wtorek, 23 października 2007

København

Po dwóch postach wycieczkowych przyszedł czas na trzeci i najdłuższy, dotyczący czterech dni spędzonych w Kopenhadze. Skład był standardowo wielonarodowy, mianowicie czwórka Hiszpanów, dwóch Polaków, Słowaczka, Portugalka, Niemka i Chińczyk.

W podróż ruszyliśmy we wtorek z samego rana. Najpierw autobusem, a później pociągiem. Przy okazji okazało się, że jeśli nie jest się mieszkańcem Danii (bądź się do tego zwyczajnie nie przyzna), można bardzo tanio podróżować pociągami. Za 445 koron kupiliśmy bilet na 4 dowolne dni w przeciągu najbliższego miesiąca. Bardzo tanio, zważywszy, że zwykły bilet do Kopenhagi kosztuje ok. 300 koron. Na miejsce dotarliśmy ok. 12 i zostawiwszy bagaże w hotelu ruszyliśmy na pierwsze zwiedzanie.

Po dotarciu do centrum, co zajmowało niecałe pół godziny ruszyliśmy na ścieżkę turystyczną, za radą mapy z informacji turystycznej. Co zobaczyliśmy nieco trudno spamiętać, a zdjęć na komputerze jeszcze nie mam. To co zostało mi w głowie umęczonej zmęczonej czy to przeziębieniem, czy niewyspaniem, to kopenhaskie uliczki w starym stylu, które choć liczne nie są tak urokliwe jak w rejonie śródziemnomorskim, czy na tyle dobrze utrzymane jak choćby w Krakowie. Swoją drogą wśród zachwytów innych nad Kopenhagą, zacząłem doceniać dawną stolicę Polski. Kraków, choć nie ma tak rozległego Starego Miasta, jest ładniejszy, bardziej zachęcający. Pierwszą budowlą, która zrobiła na mnie wrażenie był kościół Fryderyka, a właściwie jego wielka kopuła. Niestety nie udało nam się na nią wejść, gdyż przyszliśmy o niewłaściwej porze. Następnie przeszliśmy przez dziedziniec Pałacu Amalienborg, gdzie wartę pełnią strażnicy podobni do angielskich. Następnie dotarliśmy do parku Churchilla, na terenie którego znajduje się kościół anglikański, kilka nic niemówiących mi pomników i słynna, nie wiedzieć dlaczego, Syrenka.

Zaprawdę zastanawiającym zjawiskiem jest popularność kopenhaskiej Syrenki. Nie jest ona żadnym wielkim zabytkiem, bo została odsłonięta w 1913 roku. Dodatkowo była niejednokrotnie niszczona, a w 1964 r. straciła głowę, której nie odnaleziono, więc odlano nową. Postać ta nijak nie wiąże się też z żadną ważną legendą i jest zaskakująco małych rozmiarów. Właściwie nie ma żadnej logicznej przyczyny, poza marketingiem oczywiście, dla której rzeźba ta miałaby być szczególnie wartościowa.

Wracając do naszej trasy, po kilku zdjęciach i paru minutach spędzonych nad brzegiem ruszyliśmy dalej. Ścieżka prowadziła przez dawną fortecę Kastellet, następnie przez park, obok uniwersytetu, aż do samego centrum obok parku Tivoli. Stamtąd już prosta droga do hostelu.

Dopiero po powrocie zakwaterowaliśmy się w Hotelu Kopenhaga, przy czym pierwszy człon nazwy jest semantycznym nadużyciem. Choć nie narzekaliśmy, w końcu nie przyjechaliśmy siedzieć w pokoju, to jego powierzchnia była zatrważająco mała, ok. 8–10 m2 na cztery osoby. Zmęczeni kilkugodzinnym zwiedzaniem spędziliśmy wieczór w tym ciasnym lokum w 8-osobowym składzie.

Następny dnia odwiedziliśmy Christianię. Ten niewielki obszar w dzielnicy Christianhavn robi na odwiedzających duże wrażenie. Sceneria jak nie z tego świata, niesamowicie kontrastująca z resztą kraju. Miejsce to cieszy się dużą autonomią, a powstało 36 lat temu na terenie likwidowanych koszarów. Nieustannie jest miejscem konfliktów między władzami i policją, a mieszkańcami. Jest to wolne miasteczko zamieszkane przez niemal tysiąc osób, gdzie panuje wewnętrzne prawo a majątek jest wspólny. Ściągnęli tam najróżniejsi ludzie, którzy nie chcieli siedzieć w pędzącym pociągu światowego postępu, dawni hipisi czy anarchiści. Nie wolno wjeżdżać tam samochodami, nie wolno robić zdjęć. Poświęcam temu miejscu niewiele słów, ale z jednej strony trudno opisać to, co można tam znaleźć, a z drugiej należy to przykryć zasłoną milczenia. W drodze powrotnej wdrapaliśmy się jeszcze na wieżę widokową, ale widok nie zapierał tchu w piersiach. Praga widziana z wysokości robi znacznie lepsze wrażenie.

Tego samego dnia wieczorem wybraliśmy się na poszukiwanie jakiejś ciekawej knajpy czy dyskoteki. Widząc grupę młodych ludzi zmierzających najpewniej w miejsce takiego rodzaju, podążyliśmy za nimi. Rzeczywiście szli oni na dyskotekę, jednak przy wejściu spotkało nas może nie tyle rozczarowanie, co szok cenowy. Za sam wstęp należało zapłacić 800 koron! Zostało nam poszukać innego miejsca, aż trafiliśmy do dyskoteki Emma, gdzie wstęp był dziesięciokrotnie tańszy, choć za wszelkie napoje trzeba było płacić jak za zboże. Spędziwszy tam całkiem miły wieczór, wróciliśmy do hotelu korzystając z darmowych rowerów miejskich, które swoją drogą są świetnym pomysłem. Przed rozgrabieniem, czy rozwleczeniem ich po całym mieście chroni kaucja 20 koron, które wtyka się do mechanizmu podobnego do tych przy wózkach w marketach.

Kolejnego dnia mieliśmy wybrać się do Malmo, ale koniec końców trafiliśmy do Hillerød i Pałacu Fryderyka. Sam kompleks budynków bardzo ciekawy, otoczony fosą, z bardzo starannie zaprojektowanym i świetnie utrzymanym ogrodem robi dobre wrażenie. Niegdyś był to pałac królewski, obecnie pełni funkcję muzeum, być może największego w Danii. Znów nie udaje się uniknąć porównań z Krakowem, choć właściwie porównywać nie ma czego. Same zbiory muzealne, poza kilkoma eksponatami, bardzo starymi woluminami, porcelanową scenką, czy fantastycznym modelem nieba, nie robią większego wrażenia. Brakuje perły w koronie w postaci arcydzieła światowej klasy, a zgromadzone tam obrazy dla osoby nieznającej historii kraju, nie mają większej wartości. Do tego jest tam bardzo mało opisów, w dodatku zdecydowana większość tylko po duńsku. Odwiedziwszy zamek i ogrody udaliśmy się na zasłużoną kawę w centrum miasteczka. Cena była dość bolesna, ale kawa za to wyśmienita, w bardzo miłym lokalu.

Po powrocie do Kopenhagi i chwili odpoczynku poszliśmy na porządną kolację. Turecka restauracja Ankara, a w niej szwedzki stół za 80 koron. Byłem niemal w niebie. Cztery talerze jedzenia, a zatrzymałem się tylko ze strachu przed problemami żołądkowymi. Udało się spróbować kalmarów – nic specjalnego. Dobrze posileni trafiliśmy do LA Bar (tequilla za 10 koron ;)) i tam spędziliśmy resztę wieczoru, a właściwie nocy.

Rano grupa się podzieliła. Sześć osób od razu pojechało do Esbjergu, a my we czwórkę poszliśmy przepłynąć się statkiem krajoznawczym i obejrzeliśmy miasto od strony kanałów. Godzinna wycieczka warta była 60 koron, choć wiało niezmiernie. W planach mieliśmy jeszcze odwiedzenie jakiegoś miasteczka, ale zamiar ten porzuciliśmy, poszliśmy na stację i po czterogodzinnej podróży dotarliśmy do domu.

Choć Kopenhaga nie jest miastem cudownym, turystycznym skarbem Europy, to warto ją odwiedzić, pomimo wysokich cen. Zabytki nie są stare, ale kilka z nich jest na pewno ciekawych, a miasto ma swój wiekowy klimat na sporym obszarze. Do tego doszło w miarę dobre towarzystwo i wyjazd należy uznać za udany. Niedogodnością okazały się problemy z miejscami siedzącymi podczas podróży pociągiem. Dość popularne w Danii są rezerwacje miejsc, a ponieważ my takiej nie mieliśmy, musieliśmy kilka razy się przesiadać łowiąc wolne miejsca. Pociągi, choć komfortowe i nowoczesne, często bywają zatłoczone.

Brak komentarzy: