środa, 24 grudnia 2008

Świątecznie


Znalezione przypadkiem w Google Images, ale zauważyłem, że ostatnio zrobiło się nawet popularne.Trochę inne święta, ale rysunek chyba nawet lepszy. Niestety znów nie mam źródła.

wtorek, 16 grudnia 2008

...

Trzymają mnie w szachu, a meduzy w kamień zamieniają…

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Illusion

Jak niektórzy wiedzą, w sobotę byłem we Wrocławiu na koncercie. Koncercie niezwykłym, bo miała miejsce reaktywacja legendarnego zespołu Illusion. Twierdzą, że na jeden koncert, ale coś czuję, i nie tylko ja, że na jednym się nie skończy. Ale nie o tym.

Na koncert do Hali Stulecia wybraliśmy się w pięciu. Prawie 5 godzin pociągiem, kilka przystanków tramwajem i wchodzimy na koncert. Przejście przez ochronę, szatnia (3zł za sztukę!) i na płytę. Pierwsze wrażenie niesamowite. I wcale nie chodzi o grę Huntera, który właśnie zaczął zwijać manatki. Budynek, jak łatwo się domyślić, już ponad stuletni robi duże wrażenie. W Spodku w zasięgu swojej pamięci nie byłem, więc to największa hala jaką widziałem. Doskonałe nagłośnienie. Idealne miejsce na koncert, zwłaszcza taki koncert.

Po chwili na scenie znalazła się Coma. Jak wszyscy twierdzili zagrali bardzo dobrze. Instrumentalnie nawet na mnie zrobili wrażenie, a przy solówce basisty, wszystkim „cenka” opadła. Niestety wokalista zarzynał żyrafę jak zwykle, nieustannie przypominając mi czemu nie lubię tego zespołu. Przez cały koncert wyczekiwałem momentów, w których można posłuchać reszty ekipy, niezagłuszanej przez wokal.

Następny zespół – Acid Drinkers był dla mnie największą niewiadomą. Ich muzyki nie słucham, jest dla mnie za ciężka, na dłuższą metę mnie męczy. Całość muzyki słyszanej z płyty zlewa mi się w jeden hałas. Tymczasem na żywo to zupełnie inne doznanie. Zespół grał rewelacyjnie, „ciężar gatunkowy” muzyki nie przytłaczał, dzięki doskonałemu nagłośnieniu można było podziwiać popisy gitarzysty, który był chyba najmocniejszym punktem. Titus miał niezły kontakt z publicznością. Dodatkowo atmosferę budowała niedawna, niespodziewana śmierć gitarzysty. Wizerunek Olassa cały czas widniał na scenie, a zespół grał tylko jedną gitarą. Co jakiś czas Titus nawiązywał do osoby zmarłego, na jeden kawałek zeszli ze sceny, a na telebimach wyświetlono klip z udziałem Aleksandra Mendyka. „Acidzi” nie bawili się w planowane bisy. Zagrali to, co zamierzali i ustąpili miejsca gwiazdom wieczoru, zostawiając publiczność porządnie rozgrzaną.

Illusion, co nie dziwi, zostało przywitane owacyjnie. Z największym przebojem nie czekali do końca, i dobrze. „Nóż” błyskawicznie ruszył publiczność i większość zaczęła skakać. O samym kawałku chyba nie ma co pisać – brzmiał jak na płycie, a dookoła było kilka tysięcy skaczących ludzi. Nie przedłużając tego posta, Illusion zagrało rewelacyjnie, Lipa doskonale radził sobie z publicznością, ujmował możliwościami wokalnymi. Usłyszeć można było chyba wszystkie ważne piosenki, a zespół zaskakiwał dobrą formą po 9-letniej przerwie. Jedno, czego żałuję, to że, koniec końców, nie odrobiłem pracy domowej i nie przesłuchałem dokładnie dyskografii, ale wpływ na to miały niezawinione względy techniczne. Koncert, ktory i tak oceniam bardzo wysoko, na pewno znajduje się w 3, może 5 najlepszych, na jakich byłem, podobałby mi się jeszcze bardziej.

Po koncercie prosty scenariusz: walka o kurtki, w której miałem szczęście nie brać udziału, spacer przez Rynek na dworzec kolejowy i godzina koczowania, wraz z wieloma innymi uczestnikami koncertu, w oczekiwaniu na pociąg. Podróż minęła szybko – niemal całość przespaliśmy – i zostało tylko doczłapać do mieszkania.

Trudno o sobotnim koncercie powiedzieć złe słowo. Niby nie podoba mi się wokal Roguckiego, w szatni była totalna dezorganizacja, chociaż kasowali za nią słono, wracać trzeba było w chłodzie, ale wrażenie ogólne jest doskonałe i niezapomniane. To zdecydowanie dobrze wydane 60zł na bilet i dodatkowe koszty, pewnie dwukrotnie większe.

P.S. Google Trends o Acid Drinkers.

wtorek, 2 grudnia 2008

Prosektoria

Niedawno nie miałem tematów na blog, a teraz jest ich tyle, że nie mam czasu o wszystkich napisać. Poruszyć chciałem temat Bombaju, coraz głębszego kryzysu, nawiązać do zeszłorocznego postu o ropie, ale w tej chwili wybór padł na temat chyba najkrótszy – sytuacja w prosektoriach.

Od kilku dni „Gazeta”, a i inne media pewnie też, robią ogromną aferę z położenia ciał w kostnicach. Afera na miarę TVN-owskiej „Uwagi”. Od czego się zaczęło? Od jednego złośliwca, który, jak się domyślam, wpuszczony z dobrego serca a wbrew obowiązującemu prawu, aby mógł zobaczyć syna, który zginął w wypadku. Tak z niektórymi bywa, za uprzejmość odpłacają kopem w dupę. Ale nie to jest istotą sprawy.

Nagle pojawiły się dziesiątki głosów ludzi, którzy widzieli swoich zmarłych w stanie innym niż wymarzony. Na forach niemal wszyscy mówią jednym głosem – jesteśmy cywilizowanym krajem, powinniśmy dbać o zmarłych itp., itd. Niektórzy nawet piszą, że chcieliby poprawy sytuacji zmarłych kosztem ograniczenia wydatków na leczenie żywych. Gdzie tu sens, gdzie logika? Komuś może się to nie podobać, ktoś może być przywiązany do ciała, choć przecież ludzie religijni nie powinni, w końcu to dusza powinna się dla nich liczyć przede wszystkim. Nie wiem, czy pokazuje się tu powierzchowność wyznania, hipokryzja, czy po prostu tak wypada pisać. Im bardziej ktoś oburzony, tym bardziej dowartościowany?

Jeśli chodzi o mnie i moje zwłoki, co się z nimi stanie obchodzi mnie mniej niż zeszłoroczny śnieg. Już zmarłych zapewne też. Jeśli mam umrzeć młodo, wytnijcie ze mnie co się może przydać, a resztą możecie nakarmić psy. Obiecuję, że się nie obrażę. Jest tyle ważniejszych spraw, niż upiększanie zmarłych, że każda litera w tym temacie, jest literą zmarnowaną.

sobota, 22 listopada 2008

„The worst day of my life”

Dziewczynki się trochę przejęły, że Idola wygrał nie ten David… Poniżej wersja republikańska ;)

sobota, 25 października 2008

Eurotrip cz.IV

Znowu długa przerwa między postami, ale takie życie. Tylko czasami występuje kombinacja chęci i wolnego czasu. Obiecałem sobie, że skończę opisywać naszą wyprawę i mam zamiar doprowadzić to do końca. Może nawet dziś.

Jak już pisałem, Hiszpania przywitała nas drogami znacznie trudniejszymi niż dotychczasowe. Liczne serpentyny, przez które musiałem prowadzić były nawet ciekawe i cieszyłem się, że to mi przyszło przewozić nas przez Pireneje. Przed południem dojechaliśmy do Madrytu i zaczęły się poszukiwania wybranego kempingu.

Okazało się to nie tak proste jak powinno. Adres jakim dysponowaliśmy nie dał się jednoznacznie znaleźć na mapie, a Hiszpanie i angielski rzadko idą ze sobą w parze. W dodatku nikogo nie było na ulicach i tylko dzięki szczęśliwemu trafowi udało nam się znaleźć niezabezpieczoną sieć bezprzewodową i dokładnie określić położenie naszego celu. Kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce, okazało się, że kempingi hiszpańskie różnią się od holenderskich czy francuskich – na ziemi nie było nawet wspomnienia trawy, a wbicie szpilek od namiotu w podłoże okazało się zadaniem bardzo wymagającym, niemal niemożliwym. Mimo to jakoś sobie poradziliśmy i czym prędzej udaliśmy się odpocząć w basenie. Po odpoczynku zdecydowaliśmy się odwiedzić stadion Santiago Bernabeu, który, oczywiście, robi lepsze wrażenie niż zaplute Camp Nou. Za to Barcelona ma trochę lepsze muzeum.

Następnego dnia zebraliśmy się z kempingu, zaparkowaliśmy w centrum Madrytu i poszliśmy zwiedzić największe hiszpańskie muzeum – Prado. Po raz kolejny zostaliśmy przygnieceni liczbą dzieł. Zbiór utrzymany jest w innym stylu, niż dotychczas przez nas odwiedzane. Wystawianych jest tam oczywiście wiele obrazów artystów hiszpańskich – Goya, Velazquez, El Greco, ale też artystów z innych krajów. Zobaczyć można obrazy Rembrandta, Rubensa, w tym ogromną salę z płótnami obrazującymi wydarzenia z życia Marii Medycejskiej, czy Raphaela. W muzeum nie można robić zdjęć. Z jednej strony jest to zaleta – tłumy Japończyków nie kłębią się przy ciekawszych obrazach utrudniając ich obejrzenie, jak choćby przy Gioccondzie w Luwrze, ale z drugiej strony znacznie szybciej zapomina się wizytę.

Wiele więcej nie zwiedziliśmy – ogród botaniczny, pałac królewski, coś na kształt rynku. Co zaskakujące, o północy nie działo się w stolicy prawie nic. W tej sytuacji poszliśmy przespać się chwilę w samochodzie, aby o 2 w nocy wyruszyć do Almerii. Zdążyła nam się jednak przydarzyć jeszcze jedna przygoda.

Kiedy już się obudziliśmy, zajęliśmy właściwe nam miejsca i mieliśmy odpalać samochód, nagle podjechał do nas pomarańczowy Peugeot, a na jego dachu momentalnie pojawił się niebieski „kogut”. Wysiedli z niego tajniacy, błysnęli blachami, a kiedy zorientowali się, że jesteśmy obcokrajowcami, łamaną angielszczyzną zapytali, czy śpimy w tym miejscu. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że właśnie wyjeżdżamy do Almerii, a jeden z nas śpi, bo będzie prowadził następny. Ktoś musiał wezwać policję. Może wzięli nas za nielegalnych imigrantów, może spanie w samochodzie jest zabronione prawem. Nie wiem czy wynikłyby z tego jakieś kłopoty, ale spóźnili się o jakieś 5 minut.

Droga do Almerii przebiegła dość gładko, a tam spotkaliśmy się z Juanem. Powitał nas zabierając na przepyszne churros z gęstą czekoladą. Następnie oprowadził nieco po mieście i zabrał do swojej letniej rezydencji w Retamar. Po odświeżeniu się i odpoczynku w basenie, pojechaliśmy zobaczyć okoliczne zapierające dech widoki, których niestety nie uwieczniliśmy. Resztę popołudnia spędziliśmy na plaży w San Jose.

Wieczorem pojechaliśmy z powrotem do Almerii na tapas – przekąski dodawane do piwa. Zazwyczaj są to malutkie posiłki, ale w knajpce, do której zabrał nas Juan, były warte znacznie więcej niż podawane cieniutkie piwo San Miguel. Kiedy już pojedliśmy, poszliśmy do innego baru obejrzeć katastrofalną porażkę Wisły w Barcelonie.

Następnego dnia, z powodów rodzinnych, musieliśmy przenieść się na kemping. W okolicy były dwa, jak się później okazało, oba zajęte. W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem było rozbicie się na plaży. Tam, obijając się, kąpiąc w morzu i słońcu, spędziliśmy kolejne trzy piękne i powolne dni. Po pierwszej nocy zajęliśmy strategiczne miejsce przy skale dającej trochę cienia, co, po nadużyciu słońca, okazało się zbawienne. Budziliśmy się i zasypialiśmy z szumem morza, a jednego ranka udało mi się nawet zbudzić na wschód słońca. Niestety mocno się rozczarowałem.

W końcu nadszedł czas na opuszczenie tego małego raju. Ostatnie popołudnie na południu spędziliśmy u Juana, a wieczorem, po drobnym posiłku ruszyliśmy w trasę do Barcelony. Bez zbędnych, nieprzyjemnych przygód dotarliśmy do miasta, znaleźliśmy kemping i po chwili odpoczynku ruszyliśmy do miasta. Zaparkowaliśmy niedaleko Camp Nou, którego koniec końców nie odwiedziliśmy, ale blisko było stamtąd do metra. Pod ziemią dotarliśmy do centrum i na pierwszy ogień poszły dzieła chyba najwybitniejszego Katalończyka Antonio Gaudiego – Sagrada Familia i Park Güell. Dla mnie już nie nowość, ale robi ogromne wrażenie, zwłaszcza, że tym razem wszedłem do środka tej monstrualnej budowli. Chyba nie jest to najlepsze miejsce, żeby zagłębiać się w szczegóły, ale naprawdę zachęcam do zapoznania się z dorobkiem tego fantastycznego i właściwie jedynego w swoim rodzaju architektonicznego geniusza.

Następnego dnia zostawiliśmy samochód niemal dokładnie w tym samym miejscu i zaczęliśmy błąkać się po mieście. Przeszliśmy popularne molo, odwiedziliśmy przyjemny park, gdzie spoczęliśmy na kilkadziesiąt minut, zobaczyliśmy niewielki łuk triumfalny, przespacerowaliśmy się słynną aleją Rambla, oglądając licznych mimów, artystów czy sportowców. Na koniec poszliśmy od mocno reklamowanego oceanarium. Bilet kosztował, o ile pamiętam, 20 euro i okazało się, że to najgorzej wydane pieniądze przez cały wyjazd. 15 akwariów z różnymi rybami, po wizycie w Esbjerg Aquarium, nie zrobiło na mnie wrażenia. Jedynym punktem, dla którego warto było się tam pofatygować (oczywiście nie za tę cenę), były pingwiny.

Barcelona niejako zamykała naszą podróż. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w Monaco i w Wenecji. W Monaco nie udało nam się zagrać w kasynie, ale odwiedziliśmy wiele salonów i komisów samochodowych. Naoglądaliśmy się takich samochodów jak Bentley, Rolls-Royce, Aston Martin, Porsche, Ferrari, Lamborghini, a nawet Bugatti Veyron. W Wenecji trochę pobłądziliśmy i nawet nie dotarliśmy na Plac św. Marka, ale na lewo wpakowaliśmy się na przycumowany jacht i tam obserwowaliśmy Wenecję. W drodze przez Austrię i Słowację nieco pobłądziliśmy, przypadkiem wpakowaliśmy się w centrum Bratysławy, ale przynajmniej zobaczyliśmy trolejbusy. Około południa zajechaliśmy do Żywca i tak zakończyła się nasza podróż i moje wielostronicowe o niej opowiadanie.

wtorek, 16 września 2008

Eurotrip cz.III

Chociaż godzina dość późna, a mi kleją się oczy, postaram się opowiedzieć o kolejnym etapie naszej podróży. Jak pisałem już wcześniej, z Amsterdamu ruszyliśmy do Paryża. O ile dobrze pamiętam miałem wolne jako kierowca, więc z trasy zbyt wiele nie pamiętam.

Do Paryża, pod kemping w Lasku Bulońskim dotarliśmy przed świtem, a okazało się, że ten pole otwierane jest dopiero o 8. Zaparkowaliśmy więc przed bramą i ucięliśmy sobie drzemkę. Obudziła nas pracownica kempingu, która kazała nam odjechać, gdyż parkowaliśmy na zakazie. Równocześnie dowiedzieliśmy się, że pole namiotowe jest pełne i nici z naszego tam noclegu. Pokierowani zostaliśmy do drugiego kempingu, po drugiej stronie miasta, więc mieliśmy okazję przejechać się po Paryżu. Wtedy już ja byłem kierowcą i doświadczyłem niewątpliwego chaosu komunikacyjnego, choć jak na tak wielką metropolię, myślę, że i tak nie jest tam źle. Droga nasza przez jakiś czas prowadziła wzdłuż Sekwany, a dalej w kierunku na Disneyland. Na drugim kempingu na szczęście znalazło się dla nas miejsce. Zameldowaliśmy się, rozbiliśmy namiot i prawie byliśmy gotowi do drogi, ale „niektórzy” musieli odespać niewątpliwe trudy podróży jako pasażer. Cóż, wreszcie ruszyliśmy w kierunku centrum, a na pierwszy dzień zaplanowaliśmy zwiedzenie Luwru.

Luwrowi zdecydowanie należy się oddzielny akapit. Choć trudno opisać wszystko, ba, trudno w tej chwili nawet wszystko spamiętać, muzeum robi ogromne wrażenie. Chyba najmniej widowiskowe były eksponaty z Egiptu, właściwie w niczym nie przewyższające tych, zgromadzonych w krakowskim Muzeum Archeologicznym czy u „Czartoryskich”. Rewelacyjna była jedna z rzeźb, którą trudno byłoby zidentyfikować, gdyby nie była podpisana (nota bene, jak wszystko, tylko po francusku). Duże wrażenie robi kodeks Hammurabiego, nie jako sam obiekt, czy przedmiot, ale jako symbol historii, znany chyba każdemu, materializujący pierwsze uregulowane prawo. Inną sprawą jest jego treść, którą rozpoczyna artykuł czy paragraf, mówiący o tym, że osoba oskarżająca drugą o morderstwo, a nie mająca na to dowodów, sama podlega karze śmierci. Cóż, dura lex, sed lex. W dalszej podróży, bo tak chyba trzeba nazwać zwiedzanie tego molocha, zobaczyliśmy m.in. Wenus z Milo. Fakt, że jestem dyletantem, jeśli chodzi o rzeźbę, czy sztukę w ogóle, ale ten eksponat nie zrobił na mnie wrażenia. Kłębiły się przy nim tłumy, stoi niejako w wyróżnionym miejscu, ponoć jest nowatorska, miesza w sobie różne style, ale jak dla mnie nic specjalnego. Widziałem tam wiele figur, które podobały mi się znacznie bardziej. Znacznie lepsze wrażenie robi, też bardzo popularna, Nike z Samotraki, niestety jej też los nie sprzyjał i ząb czasu jest na niej wyraźnie widoczny. Po obejrzeniu chyba tysiąca rzeźb, przyszedł czas na malarstwo. I znów największy rarytas, najlepiej strzeżona, być może najcenniejsza w muzeum, Giocconda, okazała się niczym specjalnym. Powtarza się historia z Muzeum Czartoryskich, gdzie zdecydowanie wyróżniona "Dama z łasiczką" odstaje od fantastycznego, choć chyba jednego z mniej popularnych, obrazu Rembrandta "Krajobraz z Samarytaninem". Mona Lisa, jak dla mnie, jest przede wszystkim produktem medialnym. Nie bez znaczenia na pewno pozostaje osoba autora, który jest uznawany za jednego z największych geniuszy w historii. Wśród obrazów, które dobrze udało mi się zapamiętać jest dobrze znana "Wolność wiodąca lud na barykady" Eugene'a Delacroix, "Koronacja Napoleona" Davida, a także zimowy krajobraz, którego autora ani tytułu niestety nie udało mi się spamiętać. Mocne wrażenie robi też „mieszkanie” Napoleona III w jednym ze skrzydeł pałacu. Przepych pomieszczeń przyprawia niemal o zawrót głowy i zachęca do refleksji nad stylem życia tego i innych władców tamtego czasu. O Luwrze można pisać jeszcze znacznie dłużej, ale nie o to tutaj chodzi.

Mocno zmęczeni „spacerem”, zahaczając o żałosne Centre Pompidou, dotarliśmy pod katedrę Notre Dame i tam się rozdzieliliśmy. Wiaro i Smylek pojechali na kemping, a my we trójkę poszliśmy zobaczyć Panteon i pobliskie Ogrody Luksemburskie. Stamtąd, wpierw wypocząwszy na ławce przy pałacu, ruszyliśmy na kemping. Dowlekliśmy się do metra, przesiedliśmy się na inny pociąg, a dalej na styk zdążyliśmy na autobus. I tam niespodzianka! Smylek i Wiaro pobłądzili, uciekł im wcześniejszy bus i wszyscy razem wróciliśmy na kemping.

Drugi dzień, to na początek szukanie darmowego miejsca parkingowego w pobliżu jakiejkolwiek stacji metra, co nie jest zadaniem łatwym, Montmartre z niezłym widokiem, na, po prawdzie, niezbyt porywającą panoramę Paryża i przeciętną bazyliką Sacre Coeur. Dalej Musee D'Orsay w hali dawnego dworca, a w nim kolejna ogromna porcja obrazów, tym razem twórców bardziej współczesnych - Manet, Monet, Cezanne, Gauguin, chyba nieco mniej znany, ale bardzo dobry Sisley i chyba najważniejszy - Vincent Van Gogh. Do tego znany z Jasia Fasoli obraz "Matka Whistlera". Niestety ogólne wrażenie po wyjściu z muzeum nie było najwyższych lotów. Utwierdziłem się w przekonaniu, że impresjonizmu i pokrewnych kierunków do końca nie rozumiem. Podobały mi się prace kilku artystów, w tym, nie wiedzieć czemu, Van Gogha.

Reszta dnia to kolejny spacer, tym razem Champs Elysees, Łuk Triumfalny i Wieża Eiffela. Niestety próba wjazdu na górę spaliła na panewce. Nie tylko III piętro było nieczynne, ale nawet na drugie kolejka była chyba na 3 godziny stania. Zostało więc tylko usiąść pod stalową konstrukcją, pośpiewać i pograć na gitarze. Udało nam się też zobaczyć cogodzinny świetlny performance, który wygląda naprawdę fantastycznie.

Około 11 zebraliśmy manatki i pojechaliśmy do naszego czerwonego wehikułu, aby niemal równo o północy wyruszyć w kierunku Tuluzy, gdzie ugościć miała nas kuzynka Czemusia. Spędziliśmy tam bardzo miły dzień, potraktowani niemal jak najbliższa rodzina. Fantastyczny i przede wszystkim francuski obiad, z kolejnymi przystawkami, pieczenią w roli głównego dania, a przed samym, jak zwykle wieczornym, wyjazdem do Madrytu, wyżerka z grilla. Tam nabraliśmy trochę sił po wyczerpujących dwóch dniach w Paryżu, dzięki dostępowi do Internetu zaplanowaliśmy dokładnie wizytę w Madrycie, a ja po raz pierwszy spędziłem więcej niż 10 sekund przed francuską klawiaturą w układzie AZERTY. Pisze się na niej fatalnie, znaki interpunkcyjne są zupełnie inaczej ułożone niż u nas, cyfry pisze się z wciśniętym shiftem, a niektóre litery są pozamieniane. Francuzi we wszystkim muszą być inni. Ciekaw jestem, czy jest, tak jak w Polsce, układ klawiatury programisty.

Okolice Tuluzy, zgodnie z planem opuściliśmy po kolacji, a mi przyszło walczyć z hiszpańskimi serpentynami i remontami autostrad, na których nawigacja się gubiła. Ale to znów materiał na kolejny odcinek relacji, tymczasem czas iść spać.

sobota, 6 września 2008

Eurotrip cz.II

Ze zwłoką znacznie dłuższą niż planowałem, wracam do relacji z wyjazdu. W poprzednim poście zostawiłem nas w centrum Berlina, z którego wydostaliśmy się już bez nieprzyjemnych czy nawet śmiesznych sytuacji i ok. 14 ruszyliśmy w drogę.

Droga niestety nie okazała się do końca szczęśliwa. Z nieznanych nam do dziś powodów, bo nie było widać żadnych robót czy wypadku, trzypasmowa niemiecka autostrada była zakorkowana. W korku tym tkwiliśmy co najmniej dwie godziny, a później trafił się jeszcze jeden, choć nie tak czasochłonny. Z tego powodu do Amsterdamu dotarliśmy późnym wieczorem, ok. 23:30. Niestety Holandia przywitała nas deszczem.

Gwoli ścisłości wylądowaliśmy w miejscowości Uitdam, gdzie znajduje się kemping i marina. Nie mogąc znaleźć po ciemku kempingu, postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy. Szczęśliwie udało nam się znaleźć kogoś, kto jeszcze krzątał się po domu i zapytaliśmy o kemping. Holender nie tylko udzielił nam niezbędnych informacji, ale zaproponował rozbicie namiotu u niego w ogródku, jeśli pole namiotowe będzie zamknięte. Rzeczywiście zamknięte było, więc wróciliśmy do naszego nowego znajomego. Udostępnił nam nie tylko kawałek trawnika, gdzie stanęliśmy samochodem, ale też, z racji pogody, zrobił nam miejsce w swojej rupieciarni, gdzie rozłożyliśmy się z materacem i karimatami. Udostępnił nam też swoją łazienkę. Aby nie być dłużnymi, przynieśliśmy kilka Żubrów i zaczęliśmy gadać o wszystkim i niczym. Okazało się, że nasz gospodarz zajmuje się renowacją szaf grających. Jedną z nich, najwięcej wartą, pochodzącą z lat 60., miał w swoim domu jako eksponat. Nie ma między nami zgody co do tego, jaką szafa ta ma wartość - 14 czy 40 tys. euro.Maszyna robi wrażenie. Muzyka nagrana jest na ok. 200 winylowych płytach, a całość obsługiwana jest mechanicznie. Co więcej model ten był jednym z pierwszych, które umożliwiały kolejkowanie piosenek, co stanowiło niewątpliwy postęp. Mieliśmy okazję obsługiwać ten piękny sprzęt. Piosenki również wpisywały się w klimat tamtych czasów - The Doors, Elvis i wiele, wiele innych, których nie pamiętam lub nie znałem. Później gospodarz zaprowadził nas jeszcze nad wał zaraz za domem, pokazał łódkę i poszliśmy spać do wspomnianej szopy i samochodu.

Następnego dnia przenieśliśmy się na kemping i autobusem pojechaliśmy do miasta. Amsterdam jest miastem zdecydowanie specyficznym. Sporo przemieszanych kultur, a nawet ras, dużo turystów i widoczna na każdym kroku swoboda. Sporo akcentów nawiązujących do kultury hipisów, bezpruderyjność, dzielnica czerwonych latarń Wallen, legalizacja, to wszystko ściąga miliony turystów, a mieszkańcom pozwala czuć się w każdym miejscu jak u siebie w domu.

Zwiedzanie zaczęliśmy od jednej z osobliwości miasta. W dzielnicy Wallen stoi najstarszy kościół w mieście. Pech chciał, że jest to też dzielnica rozpusty i przed kościołem stoi statuetka prostytutki, postawiona niejako w hołdzie wszystkim pracownikom seksualnym na świecie, mająca podnosić szacunek do tego zawodu. Intensywnego zwiedzania pierwszego dnia nie było, z racji, że chcieliśmy na początek trochę odpocząć, poobijać się. Korzystaliśmy więc z całkiem ładnej pogody, pływaliśmy w słodkim morzu, pograliśmy trochę w piłkę, a ostatniego dnia podjechaliśmy na parking przy metrze i wzięliśmy się za zwiedzanie. Wiele tego nie było, bo skupiliśmy się na najważniejszych miejscach, a i pogoda nas nie rozpieszczała. Obeszliśmy stare miasto, zobaczyliśmy dom Rembrandta i Muzeum Narodowe jego imienia i wieczorem pomknęliśmy w kierunku Paryża.

Na dziś tyle. I tak zajęło mi to mnóstwo czasu.

sobota, 23 sierpnia 2008

Eurotrip cz.I

Niestety z eurotripem nie wyszło jak planowaliśmy. Nie wyszło blogowanie, bo cała reszta udała się doskonale.

W drogę ruszyliśmy, oczywiście, z opóźnieniem. Rzecz chyba nieunikniona, jeśli nikt na nas nie czeka, ani nie ucieka nam samolot. Opóźnienie wyszło nam jednak tylko na dobre, bo pod Berlin dojechaliśmy niemal równo o 6 rano - zdecydowanie za wcześnie, zwłaszcza, że była to niedziela. Na parkingu chwilę pokopaliśmy piłkę, obeszliśmy stację kolei miejskiej szukając przydatnych informacji i upewniając się, czy aby nie lepiej nam skorzystać z autobusu. Ostatecznie wybraliśmy metro. Po chwili walki z automatem (miał nawet język polski!) kupiliśmy bilet grupowy, który szczęśliwie obejmował 5 osób i pozwalał jeździć wszystkimi środkami komunikacji przez cały dzień. Rychło zaczęły się przygody.

Początkiem była refleksja, czy przypadkiem oprócz kupienia, biletu nie trzeba jeszcze skasować. Trzeba było. Na peronie, o czym dowiedzieliśmy się od współpasażerki, przy niekrytym rozbawieniu innych osób. Na następnej stacji misję skasowania naszego biletu otrzymał Sparrow. Wysiadł z pociągu, ale nie mógł znaleźć kasownika, bo oba były ulokowane na drugim końcu peronu. Obserwowałem wszystko, stojąc w drzwiach, aby maszynista nie mógł odjechać. Postój był krótki, więc Sparrow zrezygnował i wsiadł do innego wagonu, a ja pozwoliłem drzwiom się zamknąć. Ogromne było nasze zdziwienie, gdy pociąg ruszył, a my zobaczyliśmy Sparrowa biegnącego jednak do naszego wagonu. W ostatniej chwili zmienił zdanie, o czym, nie widząc go, nie mogłem wiedzieć. Przyszło nam wysiąść na następnej stacji i na niego zaczekać. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Sparrow dotarł do nas za jakieś 15 minut, a my mieliśmy z niego niezły ubaw. W końcu, po dwóch przesiadkach spowodowanych remontami, udało nam się dotrzeć do centrum.

Zwiedzanie zaczęliśmy od Alexanderplatz. Sam plac nie wiem czemu polecany jest jako miejsce godne odwiedzenia, natomiast godna uwagi jest wieża telewizyjna, która jest też punktem widokowym. Z platformy położonej 200m nad ziemią mogliśmy obejrzeć (podziwianie byłoby nadużyciem) panoramę Berlina. Następnie zobaczyliśmy ruiny kościoła, o ile dobrze pamiętam franciszkanów, który powstał w XIVw., a z powodu kataklizmów czy działań ludzi, co rusz potrzebował remontów czy przebudowy. Ostatecznie skończył istnienie w czasie II wojny światowej, gdy w ruinę obróciły go naloty bombowe. Dalej poszliśmy główną aleją miasta, Unter den Linden, która zakończona jest Bramą Brandenburską. Niestety o tym, że jest to główna ulica stolicy największej potęgi w Unii Europejskiej, świadczy chyba tylko intensywny ruch samochodowy. Sama ulica różni się od innych chyba tylko szerokością. Jeśli jest inaczej, to biedni są berlińczycy ;). Brama Brandenburska też nie jest rewelacyjna. Konstrukcja dość spora, bardzo charakterystyczna, ale to chyba wszystko co może powiedzieć o niej laik. Nie wyróżnia się wielkimi walorami estetycznymi. Zaraz obok mogliśmy zobaczyć Reichstag z jego szklaną kopułą, która budziła i chyba wciąż budzi kontrowersje. Kolejnym, ostatnim już przystankiem był Potsdamerplatz z pozostałościami Muru Berlińskiego. Niestety z niedoinformowania nie zahaczyliśmy o Checkpoint Charlie.

Fragment Muru, choć to zaledwie kilka pomalowanych sprayem przęseł, pozbawionych już reszty "infrastruktury", zrobił na mnie duże wrażenie. Dopiero teraz jestem w stanie choć trochę wyobrazić sobie, w jakiś sposób poczuć, czym Mur Berliński był. Dziś, nam żyjącym w demokracji, naszemu pokoleniu, które choć w komunizmie stawiało swe pierwsze kroki i wypowiadało pierwsze słowa, naprawdę trudno jest zrozumieć, co czuli mieszkańcy Berlina Wschodniego, którym nie tylko odcięto drogę ewentualnej ucieczki, ale i oddzielono od rodzin czy przyjaciół. Tak blisko, kilkaset metrów dalej toczyło się życie z innego świata.

Wracając do przebiegu naszej wycieczki, z racji tego, że było wczesne popołudnie, postanowiliśmy jeszcze tego samego dnia dotrzeć na kemping pod Amsterdamem. Czy nam się udało czy nie i co działo się na miejscu, w następnym poście. Dziś już zbyt późno.

wtorek, 29 lipca 2008

Sorry

Ostatnio tak rzadko piszę, że chyba już nawet najwierniejsi czytelnicy (oboje ;)) przestali odwiedzać ten blog, stąd w tytule przeprosiny. Ale nie o tym ma być.

Jak niektórym wiadomo, wkrótce wybieramy się na wyprawę po Europie. Przedsięwzięcie zamierzone już co najmniej kilka miesięcy temu, jednak z realizacją czy przygotowaniami było marnie. Jak to na nas przystało wszystko trzeba zrobić na ostatnią chwilę. Mamy niecały tydzień do wyjazdu, a wciąż nie wiemy jakie miasta odwiedzamy. Nic to, wszystko wyjdzie w praniu. Ważne, że mamy do dyspozycji czerwoniutką T-czwórkę z 7 miejscami siedzącymi. Akurat dziś została przerejestrowana, zostaje tylko ubezpieczenie. Poza tym zakupy, wpaść do domu po parę rzeczy i jechać w świat, o ile uda nam się wreszcie zaplanować trasę ;) Najważniejsze cele mamy wyznaczone, więc nie ma się czym przejmować. Co najwyżej upałem i drogą ropą, ale tu akurat w sukurs przychodzi nam silna złotówka. Może uda się, zgodnie z ambitnymi założeniami, prowadzić blog z wyjazdu. Jeśli tak, postaram się poinformować o tym tutaj.

Poza wyprawą właściwie nie dzieje się nic ciekawego. Kolorowa do szczytu możliwości szarość dni w pracy, leniwe weekendy, krótki wyjazd do domu, wypad do Andrychowa. Do tego od soboty mogę szczycić się ekskluzywnym tytułem Tego Który Skończył Szóstkę Weidera. Jako jedyny z czterech śmiałków z ulicy Studenckiej :D.

Na koniec tego krótkiego i chaotycznego postu małe spostrzeżenie, jak przyciągnąć uwagę znajomych na naszej klasie. Wrzucić jakieś zdjęcie. Od czasu udostępnienia nowej funkcji w nk, mój profil odwiedziło zaledwie kilka osób. Od chwili, kiedy wrzuciłem dwie czy trzy fotki w sobotę wieczorem, odwiedziło mnie 28 osób! Strasznie ciekawscy ci ludzie :P

P.S. ScibeFire nie radzi sobie z paragrafami i wrzuca tylko BR-ki :(

sobota, 28 czerwca 2008

Dobra, Dobra, Dobra

Jest piątkowy wieczór, a ja niemal samotnie siedzę przed komputerem, zamiast opijać zakończoną właśnie sesję (marna, bo marna, ale zawsze sesja). Fakt, że miałem wieczorem sprawę do załatwienia wiele nie zmienia, ale nie o tym miałem pisać, tylko o zeszłotygodniowym wypadzie do Wrocławia i pobliskiej Dobrej (pobliskich Dóbr?). Przyczyną wyjazdu było zaproszenie z firmy MSI na szkolenie z okazji wprowadzenia nowej serii produktów. Jak to bywa z tego typu imprezami, na samo szkolenie pewnie nikt by się nie pofatygował, więc trzeba rzucić jakąś przynętę. Tą przynętą była impreza po szkoleniu, właśnie w Zamku w Dobrej.

Zanim dotarliśmy do siedziby MSI w Bielanach pod Wrocławiem, nie obyło się bez przygód. W trasę ze względów ekonomicznych wybraliśmy się samochodem. Jak się okazało, było nie tylko taniej, ale i znacznie szybciej. Wyjeżdżając z Krakowa nie tankowaliśmy pod korek, ponieważ nie mogliśmy znaleźć właściwej stacji, na której moglibyśmy zapłacić bonami na paliwo. Dolaliśmy trochę ponad 10 litrów i z połową baku ruszyliśmy w drogę czekając na właściwą stację. Niestety przez całą długość autostrady Kraków - Katowice odpowiedniej stacji nie znaleźliśmy. Jechaliśmy więc dalej, ale po pewnym czasie opadający wskaźnik poziomu paliwa zaczął mnie niepokoić.Zwolniłem więc nieco, aby jechać bardziej ekonomicznie. Uspokajałem się tym, że na rezerwie powinno udać się najprawdopodobniej przejechać ok. 50 km, więc stację na pewno znajdziemy. I tu się nieco rozczarowaliśmy. Od momentu, kiedy zdecydowałem się zatankować gdziekolwiek, przejechaliśmy chyba z 60 km, a stacji cały czas nie było. W pewnej chwili, gdy jeszcze się tego nie spodziewałem, samochód zaczął słabnąć, trochę pokaszlał i zgasł na środku autostrady. Nie tracąc zimnej krwi zacząłem się zastanawiać, jak wybrnąć z kłopotu. Odrobinę otuchy dodała nam minięta nieco wcześniej tablica, informująca o stacji paliw za ok. 6km, wciąż było to jednak daleko. Co gorsza będąc na autostradzie nie można pójść po paliwo, nie można nikogo zatrzymać, ani pchać samochodu. Zostaje jedynie ze strasznie głupiego powodu wezwać pomoc drogową. Nie tracąc głowy zapaliłem ponownie i samochód ruszył. W chwili radości pomyślałem nawet, że wcześniej zgasł z jakiejś innej przyczyny, ale szybko zmieniłem zdanie, bo po kilkudziesięciu sekundach zaczęło dziać się to samo. Kiedy samochód zgasł po raz kolejny, wykorzystałem prędkość i silnik odpaliłem dopiero, gdy już się prawie zatrzymywaliśmy. Zabieg ten powtarzał się kilka razy, między innymi przed górką, na którą musielibyśmy wpychać samochód, na "ślimaku" przy zjeździe z autostrady, na który samochód wdrapał się ostatkiem sił, aż wreszcie przy samym skręcie na stację, gdzie w końcu udało się szczęśliwie dotrzeć i nalać do baku trochę "zupy". Co śmieszniejsze, kiedy podjechałem do dystrybutora, samochodowi tak spodobała się jazda na powietrze, że nie chciał się wyłączyć. Dopiero później dowiedziałem się, że u niego takie kaprysy są normalne.

Już bez większych przygód, poza pomyleniem kierunku we Wrocławiu, dotarliśmy do siedziby MSI, gdzie zwiedziliśmy ich serwis. Miejsce może robić wrażenie - dwie spore hale, setki komputerów serwisowych, tysiące naprawianych rzeczy i przyzwoita organizacja, jak na Azjatów przystało. Następnie kawalkadą przebrnęliśmy przez Wrocław i dotarliśmy do Dobrej, gdzie zostaliśmy zakwaterowani. Tam odbyło się mało ciekawe szkolenie, na którym musiałem mocno walczyć ze swoimi powiekami, a po przerwie na odpoczynek zaczęła się najlepsza część dnia.

Impreza była z serii "to, co studenci lubią najbardziej", czyli darmowa wyżerka, szwedzki stół z najróżniejszymi potrawami, głównie dalekowschodniej proweniencji. Do tego piwo z kija, Żywiec, który zaskoczył mnie całkiem pozytywnie i awansował nieco w mojej hierarchii złocistych trunków, oraz barman serwujący dowolne drinki. Całość pod gołym niebem, przy dymiących cały czas grillach. Dla urozmaicenia zorganizowano kilka zabaw. Na początku było to przeciąganie liny, MSI vs reszta świata, a następnie pojedynki sumo, w których brałem udział i co dziwne udało mi się pokonać znacznie cięższego Smylka.

Następną zabawą były piłkarzyki, jednak w zupełnie niestandardowej formie. Zamiast małych plastikowych ludzików, na boisku byli uczestnicy imprezy. Podczas gry trzeba trzymać się belek, działających podobnie jak w piłkarzykach na stole. Zamiast 11 zawodników, każda drużyna składała się z 5. Frajda była spora, zwłaszcza przy przewrotach wykonywanych na belce przez nas obu równocześnie. Ponadto organizatorzy zapewnili siatkę do wspinania i linę rozciągniętą między drzewami, ale nie cieszyły się one powodzeniem, co mnie z resztą wcale nie dziwi. Na kawałku chodnika, nieco na uboczu był parkiet, a gości próbować zabawiać DJ, który sam zasłużył na kilka zdań. Ostatecznie utwierdziłem się w przekonaniu, że DJ-om przewraca się w głowach. Cały czas puszczał marną muzykę, przy której ludzie nie bardzo się bawili. Jedynie nieliczne dobre piosenki przyciągały większą gromadkę ludzi, która przy następnym kawałku najczęściej rezygnowała. Na nic zdała się rozmowa z grajkiem, bo stwierdził, że on puszcza taką muzykę i już. Nie przyjmował argumentacji, że nikt nie zjawił się tam, żeby słuchać akurat jego, natomiast jego zadaniem powinno być rozruszanie zgromadzonych odpowiednią setlistą. Na takie dictum stwierdził, że ten kto go wynajął, wiedział jaką on puszcza muzykę. Spędzony mile wieczór zakończyliśmy przekąskami i ok. południa, po lekkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę, a ponieważ spieszyło nam się do Krakowa na firmowy paintball, wykręciliśmy bardzo dobry czas. Z Wrocławia do Krakowa jechaliśmy nieco ponad 2 godziny, w międzyczasie stojąc ok. 15 minut w korku w Katowicach.

Po godz. 15 byliśmy w Krakowie i bez zbędnej zwłoki ruszyliśmy strzelać do siebie kulkami z farbą, co również warto opowiedzieć, ale już późna godzina, a jutro do pracy.

czwartek, 12 czerwca 2008

Polityka i obyczaje

Od czasu ostatnich wyborów parlamentarnych w polityce bardzo się uspokoiło. Ataki ze strony PiS-u traktowane są często jak szczekanie zbitego psa, a z lewicy w stronę rządu kamienie padają nieczęsto. Tym bardziej godne zauważenia są kwestie dotyczące styku polityki, prawa i obyczajów.

Pierwsza z nich, choć późniejsza, to podniesienie przez świeżo upieczonego przewodniczącego SLD Grzegorza Napieralskiego problemu krzyża wiszącego w Sejmie, a w ogólności w urzędach państwowych. Sprawa ta nie budzi niemal w nikim wątpliwości, choć stanowiska bywają zgoła przeciwne. Reakcja prawicy, a właściwie jej przedstawiciela w osobie Tadeusza Cymańskiego jest przewidywalna. Poseł mówi o walce z bogiem, "podjaraniu" atmosferą w odwiedzonej niedawno Hiszpanii. Chyba ani przez chwilę nie przechodzi mu przez myśl, że lewica ma w tym względzie sporo racji, bo skoro rozdział Kościoła i państwa, to skąd symbole religijne w najważniejszym gmachu naszego kraju. W podobnym tonie wypowiada się "prawoskrzydłowy" PO Stefan Niesiołowski, tłumacząc, że nawet w PRL komuniści akceptowali krzyże. Nie zauważa tej subtelnej różnicy, że wtedy to Kościół był prześladowany, dziś, coraz częściej jest stroną prześladującą, a przynajmniej o prześladowanie się ocierającą. W przeciwnym, co oczywiste, tonie wypowiada się Joanna Senyszyn. Przypomina, że Sojusz stoi na takim stanowisku od lat i obiecuje, że Napieralski do tej sprawy wróci. Moje stanowisko dla osób, które mnie znają, lub miały okazję czytać, jest chyba oczywiste. Nie widzę powodu, dla którego w instytucjach świeckiego państwa, które powinno traktować wszystkie religie na równi, ma pojawiać się symbol religijny tylko jednej z nich, choćby najliczniejszej. Nijak się ma to do demokracji, która choć jest władzą większości, to traktować powinna wszystkich równo.

Kolejnym przykładem chorej sytuacji, jaka panuje tam, gdzie swoje macki wpycha Kościół, jest zgwałcona 14-latka, której lekarz nie chciał usunąć ciąży, choć ma do tego prawo, a do tego sprowadził księdza. Afera zrobiła się głośna, dziewczynę wożą od Annasza do Kajfasza, a ciąży nadal nikt nie chce usunąć. W międzyczasie ustawił się za nią rządek "obrońców życia", którzy wywierają na nią presję i podobno opublikowali jej dane, łącznie z numerem telefonu. Nie wiem jak trzeba być, nie boję się użyć tego słowa, tępym, żeby zmuszać, czy choćby zachęcać 14-letnią dziewczynę do macierzyństwa. Kiedy chodzi o seks przedmałżeński, nastolatkom takim tłumaczy się, że ich organizm nie jest gotowy na urodzenie dziecka, więc aby nie ryzykować, nie powinny uprawiać seksu. Piękna dwulicowość, ale czego więcej się spodziewać po ludziach, którzy wmawiają innym, że bóg stworzył Świat niemal dotknięciem różdżki, a w XIII wieku Polskę zamieszkiwały dinozaury. W taki sposób przestrzega się u nas aborcyjnego "kompromisu". Sprawa Alicji Tysiąc okazała się żadną nauką.

Ostatnią i chyba najśmieszniejszą tego typu sprawą jest niedawny hałas wokół Janusza Palikota. Szczytem była obietnica b. wiceministra Mirosława Orzechowskiego, który miał zamiar donieść do prokuratury na okoliczność obrazy uczuć religijnych, za krytykę w kierunku Tadeusza Rydzyka. Jak widać kapłan za życia stał się obiektem kultu religijnego.

Jak widać, chociaż zmieniła się ekipa przy władzy, niby wciąż zbliżamy się do Zachodu, to katolicy wciąż mają przekonanie o swoich specjalnych prawach, a wszystkie inne religie traktowane są jak sekty.

środa, 11 czerwca 2008

WIGwam

Ponad 2 lata temu, zachęcony świetnymi wynikami funduszy inwestycyjnych, sam postanowiłem włożyć w nie nieco pieniędzy. Wyszedłem z pozornie słusznego założenia, że specjaliści od inwestowania nie zmarnują moich pieniędzy. Moment zakupu jednostek wybrałem niezbyt szczęśliwy, bo w okolicy lokalnego maksimum, ale inwestycja przez długie miesiące okazywała się udaną. Po pewnym czasie postanowiłem swoje aktywa jeszcze powiększyć, patrząc na giełdowe Eldorado. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że decyzja ta była zła. Co gorsza popełniłem dwa ogromne błędy, które nigdy więcej mi się nie przytrafią. Nie analizowałem giełdowych indeksów codziennie i, wierząc w rychłe odbicie, nie umorzyłem swoich jednostek uczestnictwa, kiedy był na to czas.

Dziś, dysponując nieco większą wiedzą, a przede wszystkim przykrym doświadczeniem, nie daję się już tak łatwo wystrychnąć na dudka. Na giełdzie, jak nigdzie indziej, sprawdza się powiedzenie, że nadzieja matką głupich. Nawet jeśli nie słuchać analityków, którzy też popełniają błędy, nie wolno pozostawać głuchym na najprostsze argumenty. Ślepa wiara w siłę polskiej gospodarki, a tym bardziej w to, że prędzej czy później doprowadzi ona do odbicia indeksów, jest równie naiwna, co wszelkie religijne wierzenia. Giełda tej wielkości jest nie tylko podatna na negatywne sygnały płynące z rynku, ale najzwyklej pada ofiarą potężnych inwestorów zagranicznych, nawet jeśli ci nie mają wobec niej złych zamiarów. Tym bardziej efektywnym narzędziem staje się choćby najprostsza analiza techniczna. Bezwzględnie opierając się na kilku podstawowych formacjach czy wskaźnikach, duże straty można było zamienić na zysk.

Obecnie nie czuję się już przywiązany do produktów TFI, nie waham się ani chwili w podjęciu decyzji, co okazało się właśnie na początku tygodnia ze wszech miar słuszne. Teraz zamierzam zaryzykować nieco gotówki i zmierzyć się z handlem akcjami, z tym jednak trzeba zaczekać, aż WIG osiągnie kolejne w ostatnich kilku miesiącach dno. Gra własnymi pieniędzmi będzie doskonałym impulsem, aby zagłębić się nieco w tajniki giełdy, od analizy technicznej zaczynając, ale, mam nadzieję, na niej nie kończąc. Póki co udało mi się na podstawie skromnej wiedzy sprawnie zareagować na książkową sytuację, jaką pokazał nam indeks giełdowy, ale wcześniej wciąż optymistyczne podejście nie pozwoliło mi uwierzyć w to, co wynikało z racjonalnych analiz. A oszczędziłbym na tym trochę grosza. To z jednej strony przelało swoistą czarę goryczy, a z drugiej przekonało mnie o nie do końca zrozumiałej siły analizy technicznej. O swoich przyszłych decyzjach dotyczących handlu akcjami, postaram się na bieżąco pisać. Póki co jest już za późno i kompozycja nawet tego postu pozostawia wiele do życzenia.

środa, 21 maja 2008

Flying high

Dwa sprzyjające czynniki, chwila wolnego czasu przed snem i ciekawy temat, spowodowały, że postanowiłem popełnić przynajmniej krótki wpis. Tematem tym są wydarzenia minionego weekendu, w szczególności soboty. Dzięki dobrym wynikom sprzedaży naszej firmy, mogłem pojechać do Kalisza na fundowaną przez Toshibę imprezę, której głównym punktem były skoki spadochronowe.

Rzeczona impreza rozpoczęła się w piątek wieczorem. Ok. 17 dotarłem na obskurny kaliski dworzec kolejowy i ze swym nieśmiertelnym plecakiem ruszyłem w kierunku hotelu. Pechowo dworzec jest położony wyjątkowo daleko od centrum, zwłaszcza jak na tej wielkości miasto. Po półgodzinnym marszu odnalazłem hotel, w którym mieliśmy zarezerwowany nocleg i po chwili odpoczynku ruszyłem zwiedzić kawałek miasta, które nota bene bywa uważane za najstarsze w Polsce, jednak nie ma na to solidnych dowodów.

Choć starsza część miasta zrobiła na mnie dobre pierwsze wrażenie, a dwa kanały, którymi płynie Prosna, dają bardzo ciekawy efekt, położony niedaleko Rynek okazał się rozczarowaniem. Rozczarowaniem dużym na tyle, że nawet nie zrobiłem tam żadnych zdjęć. Powierzchnia placu to mniej więcej ćwierć powierzchni rynku Krakowskiego, w dodatku w znacznej części zajęta przez ratusz. Budynek ten, choć dość ładny, trudno traktować w kategoriach zabytku, gdyż został zbudowany w latach 20. XX w., na miejscu dwóch poprzednich, z których pierwszy został zburzony przez zaborcę, a drugi po nieco ponad 30 latach istnienia został zburzony podczas działań wojennych. Poza tym z płyty Rynku straszy opuszczony postument, być może zajmowany kiedyś przez pamiątkę po naszych przyjaciołach ze wschodu. Oprócz tego znaleźć tam można jeszcze ogródki piwne i nieliczne stoiska kwiaciarek, na wzór tych krakowskich. Kamienice wokół rynku nie sprawiają dobrego wrażenia. Choć nie straszą starym szarym tynkiem, to ich fasady nie są już pierwszej młodości, a w ich wnętrzach nie ma nic co interesowałoby turystów. Knajpki są dość nieliczne, a pojawiają się nawet firmy zajmujące się zupełnie "nieturystyczną" działalnością. Być może Kalisz nie stawia tak intensywnie na turystykę.

Zniechęcony centralnym punktem miasta postanowiłem zwiedzić jego okolice. Jak to bywa w Polsce, jedynymi budynkami wartymi uwagi były kościoły. Niestety we wszystkich do których trafiłem były akurat msze, więc tylko z odległości przyjrzałem się ołtarzom, które choć zadbane i dość mocno zdobione, nie zasługują na specjalną atencję. Nie dotarłem do chyba najważniejszego tam Sanktuarium św. Józefa, gdyż z odległości zobaczyłem, że tam również odbywa się msza. Warto zaznaczyć tutaj, że było to piątkowe popołudnie.

Po małej meksykańskiej przekąsce wróciłem do hotelu, skąd zaraz wyruszyliśmy do Michałkowa, gdzie mieści się lotnisko ostrowskiego aeroklubu. Ugoszczono nas tam obfitą kolacją i darmowym piwem i wprowadzono w program następnego dnia. Mieliśmy okazję posłuchać co nieco o skokach spadochronowych, zadać pytania i obejrzeć nieco filmów z takich skoków, jakie nas czekały. Około północy wsiedliśmy do autokaru i wróciliśmy do Kalisza.

Następnego dnia po śniadaniu, ok. 9 ruszyliśmy znów do Michałkowa. Zgodnie z wcześniejszym podziałem na grupy zostaliśmy przydzieleni do różnych atrakcji i tak na początek trafiłem na paintball. Zabawa była dość udana, choć moja drużyna przegrała rywalizację. Minusem była plansza, po prostu kawałek lasu, w dodatku z dość nierównym rozkładem, więc któraś drużyna zawsze miała przewagę. Pozytywnie natomiast zaskoczył mnie zasięg markerów. Po grze przyszła pora na gwóźdź programu, czyli skok na spadochronie. Skok oczywiście nie był wykonywany samodzielnie. Wszyscy skakali w tandemie z pilotem, który odpowiadał za bezpieczeństwo i panowanie nad spadochronem. Przed wejściem na pokład samolotu chyba wszystkim udzielały się dość silne emocje, strachu nie wyłączając, jednak kiedy znalazłem się już w maszynie powoli przestawałem się denerwować. Być może była to też zasługa przyjemnej atmosfery wprowadzanej przez pilotów i kamerzystów. Po kilkuminutowym locie, przebiciu się przez warstwę rzadkich chmur i osiągnięciu pułapu 4000m przyszła pora na opuszczenie stalowego ptaka.

Mi przyszło skakać jako pierwszemu. Przede mną na bok samolotu wydostała się operatorka kamery, a w ślad za nią w drzwiach usiadłem ja i pilot do którego byłem przypięty odpowiednią uprzężą. Po krótkiej chwili znalazłem się w powietrzu. Chwila dezorientacji, pilot wypuszcza niewielki hamulec, abyśmy nie wyprzedzili kamery i ok. 50 sekund swobodnego lotu brzuchem w dół z prędkością ok. 200 km/h. Wrażenie jest naprawdę ogromne, nieco fascynujące czy podniecające. Pęd powietrza utrudnia oddychanie i dba o odpowiednią fryzurę. Podczas lotu można chwycić za rękę operatora kamery, za sprawą pilota można wykręcić kilka "bączków", czy po prostu pomachać na różne sposoby rękami, czując na nich prędkość i opór powietrza. Po otwarciu spadochronu, czeka jeszcze kilka minut opadania, w trakcie których można na trochę przejąć linki sterujące i polecieć tam, gdzie mamy ochotę. Przed lądowaniem ponownie przejmuje je pilot i bezpiecznie sprowadza pasażera na ziemię.

Jeszcze nie opadły we mnie emocje po locie, a już wysłano mnie na przelot samolotem zapoznawczym Koliber. Atrakcja już mniej emocjonująca, choć wygląd samolotu i wielkość jego silnika mogą lekko przerażać. Ma się wrażenie, że śmigło może w każdej chwili stanąć, albo się urwać. Samolotem można było nawet trochę posterować, jednak pilot szybko powstrzymywał zbyt agresywne manewry.

Po wylądowaniu na trawiastym lotnisku, na którym dobrze czuć wszystkie nierówności, przyszła pora na lot motolotnią. Kask na głowie, wysokość do 300m i prędkość 90 km/h. Do tego dość silne bujanie i podziwianie okolicy po raz kolejny. Po skoku na spadochronie pozostałe atrakcje wypadały już dość blado.

Po serii lotów przyszedł czas na przejażdżkę bezdrożami w samochodzie terenowym. Tutaj też obyło się bez rewelacji, choć i tak było zabawnie, głównie dzięki kierowcy na którego trafiłem i który dość sporo opowiadał o swojej pasji. Po drodze kilka samochodów zapadało się w błocie i nie obyło się bez pomocy pozostałych. Miałem nawet okazję poprowadzić Suzuki Samuraja, na którego pokładzie się znalazłem, jednak było to już po właściwym off-roadzie.

Na zakończenie zaplanowana była wielka bitwa paintballowa, jednak niewiele osób się na nią skusiło i została z tego tylko niewielka potyczka, w której odniosłem kilka ran postrzałowych, między innymi w brzuch, po której do dziś mam ślad i w tył głowy. Pomimo gorąca i poobijanych kolan i tak warto było.

To był koniec aktywności zaplanowanych na ten dzień i pojechaliśmy do hotelu, gdzie wszyscy wzięli zbawienny prysznic i po 2 godzinach odpoczynku, znów pojechaliśmy na lotnisko, gdzie ugoszczono nas obficie potrawami z grilla, piwem i innymi trunkami. Mieliśmy też okazję obejrzeć filmy z naszych lotów w stanie surowym. Niestety towarzystwo nie sprzyjało zbyt intensywnej zabawie i nieco po północy wróciliśmy do Kalisza. Zostało tylko piwko na Rynku, śniadanie w hotelu (w towarzystwie Myslovitza) i sześciogodzinna podróż do Krakowa.

Cały weekend należy uznać do bardzo udanych, a tak intensywnie spędzonego dnia jak ta sobota nie miałem chyba nigdy i pewnie nieprędko będę miał. Jeśli dodać do tego fakt, że wszystko było za darmo, zostaje krzyknąć "żyć, nie umierać!"

sobota, 22 marca 2008

Co w trawie piszczy

Niestety bloga tego spotkał trudny los i został zarzucony. Czasem postaram się napisać małe co nieco, ale na pewno w najbliższym czasie nie odzyskam dynamiki, która i tak nigdy nie była zatrważająca. Prowadzenie bloga jest czasochłonne, nawet jeśli pisze się o pierdołach. Trochę będzie to nieciekawe, ale chcę napisać odrobinę o ostatnich tygodniach.

W pracy zadomowiłem się już na dobre. Brak jeszcze dziedziny, w której miałbym ostatecznie się specjalizować, ale na wszystko przyjdzie pora. Podstawy ekonomii, które poznałem na uczelni od czasu do czasu się przydają. Teraz poznaję prowadzenie dość dużej już firmy od środka, co stanowi naprawdę cenne doświadczenie. W tym tygodniu przenieśliśmy główną placówkę z ul. Miechowskiej do nowego lokalu na ul. Głowackiego. Komfort pracy podniósł się znacznie, choć wciąż panuje bałagan. Wkrótce jednak na pewno się zadomowimy i firma będzie rozrastać się i działać jak dobrze naoliwiona maszyna.

Praca to nie jedyna zmiana jaka ostatnio zaszła. Dwa tygodnie temu wprowadziliśmy się do nowego mieszkania przy ul. Studenckiej. Mieszkanie jest duże, wygodne, ale doskwiera nam sąsiedztwo. Ściany są wyjątkowo cienkie, zwłaszcza jak na kamienicę i od samego początku musimy prowadzić lżejsze lub sroższe potyczki spowodowane hałasem. Choć mieszkanie pod imprezę nadaje się świetnie, to nie ma szans na zorganizowanie czegokolwiek. Zaraz pod drzwiami będzie stać policja. Swoją drogą, intensywnie myślę nad wyciszeniem naszego lokum, abyśmy mogli pozwalać sobie na więcej.

Na ten moment tyle. Nie będzie żadnych ambitnych wynurzeń, czy filmowych recenzji. Za mało mam na to czasu.

niedziela, 10 lutego 2008

Level up

Na początku tego tygodnia wstąpiłem na kolejny stopień schodów życia. Zacząłem pracować w "rodzinnym" sklepie komputerowym, z którym przyjdzie mi chyba związać swoją przyszłość. Wykorzystując wolny czas, w którym nie mam zajęć na uczelni, od poniedziałku zacząłem pracę w pełnym wymiarze. Kiedy zacznie się semestr, nie będzie to już możliwe, aczkolwiek muszę wykrzesać tak dużo czasu, aby móc jak najwięcej pracować. Dzięki temu będę uczył się procesu biznesowego i większy pożytek wniesie mój wkład intelektualny w działalność firmy. Oprócz naturalnych zalet pracy, jak pensja czy możliwość zdobycia nowych umiejętności, pojawiają się też niedogodności. Wśród nich niewiele czasu wolnego, na czym na pewno ucierpi ten blog. Szczęśliwie jak na razie praca daje mi satysfakcję i mam nadzieję, że tak zostanie. Nawet ograniczenie wolnego czasu ma swoje plusy - wykorzystuję go lepiej, z większą energią, co pozytywnie wpływa na rozwój osobisty, nazwałbym go nawet rozwojem Ja.

W ostatnich dniach wpłynąłem też na niespokojne wody oceanu emocji. Niesiony zupełnie nowym wiatrem brnę w nieznanym kierunku, w przestrzenie powite mgłą, bez wiedzy co mnie czeka. Choć rozsądek każe opuścić żagle i czekać na korzystniejszą pogodę niosącą w bezpieczniejsze rejony, to romantyczna wizja odkrycia nieznanego pcha na niechybną zgubę. Nauczony jednak smutnym doświadczeniem, postaram się przebrnąć pomiędzy Scyllą i Charybdą, nie tracąc towarzyszy podróży. Tego chcę uniknąć przede wszystkim. Czym skończy się ta wyprawa? Czy łagodnie osiądę na złocistym piasku i odnajdę Arkadię, popadając w stan tymczasowego spełnienia, czy też moja marna łajba roztrzaska się o niezauważone skały? Nawet jeśli, to nic strasznego. Z pozostałości zbuduję kolejną, a morskie doświadczenie zostanie na zawsze i dalszy rejs na podlejszej łódce będzie mimo wszystko łatwiejsza.

Few days ago I decided to write some posts in English in order to avoid too nosy people get to know what I am writing about. From now on I wlil wtrie eevn wtih smoe scarmblings in wrods to make it impissoble to trlnasate it using computer. I hope next post will be in English. I'd prefere to write even the paragraph above in English but I wanted to play whit lagnuage what is hardly possible in Shakespeare's mother tongue.



Powered by ScribeFire.

wtorek, 29 stycznia 2008

Try this

Króciutki, prosty test. Siedząc na krześle podnieś lekko prawą nogę i zacznij kręcić nią zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Następnie, kręcąc cały czas nogą, spróbuj narysować w powietrzu prawą ręką cyfrę 6. Dzieje się coś dziwnego? Znalezione na wykopie, ale po angielsku.

poniedziałek, 28 stycznia 2008

SDM

Korzystając z dłuższej chwili wolnego czasu i spokojnej samotności przed komputerem wypada napisać co nieco o koncercie Starego Dobrego Małżeństwa, który odbył się w zeszłym tygodniu. Być może tygodniowa perspektywa pozwoli ująć wydarzenie w bardziej obiektywnym świetle.

Zacząć trzeba mi od tego, że oczekiwałem po koncercie wiele. SDM gra w krakowskiej Rotundzie co roku, a ja chcąc za każdym razem iść na koncert, nigdy nie mogłem na niego dotrzeć. W tym roku wreszcie się udało, więc oczekiwałem czegoś pomiędzy ekstazą a nirwaną. Wyobrażałem sobie stojący pod sceną tłum, pewnie nawet z zapalniczkami w wyciągniętych do góry dłoniach, chóralnie śpiewający niemal wszystkie piosenki, ponieważ zespół ten lubi się albo bardzo albo wcale. Zaskoczenie zatem mnie ogarnęło, kiedy minąwszy długą kolejkę stojących jeszcze z nadzieją na kupno biletu, zobaczyłem główną salę Rotundy zastawioną krzesełkami, co gorsza niemal w pełni zajętymi. Przyszło nam zatem zająć miejsca na balkonie, ale nie okazało się to specjalną niedogodnością. Zaobserwowałem też niezwykłe zjawisko - kolejkę do baru. Zazwyczaj w czasie koncertów na bar napiera bezładny tłum, który z kolejką nie ma nic wspólnego. Uznałem, że słuchacze SDM-u wyróżniają się kulturą. W końcu zajęliśmy swoje miejsca, światła zgasły, a na scenie pojawili się artyści.

Z zaskoczeniem stwierdziłem, że nie znam piosenki, od której zaczął się koncert. Wydawało mi się, że znam, a przynajmniej słyszałem wszystkie, tymczasem kolejne dźwięki i wersy, choć dobre, nic mi nie przypominały. Zdziwienie, może nawet z odrobiną rozczarowania rosło, gdy nie poznawałem kolejnych piosenek. Musiały pochodzić z ostatniej płyty, o której dopiero się dowiedziałem, lub z materiału, który ma się ukazać wkrótce na nowym krążku. Trwało to może pół godziny i choć piosenki mi się podobały, to niecierpliwie czekałem na te bardziej znane. Wreszcie zespół sięgnął do najstarszego repertuaru i zagrał piosenkę "Jak" (Cudne manowce) z tekstem Edwarda Stachury. Zobaczyłem, że w swoich odczuciach nie byłem sam. Do tego momentu, choć zgromadzonym się podobało, a każdą piosenkę nagradzali brawami, to niemal nikt nie był porwany występem. Natomiast już pierwsze akordy "Jak" wywołały szmer poruszenia i radości, a niemal cała sala włączyła się do śpiewania. Później było tylko lepiej. Kolejności piosenek nie pamiętam, ale niemal każda porywała publiczność do śpiewania, a i ja sam poczułem to, czego oczekiwałem od samego początku, mieszankę całej palety uczuć od których po plecach przechodzą ciarki.

W środku koncertu miał miejsce ciekawy przerywnik. Na scenę wprowadzono Jurka Bożyka, który zasiadł za fortepianem i w mig rozruszał całą publiczność zarówno piosenkami, m.in. "Wrak alkoholowy", "Zęby w dupie", "What a wonderful world", jak i swoimi opowiastkami, a na koniec swego krótkiego występu otrzymał gromkie i całkiem zasłużone brawa. Przy tej okazji pierwszy raz usłyszałem tego artystę, ponoć legendę krakowskiego jazzu, ale od razu przypadł mi do gustu. Podobno często gra w Awarii, więc może będzie okazja się tam wybrać i posłuchać nieco więcej.

Po powrocie na scenę zespół zagrał jeszcze kilka czy kilkanaście piosenek z najbardziej popularnego repertuaru, większość z nich opatrując jakimś komentarzem. Przewijały się też co chwilę żarty, a to z wieku Ryszarda Żakowskiego, a to z innych członków zespołu, piosenek, czy wydarzeń. Szczególne wrażenie wywarło na mnie wykonanie piosenki "Jest już za późno, nie jest za późno", do której szczególnie zaproszono widownię, aby podczas refrenu dołączyła albo do pesymistycznego Krzysztofa Myszkowskiego lub optymistycznego Ryśka. Więcej zwolenników zyskał ten drugi, a wers "nie jest za późno", śpiewany przez dziesiątki gardeł, rozchodził się dźwięcznie po całej sali. W ten sposób koncert dobiegł końca, były planowane bisy, które mnie niezmiennie irytują i po trzech godzinach dobrej muzyki przyszedł czas na powrót do domu.

Jak każdy tekst, tak i ten potrzebuje podsumowania. Koncert uznać muszę za udany i choć udało mi się wejść za darmo, to pieniędzy wydanych na normalny bilet na pewno bym nie żałował. Choć z początku setlista mi się nie podobała, to po przesłuchaniu płyty "Tabletki ze słów", notabene w trakcie pisania tego postu, uznaję ją za lepszą i całkowicie zrozumiałą. Nie zabrakło też wszystkich ważnych piosenek, za wyjątkiem "Majki", która nieco tajemnicza, pojawia się tylko na jednej płycie i to koncertowej, a cieszy się wielką popularnością. Od siebie dodał bym jeszcze kilka innych, choćby "Trójkąt opatrzności", "Głupi Gienek" czy "List do Ogrodowej", jednak to moje osobiste typy, może nieco podszyte pozytywnymi skojarzeniami, a nie ich uniwersalnymi walorami. W trakcie przeglądania informacji na temat zespołu i jego piosenek, zorientowałem się jak wiele znam wierszy Edwarda Stachury.

środa, 16 stycznia 2008

Krazy Seal

Foka morderca

Więcej tutaj.

wtorek, 15 stycznia 2008

Wracam do polityki

Już ponad miesiąc minął od ostatniego wpisu politycznego, więc postanowiłem nadrobić zaległości. Tematów do poruszenia jest kilka, choć nie są najwyższej wagi państwowej.

Pierwsza kwestia to afera palikotowo-alkoholowa. Pomruk oburzenia przeszedł przez większość sceny politycznej za sprawą słów posła Janusza Palikota na temat rzekomego alkoholizmu prezydenta. Na Palikocie psy wieszano już nie raz, znany jest z kontrowersyjnych wypowiedzi, choć konkretne przykłady nie przychodzą mi do głowy. Niektórzy twierdzili, że szkodzi Platformie, inni chcieli jego wykluczenia. Osobiście posła Palikota szanuję, darzę nawet sympatią. Już fakt, że jest jednym z najbogatszych posłów, stawia go dla mnie w dobrym świetle. Choć dla innych stanowi to podstawy, do oskarżania go o przekręty i nieuczciwość (przecież nikt w Polsce nie może dorobić się uczciwie), ja przynajmniej jestem przekonany, że do Sejmu nie przyszedł się "nachapać", zarobić na spłatę swoich długów, czy skorzystać z poselskiego immunitetu. Choć jest postacią nieco ekscentryczną, to przynajmniej barwną.

W niedziele burzę wywołał post na jego blogu, w którym w kulturalnym tonie stawia pytanie, czy prezydent Kaczyński ma problemy z alkoholem. Z ewentualnością taką wiąże częstą niedostępność prezydenta dla dziennikarzy, częste wizyty w szpitalu i wyjazdy do Juraty. Pisze, że u podstaw tego pytania, leżą krążące od kilku miesięcy plotki. Być może intencje miał nie do końca czyste, chciał coś insynuować, czy rzucić złe światło na osobę prezydenta, ale treść postu na to nie wskazuje. Tymczasem reakcja PiS-u, a co gorsza części PO jest taka, jakby Palikot napisał, że co drugi dzień widuje Lecha Kaczyńskiego zarzyganego w rowie niedaleko największej warszawskiej meliny. Nawet minister sprawiedliwości stwierdził, że prokuratura zajmie się tą sprawą i rzeczywiście Prokuratura Rejonowa w Lublinie już wszczęła postępowanie w tej sprawie. Wszyscy robią z igły widły i aktywny w tym udział bierze Platforma. Jedynie LiD i część komentatorów nie popada w paranoję. Janina Paradowska słusznie zauważa na swoim blogu, że mało kto oburzał się, kiedy pijakiem czy alkoholikiem nazywano Aleksandra Kwaśniewskiego, czy to za czasów prezydentury, kiedy w Charkowie "bolała go łydka", albo na spółkę z Markiem Siwcem zachowywali się tak, jak papież, czy też ostatnio, kiedy zaatakował go filipiński wirus. Nikt też tak głośno nie krytykuje osób, które Lecha Wałęsę, uznanego przez IPN za pokrzywdzonego przez władze komunistyczne, nazywają agentem, a niektórzy z nich cieszą się sympatią obecnego prezydenta i uzyskują od niego państwowe odznaczenia. Podsumowując, czytałem wypowiedź Palikota i nie widzę w niej nic godnego oburzenia, a temat mogła zamknąć zwykła odpowiedź Kancelarii Prezydenta, jak pisze sam autor, "tak" lub "nie".

Kolejna kwestia, to pojawienie się nazwiska posła Kowala z PiS w kontekście współpracy z WSI. Ten broni się, że Służby próbowały go zwerbować, ale on odmówił. Nie mam powodów mu nie wierzyć. Zdumienie budzą jednak niektóre reakcje, które współpracę z WSI traktują na równi ze współpracą z bezpieką. Najwyraźniej niektórzy są na tyle ograniczeni, że nie przyjmują do wiadomości, iż przez wiele lat, była to zupełnie legalna służba wywiadowcza demokratycznego kraju, działająca, przynajmniej w założeniu, a i przekonany jestem, że faktycznie, dla dobra Polski. Cóż więc zdrożnego byłoby we współpracy? To raczej jej odmowa powinna być kwestionowana moralnie. W końcu odmawiało się pomocy przy zapewnianiu bezpieczeństwa Rzeczypospolitej. Niestety po dwóch latach budowy IV RP, nic już nie jest oczywiste czy jednoznaczne, a niektóre cnoty stały się w oczach prawicowców grzechami.

Trzecia kwestia, to Rada Gabinetowa, która miała pomóc w rozwiązywaniu problemów ze służbą zdrowia, ale, jak można było oczekiwać, niczego nie rozwiązała, a tylko dała powody do wzajemnych oskarżeń. Premier zarzuca Prezydentowi, że ten nie miał nic w tej sprawie do powiedzenia, więc zwołanie posiedzenia było zbędne, a ten znów odcina się, że tylko polityka zagraniczna i bezpieczeństwo państwa leży w jego konstytucyjnych kompetencjach. Narada odbyła się ponoć w nieprzyjemnej, agresywnej atmosferze i nie przyniosła żadnych efektów. Dostarczyła tylko amunicji w konflikcie między Pałacem a rządem. W moich oczach obie strony tracą, choć to prezydent jest osobą, która Radę zwołuje. Znamienne jest też to, że przez poprzednie dwa lata Rady nie zwoływano, choć nie można zaprzeczyć, że przepływ informacji między rządem a Prezydentem był znacznie lepszy.

Jak widać, choć rząd się zmienił, obsada sejmowych ław też, to linia politycznego frontu zmieniła się nieznacznie, choć teraz druga strona zyskała przewagę w tej niekończącej się wojnie.

piątek, 11 stycznia 2008

Na życiu trzeba się znać

Szczepana i Irenkę znacie? Kreskówka sprzed lat, humor zdecydowanie specyficzny. Playlista z tym, co udało się znaleźć na YouTube. Miłego oglądania.

czwartek, 10 stycznia 2008

Sealandia

Wielu z Was „tytułowy tytuł” pewnie nic nie mówi. I właściwie nie ma się co dziwić. Może to jakaś zaginiona kraina? Nie. Baśniowa rajska wyspa? Odrobinę. Sealandia to niewielkie quasi-państwo, właściwie nieuznawane przez społeczność międzynarodową, położone na opuszczonej platformie u brzegów Wielkiej Brytanii. Choć nie ma wielkiego potencjału ekonomicznego, to z jednej strony stanowi osobliwość na skalę światową, a z drugiej stało się rajem dla internetowych przedsięwzięć niezgodnych z prawem państw „tradycyjnych”. Ale trzeba zacząć od początku.

Należy wiedzieć, że u brzegów Wysp Brytyjskich napotkać można platformy, które w czasie II Wojny Światowej stanowiły punkty obrony przeciwlotniczej i przyczółki radarowe. Było to w sumie 7 stanowisk nazwanych Fortami Maunsella. Choć na przestrzeni czasu większość z nich została zniszczona, czy to celowo, czy przypadkowo, część z nich była w latach 60. wykorzystywana przez pirackie radia. Jedną z takich radiostacji było Radio Essex powstałe w 1965r., jednak została ona zlikwidowana przez władze brytyjskie (w Boże Narodzenie 1966r.), a jej właściciel Roy Bates został stosownie ukarany. Było to możliwe, ponieważ punkt, z którego nadawano, choć oddalony o kilka kilometrów od brzegu, wciąż znajdował się na wodach terytorialnych Zjednoczonego Królestwa. W związku z tym Bates zdecydował się przenieść na podobną platformę Roughs Tower, położoną już na wodach międzynarodowych, jednak nie wznowił już stamtąd transmisji. Jednak to dopiero początek tej historii.

Roy Bates, weteran II Wojny Światowej, ówcześnie najmłodszy major w brytyjskiej armii, zanim zainteresował się opuszczonymi platformami, trudnił się rybactwem i posiadał własną flotę kutrów. Jego żoną jest była Miss Anglii Joan. Nie wiem czy za decyzją o założeniu Radia Essex na gruzach Radia City kierowała zwykła biznesowa kalkulacja, czy szczytny cel, ale rozpoczęcie nadawania stało się faktem. Niedługo przed zamknięciem stacja nadająca z Knock John Tower została przemianowana na Britain's Better Music Station. W obliczu porażki przedsięwzięcia Bates postanowił zasiedlić wspomniany HM Fort Roughs, który leżał kilka kilometrów od granic wód terytorialnych. Choć miał zamiar wznowić działalność radia, to plany pokrzyżował mu wprowadzony w 1967r. Marine Broadcasting Offences Act, który penalizuje wszelką działalność brytyjskich obywateli na rzecz pirackich nadawców, niezależnie czy nadajniki znajdują się pod jurysdykcją Wielkiej Brytanii. Mimo to, platforma została zasiedlona. Od początku jednak nie było łatwo.

2 września 1967r. Paddy Roy Bates, po konsultacji z prawnikami, proklamował Księstwo Sealandii. Nie było to w smak Ronanowi O'Rahilly, który rościł sobie prawa do platformy, na której chciał rozszerzyć działalność własnego Radio Caroline. Wynajęci przez niego ludzie najechali na nowe państwo, ale atak został odparty. Kolejny incydent miał miejsce w 1968r., kiedy brytyjska marynarka chciała pozbyć się problemu. Z Księstwa Sealandii oddano strzały ostrzegawcze i statek zawrócił, jednak na lądzie na Roya Batesa czekała policja i książę został postawiony w stan oskarżenia, pod zarzutem nielegalnego posiadania broni. Przed sądem został jednak uniewinniony, bo uznano, iż incydent miał miejsce poza granicami państwa i sprawa nie może być rozpatrzona. W ten sposób po raz pierwszy pośrednio uznano suwerenność Księstwa.

Kolejny konflikt, nieco groźniejszy miał miejsce w 1978r. Książę pod pretekstem spotkania biznesowego został wywabiony do Wiednia, a w międzyczasie dokonano napadu na wyspę. Uprowadzono 25–letniego syna Księcia Sealandii, Michaela i zajęto platformę. Porwanemu założono na głowę worek i wywieziono do lasu w Belgii, gdzie puszczono go wolno. Kiedy Roy zorientował się w sytuacji, czym prędzej wrócił do Wielkiej Brytanii, skrzyknął znajomych z wojska i odbił swą posiadłość, a jeńców, z wyjątkiem jednego, wypuścił w angielskim lesie. Pechowiec okazał się posiadaczem sealandzkiego paszportu, a zatem obywatelem Sealandii i jej prawu podlegał. Został zatem oskarżony o zamach stanu i skazany na bezterminowe czyszczenie barierki. Jeniec był równocześnie obywatelem Niemiec, więc wstawił się za nim konsul tego kraju, jednak musiał odejść z kwitkiem. Po siedmiu tygodniach więzień został ułaskawiony.

W międzyczasie, jak każde szanujące się państwo, Sealandia wyemitowała własną walutę, sealandzkiego dolara sztywno powiązanego z dolarem amerykańskim, obrała flagę, godło oraz hymn. Od 1969r. wydawano paszporty i znaczki pocztowe, a w 1975 roku powstała konstytucja napisana przez Alexandra Achenbacha, ówczesnego premiera. Jednak współpraca z rządem wkrótce wstąpiła na złe tory, ambitne plany utworzenia małego Monako oddaliły się, a Achenbach udał się na emigrację. Trzy lata później stanął na czele rządu na wychodźstwie sformowanego przez uczestników nieudanego przewrotu. Rząd działa do dziś i zajmuje się wieloma dziwnej natury przedsięwzięciami. Od lat 80. do 2000r. w Madrycie działała też ambasada Sealandii uznawana przez rząd na wychodźstwie. Zanim jej istnienie zakończyła fala aresztowań, wydano tam wiele nielegalnych paszportów, których odbiorcami byli albo uciekinierzy z Azji albo ludzie ze świata przestępczego. Wydawano je oczywiście odpłatnie. Co ciekawe, z użyciem takiego paszportu udaje się niejednokrotnie przekraczać granice. Książę Michael odwiedził z nim nawet Stany Zjednoczone. Kupić można było też tytuł naukowy nieistniejącego uniwersytetu, a nawet posadę w rządzie. Sam ambasador poruszał się limuzyną na rejestracjach dyplomatycznych.

Od samego początku na Sealandii nie było luksusów. W pierwszych latach nie było prądu ani wyposażenia, tylko dużo koców. Nie było ogrzewania, woda pitna zamarzała, gotowano ją na palnikach spirytusowych. Z czasem było coraz lepiej, a na platformie mieszkało nawet kilkadziesiąt osób. Jednak choć wyspa cały czas się rozwijała, to pogoda nie rozpieszczała i populacja zaczęła maleć. W latach 90. nawet sama księżna zamieszkała na stałym lądzie z powodu reumatyzmu. Los uśmiechnął się w 1998r., kiedy z propozycją współpracy wystąpiła firma HavenCo. Jej szef Sean Hastings w Sealandii chciał stworzyć sieciowy raj, co nie udało się na Karaibach, a na początek zaproponował 250 tys. dolarów. Zabronioną działalnością stało się tylko rozpowszechnianie pornografii dziecięcej, spamowanie, hakerstwo, łamanie praw autorskich i nakłanianie do przestępstw. Wyspa miała się stać bezpieczną przystanią dla wszelkich przedsięwzięć niemile widzianych w innych krajach, ale trzeba było też słono za to płacić. Na zainstalowanych na platformie serwerach nieodpłatnie znalazła się tylko strona Tybetu, co akurat było na rękę innym krajom, które nie narażały się w ten sposób na naciski Chin.

Wydawałoby się, że przedsięwzięcie stało się żyłą złota, jednak rzeczywistość nie jest tak kolorowa. Choć HavenCo cały czas działa, to natknąłem się na głosy, być może nieprawdziwe, że firma nie jest godna zaufania. Nie zmienia to faktu, że księstwo cały czas istnieje i jest w formie nie gorszej niż zwykle. Nie zniszczył go nawet wielki pożar z 23 czerwca 2006, który spowodował straty szacowane na milion dolarów. 7 listopada ogłoszono, że Sealandia została całkowicie odbudowana, a wszelkie ślady pożogi zostały usunięte. Na początku 2007 roku wyspa została wystawiona na sprzedaż i wyceniona na miliard dolarów. Cena ta jest raczej bardzo wygórowana, ale faktem pozostaje, że popularny tracker Pirates Bay gotów był zapłacić za nią 65 mln funtów, co jest już sumą niebagatelną. Odmówiono jednak sprzedaży, gdyż Sealandia zobowiązała się nie działać na szkodę Wielkiej Brytanii, a równocześnie docenia prawa autorskie, z którymi Zatoka Piratów jest na bakier.

Na zakończenie chciałbym podzielić się spostrzeżeniami do jakich doszedłem, poszukując informacji na temat Sealandii. Wiele osób traci czas, energię, a może i nerwy, dowodząc, że Sealandia nie jest prawdziwym państwem. Jest to truizm, jednak sprzeczać się można co do stopnia w jakim Sealandia państwo imituje. Być może z tych samych ust pochodzą słowa podważające wiarygodność HavenCo. Spotkałem nawet brytyjskiego „patriotę”, który życzył sobie, aby platforma została zbombardowana, a państwo unicestwione. Co kieruje takimi osobami? Zazdrość? Wąskie horyzonty? Trudno stwierdzić. Mi idea podoba się bardzo. Ma w sobie coś z bajkowej rzeczywistości, pokazuje, że niemal nic nie jest niemożliwe. Mam nadzieję, że rodzina Batesów nie ustanie w staraniach i będzie zyskiwać i dowodzić coraz większej suwerenności, a ta oaza wolności przetrwa długie lata. Póki co ma ich za sobą już czterdzieści.

Związane linki:

niedziela, 6 stycznia 2008

Nic nowego

Bardzo dawno nic nie pisałem, ale właściwie nie było o czym. Chociaż nastał Nowy Rok, wszystko zostało po staremu. Takie same troski, te same zajęcia, takie same zabawy i na powrót stare dobre towarzystwo.

Jedynym dniem różnym od pozostałych był Sylwester. Impreza udała się się średnio, choć plany były wielce ambitne. Plan: styl lat 70, dużo nowych ludzi i impreza do rana. Wynik? Tylko część osób przebrana, za duża maskulinizacja, impreza skończona o 3, kiedy zdecydowana większość ludzi ledwie trzymała się na nogach, już uległa sile grawitacji, bądź poszła do domu. Gdyby nie to, że dobrą zabawę mieliśmy z racji przebrania, nie byłoby w imprezie nic godnego zapamiętania.

Kolejne dni pobytu w Krakowie to niepotrzebne, jak się okazało, poszukiwanie nowego lokum, wymiana legitymacji, kilka obejrzanych filmów, kilka mało wyszukanych wieczorów, wyjście do teatru, które zakończyło się fiaskiem i zostało zastąpione słabym filmem „Skarb narodu” w Cinema City, i małe, ale udane zakupy, czyli tak jak pisałem, nic godnego specjalnej uwagi. W międzyczasie nadrabiam filmowe zaległości, więc może skuszę się, aby wkrótce coś o nich napisać.