czwartek, 20 grudnia 2007

Powrót

Dziś wróciłem do domu. W ten sposób zakończył się niemal czteromiesięczny okres pobytu w Esbjergu. Czas dokonać wstępnego podsumowania.

Ostatnie dni przed wyjazdem, stojące pod znakiem imprez pożegnalnych, nie były tak udane jakbym tego oczekiwał. Znów napadło mnie negatywne uczucie, z którym borykałem się już wcześniej i nie wydawało mi się bynajmniej bezpośrednio związane z nieuchronnie zbliżającym się dniem wyjazdu. Jeśli miało to jakiś wpływ, to wyłącznie podświadomy. W momencie, gdy chciałem bawić się jak najlepiej, korzystać z czasu jaki mi pozostał, poczułem się wyrzucony na swoiste rubieże, zawieszony między różnymi grupami, a nienależący do żadnej. Może nieco brakowało tematów do ostatnich rozmów, bo ludzie, pijący w większych niż zwykle ilościach, rozmawiali głównie o "dupie Maryni", a jak powiedział Tuwim "błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego faktu w słowa." Podobnie było podczas ostatniej bytności w piwnicznym barze, podczas pożegnalnej imprezy świątecznej, czy ostatniego, wtorkowego wieczora. Jedynym dniem, gdy naprawdę dobrze się bawiłem, był poniedziałek, podczas imprezy na Hedelundvej, z której jednak musiałem umknąć przed końcowym gwizdkiem.

Ostatnie dni przed wyjazdem zmusiły mnie też do wypełnienia paru formalności, jednak z mojej głupoty, nie udało mi się dopełnić ich wszystkich i sprawy finalizować będę musiał za pośrednictwem poczty. Przyniosły też oczywiście pakowanie do ogromnej walizy, która ważyła łącznie 26 kilogramów, generalne sprzątanie pokoju - pierwsze i ostatnie tak dokładne oraz dodatkowe losowe straty materialne w wysokości ok. 800 zł.

Ostatnie dni przyniosły wreszcie 22-godzinną podróż z przerwą na drzemkę w Poznaniu, dzięki uprzejmości kolegi. Dystans do Poznania pokonaliśmy obładowanym do skraju możliwości Peugeotem 106 z kierowcą i czworgiem pasażerów. Było ciasno, ale za każdym postojem miałem coraz lepsze miejsce, by do połowy drogi jechać już całkiem wygodnie. Po krótkim noclegu w mieście koziołków wsiadłem do pociągu i z 40-minutowym opóźnieniem dotarłem do Częstochowy.

Podsumowując cały pobyt w Danii, oczywiście go nie żałuję, co każdemu powtarzam. Jednak nie pozwalam, by plusy przesłoniły mi minusy. Główny minus to kraj sam w sobie: marna pogoda, wysokie ceny, bardzo zamknięci ludzie, czasem bzdurne regulacje. Wydawało mi się też, że uda mi się nawiązać bliższe relacje, zawiązać przyjaźnie, tymczasem co najwyżej zyskałem kilkoro dobrych znajomych i garść ludzi, których nigdy już nie zobaczę. Wiele do życzenia pozostawiają nadal moje umiejętności językowe, które planowałem poprawić w znacznie większym stopniu, znacznie więcej mogłem się też nauczyć na zajęciach, gdybym nie trafił na pierwszy semestr tamtejszego kursu (z własnej woli z resztą). Nie zrealizowałem też nic ze swoich ambitnych planów, ale tutaj winić mogę tylko siebie. Z resztą najczęściej tak jest z ambitnymi planami. Aby nie wydało się, że tylko narzekam, to gigantycznym plusem był czas spędzony wśród przedstawicieli różnych narodów, kultur, to co czyni człowieka bardziej otwartym, język, co by nie mówić, nieco podszkoliłem, nawiązane znajomości może przyniosą kiedyś owoce. Jak widać na przestrzeni tych czterech miesięcy, większość wpisów była optymistyczna, pozytywna, więc niech to będzie najlepszą odpowiedzią na pytanie, czy warto jechać na stypendium zagraniczne.

Brak komentarzy: