sobota, 22 maja 2010

Wielka woda

W kraju powódź, nie tak straszna w skutkach, jak 13 lat temu, ale straty są duże. Nie będę się rozpisywał czy i kto zawinił, bo to przewałkowało już wiele osób na wszystkie strony. Wszystkim mądrym po szkodzie przypominam, że zabezpieczenia przeciwpowodziowe nie budują się same. Jeśli wydamy pieniądze na to, zabraknie na co innego.

W mediach co raz powtarzane są apele o pomoc, liczyć ma się każda para rąk, czy to do wzmacniania wałów, czy pomocy zalanym. Jak organizacja pomocy wygląda w rzeczywistości? Mój brat zgłosił chęć pomocy w kilku sztabach kryzysowych w Krakowie i okolicach. Dysponuje samochodem terenowym, którym jest w stanie przeprawić się przez dość głęboką wodę. O pomoc dopiero po kilku godzinach zwrócił się sztab ze Skawiny. Zebraliśmy się w 10 osób i pojechaliśmy pomagać ludziom na zagrożonych terenach. Zanim dotarliśmy na miejsce, zostaliśmy już przekierowani z pomocy we wsi Kopanka do Ochodzy, gdzie wylała Wisła. Terenowe samochody okazały się przydatne, ale większość z nas dołączyła do miejscowych, ładujących worki z piaskiem. Pomogliśmy sporo, ale sami też daliby sobie radę, tyle że poszło nieco szybciej. Inna sprawa, że niektórzy miejscowi przyglądali się, jak pracują ochotnicy, zamiast sami wziąć się do roboty. Szczyt osiągnęło parę osób, które na uboczu zajęły się flaszką – przecież jelenie za nas załadują. Po załadowaniu worków dłuższy czas przesiedzieliśmy w gotowości, ale do niczego nie byliśmy potrzebni. Spędziliśmy na miejscu ok. 6 godzin, ale nasze ręce przydały się może przez 2 lub 3. Jak się później okazało, to i tak sukces. Przepływ informacji był bardzo słaby, nie bardzo było wiadomo czy i do czego możemy się przydać. Z całej naszej wyprawy największy pożytek był z Nissana Patrola.

Następnego dnia zgłosił się do nas sztab krakowski, z prośbą o pomoc przy ewakuacji ludzi z okolic Nowohuckiej. Ok. 10 rano jeden samochód zostawiliśmy na Moście Ofiar Dąbia, a wspomnianym wyżej Nissanem przeprawiliśmy się przez zalane ulice Stoczniowców i Saską i dotarliśmy w okolice ulicy Lasówka, gdzie sytuacja była najcięższa. Problem w tym, że nie było tam co robić! Pomogliśmy strażakom, którzy akurat przyjechali, zwodować ponton i zaczęliśmy szukać miejsca gdzie możemy się przydać. Zjeździliśmy okolicę kilka razy, ale nigdzie się nic nie działo. Służby nie potrafiły ani udzielić nam informacji, ani nami pokierować. Koniec końców wróciliśmy przez Most Kotlarski po drugi samochód, a w międzyczasie wezwano nas do pomocy na ulicę Golikówka, gdzie rozmakał wał i był wzmacniany workami z piaskiem. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce ok. 12:30, zostaliśmy przepędzeni przez jakiegoś radnego kierującego tamtejszą akcją. Na tym skończyła się nasza pomoc w walce z powodzią w Krakowie.

Wieczorem kilku z nas pojechało jeszcze z pomocą do Niepołomic, bo miała być tam potrzebna, ale na miejscu Straż Pożarna nie bardzo wiedziała co zrobić z ochotnikami. Wreszcie ekipa została skierowana do wzmacniania wału przy żwirowni, ale praca zaraz się tam skończyła i wyprawa okazała się praktycznie bezcelowa.

Trzy próby pomocy w walce z powodzią skończyły się niemal samą stratą czasu. O ile możemy mieć satysfakcję z akcji w Ochodzy, pomimo słabej organizacji, to w Krakowie organizacji nie było żadnej. Pozostaje zadać pytanie, po co służby zwracają się o pomoc, jeśli później jest ona w żaden sposób niewykorzystana, a ochotnicy się tylko frustrują? Po co apelować w radiu o pomoc, skoro tak naprawdę nie jest ona potrzebna? Dopiero po pewnym czasie, kiedy wróciliśmy już do firmy, w Radiu Kraków strażak poinformował, że na razie więcej pomocy nie potrzebują, bo siły są wystarczające. Po chęci pomocy w akcji przeciwpowodziowej pozostał przede wszystkim niesmak.

Brak komentarzy: