piątek, 20 lipca 2007

„Bóg urojony” cz.I

Kilka dni temu dotarła do mnie książka Richarda Dawkinsa pt. „Bóg urojony”. Autor, jak można przeczytać w recenzjach, bezlitośnie rozprawia się z kreacjonizmem, bywa nazywany „bulterierem Darwina”, ale dotyka też, a raczej przede wszystkim możliwości, prawdopodobieństwa istnienia boga. Do tej pory udało mi się przebrnąć przez trzy pierwsze rozdziały, gdyż staram się jak najdokładniej wniknąć w jej tematykę i dostrzec zarówno argumenty, które sam mógłbym wykorzystać w prowadzonych czasem dyskusjach na tematy ontologiczne, jak i te, które stanowią swoiste nadużycia czy manipulacje.

W rozdziale pierwszym autor rozprawia się z błędnymi przekonaniami części społeczeństwa co do wiary, którą wyznawali, czy wciąż wyznają wielcy naukowcy. Za flagowy przykład podaje tutaj Alberta Einsteina, który niejednokrotnie wypowiadał się w tonie, mogącym sugerować, że był wierzący. Przytoczone są bardzo dobrze znane słowa wielkiego fizyka „Nauka bez religii jest ułomna, religia bez nauki jest ślepa”, które często wskazywane są jako dowód wiary Einsteina. Dawkins przytacza jednak kilka innych cytatów, które (o ile prawdziwe, ale autor nie posunąłby się chyba do takiej manipulacji) przeczą tym twierdzeniom. Zaznacza, że wymienionych przez niego naukowców, a napewno też wielu więcej, należy zaliczyć do panteistów, a ich „wiara” jest po prostu odbiciem zachwytu nad złożonością i swego rodzaju perfekcją otaczającego nas świata.

W drugiej częsci tego rozdziału Dawkins podkreśla i piętnuje absurdy, do których prowadzi zbytnie przywiązanie do religii oraz społeczne przekonanie, czy przyzwolenie na daleko idącą wolność wyznania. W kontraście stawia tutaj inne swobody, które nie dają takich możliwości, jak właśnie wolność wyznania. Przytacza tu przykłady pochodzące przede wszystkim z USA, gdzie grupy wyznaniowe, w szczególności chrześcijańskie, na podstawie swoich przekonań starają się wpływać na prawo, czy decyzje władzy. Słusznie zauważa, że argument przekonań religijnych, choć słabo uzasadniony, bywa nieraz silniejszy od racjonalnych przesłane. Pokazuje asymetrie w decyzjach sądów, czy organów administracji spowodowane właśnie stosunkiem społeczeństwa do wierzeń, choć w żadnym stopniu nie zasługują one na takowy. Podaje przykłady powołań do wojska, gdzie racjonalne argumenty, powoływanie się na sumienie czy pacyfistyczne poglądy mają znacznie mniejsze znaczenie niż religia, nawet jeśli niewiele się o niej wie, nie mówiąc już o postępowaniu zgodnie z jej zasadami w życiu codziennym. Innym przykładem jest sądowe pozwolenie na używanie halucynogennej dimetylotryptaminy przez kościół Centro Espirita Beneficiente Uniao do Vegetal z Nowego Meksyku, tylko dlatego, że wierzą oni, iż pozwala im łączyć się z bogiem, podczas gdy ten sam Sąd Najwyższy rok wcześniej nakazał ściganie na mocy prawa federalnego osób, które używają w celach leczniczych marihuany (łagodzi skutki uboczne chemioterapii), nawet w nielicznych stanach, gdzie terapia ta była legalna. Odnosi się też do sprawy duńskich karykatur Mahometa, gdzie muzułmańscy protestujący dopuścili się manipulacji i zafałszowania tych rysunków, aby wzmocnić efekt, który chcieli wywrzeć w świecie arabskim i innych krajach muzułmańskich. Na każdym kroku podkreśla, że religia cieszy się ogromnym, a zupełnie niezasłużonym szacunkiem, a w społeczeństwie nie wiedzieć dlaczego panuje przekonanie o wyjątkowej autonomi i szczególnych uprawnieniach każdego obywatela na tym polu.

W kolejnym rozdziale przedstawia kilka podejść do, jak sam pisze, Hipotezy Boga. Wśród wymienionych warta zauważenia jest tzw. NOMA - termin ukuty przez Stephena Jaya Goulda, podkreślający pełną rozłączność pól zainteresowań nauki i wiary, czy teologii. Podejście oczywiście jest krytykowane przez autora, jak każda inna hipoteza. Wydaje mi się, może z powodu własnych przekonań, że jeszcze bardziej zajadle atakuję postawę agnostycyzmu, uznając ją za tchórzliwą i pozbawioną podstaw. Na kilku stronach dokonuje agresywnych porównań, cytuje wrogów tej postawy. Przywołuje ciekawą, nieco zabawną i całkiem słuszną analogię Bertranda Russella, mówiącą o porcelanowym czajniczku krążącym pomiędzy Ziemią a Marsem. Jednak o ile pasuje ona do hipotezy osobowego boga, to słabiej ma się do mojej wizji istoty bytu i całkowicie pomija konieczność wyjaśnienia zdarzeń paranormalnych. Jedyne, do czego nieco później się odnosi, przynajmniej jak na razie, to wizje duchów, czy inne niewyjaśnione doświadczenia zmysłowe. Autor podważa też ogólnie przyjęte, a całkowicie nieuzasadnione przekonanie o wyższości monoteizmu nad politeizmem i (jeśli się tego trzymać) logicznie zauważa, że w toku rozwoju religijnego, ten jeden bóg powinien zostać również zredukowany, jak wszyscy poprzedni. Co cieszy i równocześnie budzi uśmiech, to wspomnienie o Latającym Potworze Spaghetti – „bóstwie” stworzonym przez społeczność internetową celem pokazania okołoreligijnych absurdów. Mówi też o Wielkim Eksperymencie Modlitewnym (Great Prayer Experiment), który miał z wykorzystaniem statystyki sprawdzić wpływ modlitw na stan zdrowia grupy pacjentów, a który oczywiście dał rezultat negatywny.

W trzecim rozdziale Dawkins rozprawia się z „dowodami” na istnienie boga. Ciekawie i z pewną dozą humoru obala słynne pięć dowodów św. Tomasza z Akwinu, a dowód z różnej doskonałości, prowadzący do wniosku o istnieniu istoty najdoskonalszej sprowadza do analogicznego dowodu na szczególny, największy smród, a największego śmierdziela nazywa Bogiem. Dalej wymienia dowody ontologiczne, dowody a priori słusznie wskazując na ich błędy logiczne, dowody z piękna, opierające się na pięknie sztuki, które miałoby pochodzić od boga. Ciekawie, aczkolwiek nie w pełni obala dowód z „osobistego doświadczenia”, zahaczając przy tym o epistemologię i wskazując na pewne upośledzenie zmysłów z którym radzi sobie dopiero mózg. Całkowicie, być może celowo, pomija jednak liczne niewyjaśnione zdarzenia, choćby uzdrowienia, które rozwiązania się domagają. Podważa też niewiele warte dowody z pisma i wnioskowania bayesowskiego, mało ciekawy dowód z religijnego uczonego oraz bezwzględnie pokazuje fałsz i swego rodzaju dwulicowość Zakładu Pascala.

Po przeczytaniu pierwszych trzech rozdziałów dochodzę do wniosku, że choć autor ma sporo racji i ma słuszny, godny cel, jakim jest otwarcie oczu wierzącym, szczególnie wierzącym w naiwne zabobony rodzaju kościelnej nauki, to zabiera się do tego nieumiejętnie. Mimo kilku żartobliwych fragmentów, cały tekst jest bardzo agresywny, nie do przełknięcia dla osoby nawet bez bardzo silnych przekonań, jednak od wielu lat wierzącej w tę, czy inną religię. Choć autor wspomina o powstaniu „Kącika konwertytów” na forum poświęconym jego publikacji, to działanie książki mogłoby być znacznie szersze, jeśli byłaby ona napisana bardziej powściągliwie, może nawet tonem dobrotliwym. Choć ma dużo więcej racji, to sposobem wypowiedzi Dawkins niewiele różni się od stojących po drugiej stronie barykady kapłanów, misjonarzy i ludzi zajmujących się szeroko rozumianą ewangelizacją. Ponadto, jak już wspominałem, przynajmniej jak dotąd Dawkins nie daje odpowiedzi na zagadki, które od wieków pozostają niewyjaśnione.

Brak komentarzy: