę, aresztowany był dwa razy, zaprowadzono go (w 1922 roku) na nocne przesłuchanie do Dzierżyńskiego, w obecności Kamieniewa (a zatem on też nie stronił od walki ideologicznej za pośrednictwem Czeki). Ale Bierdiajew nie poniżał się, nie skomlał, tylko przedstawił im bez żadnych kompromisów te religijne i moralne zasady, które nie pozwalały mu uznać panującej w Rosji władzy – po czym nie tylko uznano, że jest on dla sądu bezużyteczny, ale – wypuszczono go na wolność!

Obstawał przy swoich poglądach.

N. Stolarowa wspomina pewną swoją sąsiadkę z butyrskich nar, staruszkę. Przesłuchiwano ją noc w noc. Dwa lata przedtem nocował w jej mieszkaniu były metropolita, będący w Moskwie przejazdem, bo uciekł z zesłania. – „Wcale nie były, tylko prawdziwy! A to prawda, że Bóg mi go pozwolił gościć”. – Tak, w porządku. A do kogo pojechał z Moskwy dalej? – „Wiem, ale nie powiem!” (Metropolita, dzięki całemu łańcuszkowi wiernych, uciekł już do Finlandii). Oficerowie śledczy pracowali na zmianę i zbierali się grupami, wymachiwali pięściami przed nosem staruchy, ona zaś mówiła im wciąż to samo: „Nic ze mną nie porobicie, choćbyście mnie na kawałki rąbali. Przecież wy się boicie naczalstwa, boicie się siebie nawzajem, boicie się nawet mnie zabić. (Bo „zgubią nitkę”) A ja – ja niczego się nie boję! Mogę choćby zaraz stawać przed Panem Bogiem, niech mnie sądzi!”

Podane cytaty są trochę dla Was, a trochę dla mnie, żeby mi nie przepadły. Czytając „Archipelag” zastanawiam się jak niski był upadek państwa sowieckiego. Jak bardzo różniło się od dawnych państw czy cywilizacji opartych na niewolnictwie? Niezliczone były przypadki łamania wszelkich, niestety tylko wirtualnych praw. Równocześnie wciąż dbano o pozory, wymuszano zeznania, fabrykowano dowody, prowadzono niby—dochodzenia, a niektórych szczęśliwców puszczano wolno z braku podstaw do wydania wyroku. Od czego zależało to, czy za niezłożenie podpisu pod zmyślonymi zeznaniami zyskiwało się wolność czy kulę w głowę? Od resztek moralności, które zostały gdzieś w głowach NKWD i jego poprzedników? Może rozjaśni to nieco dalsza lektura, a zostało jej jeszcze bardzo dużo.