wtorek, 30 października 2007

Stare fotografie

Niedawno, za sprawą wykopu wpadła mi na monitor strona ze zbiorem starych fotografii. Sporo ciekawych, niektóre zupełnie marne. Warto zobaczyć. Za pierwszym przejrzeniem wyróżniłem dwie, choć nie najlepsze. Pierwsza zabawna, Nasty nuns ;)druga nieco przerażająca. KKKWszystkie na widelec.org.

sobota, 27 października 2007

Zagadka

Świetna zagadka, popularna ostatnio w Internecie, ale na wypadek, jakby ktoś z was jej jeszcze nie znał, zamieszczam ją u siebie. Czekam też na jakieś twórcze odpowiedzi, nie tylko tę oryginalną.

Jak na człowieka nie jest zbyt wysoki, z pewnością nie jest też uznawany za przystojnego. Czytaj: niski i brzydki. Jest ponury, humorzasty, wiecznie niezadowolony. W swojej pomysłowości wykazuje pewną inteligencję, ukierunkowaną jednak głównie na zadawanie ciosów i ran swoim oponentom. Knucie przeciwko nim zabiera większość jego czasu i energii. Uważa, że zawsze ma rację, a za niepowodzenia najczęściej wini innych. Ponadto mieszka sam wraz z kotem i nie posiada ani prawa jazdy ani konta bankowego. Kto to taki?

Za rotfl.pl.

czwartek, 25 października 2007

Po wyborach

Z powodu licznych ostatnio podróży nie miałem czasu na jakikolwiek komentarz w sprawie wyborów. A komentarz jak najbardziej się należy. Pisać można by długo, postaram się nawiązać do istotniejszych i ciekawszych kwestii.

Zacząć trzeba od tego, że wynik wyborów okazał się miłym zaskoczeniem. Byłem przekonany, że PO tym razem wygra (choć dwa lata temu też), ale spodziewałem się niewielkiej różnicy, a przy tym więcej mandatów dla PSL i LiD. Wyszło lepiej, niż się spodziewałem, choć boli to, że PiS otrzymał więcej głosów niż w poprzednich wyborach. Cieszy natomiast zlikwidowanie "przystawek", tego niemiłego epizodu w polskiej polityce. Mam nadzieję, że za cztery lata się nie obudzą, ale to zależy przede wszystkim od Platformy. Teraz tylko czekać na powołanie rządu.

Reakcja PiS, a właściwie Jarosława Kaczyńskiego, z którym nikt w partii nie śmie się nie zgadzać, była łatwa do przewidzenia. Nie uznał porażki z godnością, nie dociera do niego, że Polacy nie chcą rządów w jego stylu, z dzieleniem i skłócaniem społeczeństwa, wiecznym rozliczaniem przeszłości, walki zamiast dialogu na każdym możliwym froncie, wreszcie brakiem postępu w budowie autostrad. Stwierdził, że przegrał walkę już nie z układem, ale całym frontem obrony przestępców, rozciągającym się od Grzegorza Piotrowskiego po Platformę Obywatelską. Znów stosuje retorykę „kto nie jest z nami, jest przeciwko nam”. Brakuje tylko, aby zaczął wprost obrażać, tak jak czynią to niektórzy jego apologeci, wyborców, którzy nie głosowali za PiS. Powtarza się historia ze stoczni, gdzie premier stwierdził: „My jesteśmy tu, gdzie staliśmy przed laty, oni są tam, gdzie stało ZOMO”. Do tego dochodzi postawa prezydenta, który początkowo chciał wpływać na obsadę ministerstw siłowych, tak przynajmniej twierdził senator Putra, do dziś nie pogratulował zwycięstwa Platformie, a na marszałka seniora nie wybrał zwyczajowo najstarszego posła, którym został Kazimierz Kutz. Nieistotne niuanse, ale pozostawiają niesmak i źle odbijają się na wizerunku Lecha Kaczyńskiego, który najwyraźniej nie próbuje nawet być prezydentem wszystkich Polaków. W znacznie większym stopniu jest bratem przegranego premiera i niedawnym członkiem przegranej partii, choć w świetle wyników zastanawiam się, czy to właściwe sformułowanie. Przegrała na pewno mania i ambicja Jarosława Kaczyńskiego, ale sama partia wciąż stanowi drugą siłę polityczną w kraju, w dodatku z bardzo twardym elektoratem, który prawdopodobnie teraz pokaże swoją obiektywność.

Podoba mi się natomiast spokój i powściągliwość PO. Wydaje się, że chcą uniknąć błędów i rychłego porównywania do PiSu i jego TKMu. Zobaczymy jak będzie to wyglądać za miesiąc, ale póki co tonują wypowiedzi na temat Mariusza Kamińskiego, który wydawał się pierwszą osobą do odstrzału, co z resztą nie dziwi. Swoją drogą to ciekawe jest stanowisko, na które powołuje premier na czteroletnią służbę, ale nie może z niego tej osoby odwołać. Jak najbardziej słuszne są plany podporządkowania CBA Sejmowi, choć tak naprawdę służba ta niewiele dotąd zdziałała, a raczej budziła wątpliwości swoimi działaniami. Na pochwałę zasługuje atmosfera panująca między przyszłymi koalicjantami. Po raz pierwszy od dwóch, a właściwie prawie czterech lat stawia się na przyjazną współpracę, a nie szarpanie sukna, każdy w swoją stronę. Trzeba nam teraz czekać i uważnie się przyglądać.

Należałoby jeszcze poruszyć sprawę przyczyn zwycięstwa Platformy. Wiele osób zgodnie twierdzi, że sporo głosów oddanych na tę partię, było głosami raczej przeciw PiS, ja również przychylam się do tego stwierdzenia. Niektórzy wróżą szybki odpływ tego elektoratu – to się okaże. Mam nadzieję, że PO nie da ku temu powodów. Na pewno pomogły też telewizyjne debaty. Przyciągały one bardzo liczną widownię, a debatę Tusk – Kaczyński zdecydowanie wygrał ten pierwszy. Sądziłem, że odbycie jej przed rozmową z Aleksandrem Kwaśniewskim da zwycięstwo prezesowi PiS, ale na szczęście bardzo się pomyliłem. Nie wiem, czy była to wina przygotowania, zlekceważenia, czy słabości doradców, ale Kaczyński debatę tę przegrał z kretesem. Platformie pomogła też podwyższona mobilizacja wśród młodych ludzi, którzy w Internecie co chwilę atakowani są przez politykę, a przy tym zazwyczaj nie podobają im się metody PiS.

Odnieść się też należy do przyczyn, jakie widzi PiS. Uśmiech politowania, ale i lekkie oburzenie wywołuje u mnie twierdzenie, że PiS przegrał przez telewizję i to w dodatku publiczną. Niewątpliwie kampania zachęcająca do głosowania partii tej nie pomogła, ale trzeba nie mieć twarzy, aby o to kogoś obwiniać, czy mieć o to pretensje. Podobnie ma się sprawa z sondażami. Jarosław Kaczyński wysnuł tezę, że fałszowane wyniki badań opinii publicznej wpłynęły na wynik wyborów. Czegoś tu jednak nie rozumiem. Dwa lata temu to PO była na pierwszych miejscach w sondażach, co zdecydowanie pomogło PiS, gdyż część osób, chciała przewagę PO zrównoważyć. Wtedy sondaże były nieprecyzyjne, ale jakoś Jarosławowi Kaczyńskiemu niespecjalnie to przeszkadzało. Jednak teraz, gdy jego polityka nie znalazła wystarczającej akceptacji, ośrodki sondażowe znalazły się w układzie, a może nawet i całym froncie. PiS nie przyjmuje do wiadomości, że głównym powodem dla którego PiS został odsunięty od władzy jest osoba premiera i kilku polityków tej partii, ze szczególnym wskazaniem na Jacka Kurskiego, który z kłamstwa i opluwania uczynił swój chleb powszedni i Przemysława Gosiewskiego, który dla wielu stał się symbolem wykorzystywania posady w rządzie celem budowania poparcia na przyszłe wybory. Niejednoznaczna ocena należy się Zbigniewowi Ziobro, który z jednej strony wielu wyborców odstraszył swoimi medialnymi występami, zaczynając od niszczarki, a na doktorze Garlickim kończąc, ale z drugiej przyciągnął inną grupę, która chce prawa bezlitosnego i organów ścigania łapiących przestępców (i nie tylko) za wszelką cenę.

Cóż, w niedzielę o 23 odetchnąłem z ulgą. Czekałem jeszcze na oficjalne wyniki, żeby nie cieszyć się zawczasu, ale choć różnica między sondażami exit polls a wynikami okazała się niekorzystna dla PO, to ta i tak zdobyła wystarczającą liczbę głosów, aby formować rząd wraz z PSLem. Po raz kolejny powtarzam, że pozostaje nam teraz czekać na pierwsze ruchy nowego rządu i liczyć, że się nie rozczarujemy, a osobom atakującym PO nie zostanie nic innego, jak „dziadek z Wehrmachtu”. Jeśli będzie inaczej, to na następne wybory chyba nie pójdę. Nie będzie już na kogo głosować.

wtorek, 23 października 2007

København

Po dwóch postach wycieczkowych przyszedł czas na trzeci i najdłuższy, dotyczący czterech dni spędzonych w Kopenhadze. Skład był standardowo wielonarodowy, mianowicie czwórka Hiszpanów, dwóch Polaków, Słowaczka, Portugalka, Niemka i Chińczyk.

W podróż ruszyliśmy we wtorek z samego rana. Najpierw autobusem, a później pociągiem. Przy okazji okazało się, że jeśli nie jest się mieszkańcem Danii (bądź się do tego zwyczajnie nie przyzna), można bardzo tanio podróżować pociągami. Za 445 koron kupiliśmy bilet na 4 dowolne dni w przeciągu najbliższego miesiąca. Bardzo tanio, zważywszy, że zwykły bilet do Kopenhagi kosztuje ok. 300 koron. Na miejsce dotarliśmy ok. 12 i zostawiwszy bagaże w hotelu ruszyliśmy na pierwsze zwiedzanie.

Po dotarciu do centrum, co zajmowało niecałe pół godziny ruszyliśmy na ścieżkę turystyczną, za radą mapy z informacji turystycznej. Co zobaczyliśmy nieco trudno spamiętać, a zdjęć na komputerze jeszcze nie mam. To co zostało mi w głowie umęczonej zmęczonej czy to przeziębieniem, czy niewyspaniem, to kopenhaskie uliczki w starym stylu, które choć liczne nie są tak urokliwe jak w rejonie śródziemnomorskim, czy na tyle dobrze utrzymane jak choćby w Krakowie. Swoją drogą wśród zachwytów innych nad Kopenhagą, zacząłem doceniać dawną stolicę Polski. Kraków, choć nie ma tak rozległego Starego Miasta, jest ładniejszy, bardziej zachęcający. Pierwszą budowlą, która zrobiła na mnie wrażenie był kościół Fryderyka, a właściwie jego wielka kopuła. Niestety nie udało nam się na nią wejść, gdyż przyszliśmy o niewłaściwej porze. Następnie przeszliśmy przez dziedziniec Pałacu Amalienborg, gdzie wartę pełnią strażnicy podobni do angielskich. Następnie dotarliśmy do parku Churchilla, na terenie którego znajduje się kościół anglikański, kilka nic niemówiących mi pomników i słynna, nie wiedzieć dlaczego, Syrenka.

Zaprawdę zastanawiającym zjawiskiem jest popularność kopenhaskiej Syrenki. Nie jest ona żadnym wielkim zabytkiem, bo została odsłonięta w 1913 roku. Dodatkowo była niejednokrotnie niszczona, a w 1964 r. straciła głowę, której nie odnaleziono, więc odlano nową. Postać ta nijak nie wiąże się też z żadną ważną legendą i jest zaskakująco małych rozmiarów. Właściwie nie ma żadnej logicznej przyczyny, poza marketingiem oczywiście, dla której rzeźba ta miałaby być szczególnie wartościowa.

Wracając do naszej trasy, po kilku zdjęciach i paru minutach spędzonych nad brzegiem ruszyliśmy dalej. Ścieżka prowadziła przez dawną fortecę Kastellet, następnie przez park, obok uniwersytetu, aż do samego centrum obok parku Tivoli. Stamtąd już prosta droga do hostelu.

Dopiero po powrocie zakwaterowaliśmy się w Hotelu Kopenhaga, przy czym pierwszy człon nazwy jest semantycznym nadużyciem. Choć nie narzekaliśmy, w końcu nie przyjechaliśmy siedzieć w pokoju, to jego powierzchnia była zatrważająco mała, ok. 8–10 m2 na cztery osoby. Zmęczeni kilkugodzinnym zwiedzaniem spędziliśmy wieczór w tym ciasnym lokum w 8-osobowym składzie.

Następny dnia odwiedziliśmy Christianię. Ten niewielki obszar w dzielnicy Christianhavn robi na odwiedzających duże wrażenie. Sceneria jak nie z tego świata, niesamowicie kontrastująca z resztą kraju. Miejsce to cieszy się dużą autonomią, a powstało 36 lat temu na terenie likwidowanych koszarów. Nieustannie jest miejscem konfliktów między władzami i policją, a mieszkańcami. Jest to wolne miasteczko zamieszkane przez niemal tysiąc osób, gdzie panuje wewnętrzne prawo a majątek jest wspólny. Ściągnęli tam najróżniejsi ludzie, którzy nie chcieli siedzieć w pędzącym pociągu światowego postępu, dawni hipisi czy anarchiści. Nie wolno wjeżdżać tam samochodami, nie wolno robić zdjęć. Poświęcam temu miejscu niewiele słów, ale z jednej strony trudno opisać to, co można tam znaleźć, a z drugiej należy to przykryć zasłoną milczenia. W drodze powrotnej wdrapaliśmy się jeszcze na wieżę widokową, ale widok nie zapierał tchu w piersiach. Praga widziana z wysokości robi znacznie lepsze wrażenie.

Tego samego dnia wieczorem wybraliśmy się na poszukiwanie jakiejś ciekawej knajpy czy dyskoteki. Widząc grupę młodych ludzi zmierzających najpewniej w miejsce takiego rodzaju, podążyliśmy za nimi. Rzeczywiście szli oni na dyskotekę, jednak przy wejściu spotkało nas może nie tyle rozczarowanie, co szok cenowy. Za sam wstęp należało zapłacić 800 koron! Zostało nam poszukać innego miejsca, aż trafiliśmy do dyskoteki Emma, gdzie wstęp był dziesięciokrotnie tańszy, choć za wszelkie napoje trzeba było płacić jak za zboże. Spędziwszy tam całkiem miły wieczór, wróciliśmy do hotelu korzystając z darmowych rowerów miejskich, które swoją drogą są świetnym pomysłem. Przed rozgrabieniem, czy rozwleczeniem ich po całym mieście chroni kaucja 20 koron, które wtyka się do mechanizmu podobnego do tych przy wózkach w marketach.

Kolejnego dnia mieliśmy wybrać się do Malmo, ale koniec końców trafiliśmy do Hillerød i Pałacu Fryderyka. Sam kompleks budynków bardzo ciekawy, otoczony fosą, z bardzo starannie zaprojektowanym i świetnie utrzymanym ogrodem robi dobre wrażenie. Niegdyś był to pałac królewski, obecnie pełni funkcję muzeum, być może największego w Danii. Znów nie udaje się uniknąć porównań z Krakowem, choć właściwie porównywać nie ma czego. Same zbiory muzealne, poza kilkoma eksponatami, bardzo starymi woluminami, porcelanową scenką, czy fantastycznym modelem nieba, nie robią większego wrażenia. Brakuje perły w koronie w postaci arcydzieła światowej klasy, a zgromadzone tam obrazy dla osoby nieznającej historii kraju, nie mają większej wartości. Do tego jest tam bardzo mało opisów, w dodatku zdecydowana większość tylko po duńsku. Odwiedziwszy zamek i ogrody udaliśmy się na zasłużoną kawę w centrum miasteczka. Cena była dość bolesna, ale kawa za to wyśmienita, w bardzo miłym lokalu.

Po powrocie do Kopenhagi i chwili odpoczynku poszliśmy na porządną kolację. Turecka restauracja Ankara, a w niej szwedzki stół za 80 koron. Byłem niemal w niebie. Cztery talerze jedzenia, a zatrzymałem się tylko ze strachu przed problemami żołądkowymi. Udało się spróbować kalmarów – nic specjalnego. Dobrze posileni trafiliśmy do LA Bar (tequilla za 10 koron ;)) i tam spędziliśmy resztę wieczoru, a właściwie nocy.

Rano grupa się podzieliła. Sześć osób od razu pojechało do Esbjergu, a my we czwórkę poszliśmy przepłynąć się statkiem krajoznawczym i obejrzeliśmy miasto od strony kanałów. Godzinna wycieczka warta była 60 koron, choć wiało niezmiernie. W planach mieliśmy jeszcze odwiedzenie jakiegoś miasteczka, ale zamiar ten porzuciliśmy, poszliśmy na stację i po czterogodzinnej podróży dotarliśmy do domu.

Choć Kopenhaga nie jest miastem cudownym, turystycznym skarbem Europy, to warto ją odwiedzić, pomimo wysokich cen. Zabytki nie są stare, ale kilka z nich jest na pewno ciekawych, a miasto ma swój wiekowy klimat na sporym obszarze. Do tego doszło w miarę dobre towarzystwo i wyjazd należy uznać za udany. Niedogodnością okazały się problemy z miejscami siedzącymi podczas podróży pociągiem. Dość popularne w Danii są rezerwacje miejsc, a ponieważ my takiej nie mieliśmy, musieliśmy kilka razy się przesiadać łowiąc wolne miejsca. Pociągi, choć komfortowe i nowoczesne, często bywają zatłoczone.

poniedziałek, 22 października 2007

Odense

Kolejnym celem naszych podróży okazało się Odense, trzecie największe miasto Danii, choć pierwotny plan zakładał zwiedzanie Aarhus. Odense to też jedno z najstarszych duńskich miast, założone w 988 r.

Podróż zaczęła się trochę pechowo. Na początku okazało się, że nie mamy autobusu, gdyż osoba odpowiedzialna za sprawdzenie rozkładu, spojrzała na rozkład w dni powszednie. Licząc, że uda nam się zdążyć piechotą. Niestety kupno biletów nieco się przedłużyło i musieliśmy czekać godzinę na kolejny pociąg, w dodatku z przesiadką, ale nie był to jakiś wielki problem. Po niecałych dwóch godzinach byliśmy na miejscu i ruszyliśmy w drogę. Oczywiście musieliśmy improwizować, gdyż nikt nie wpadł na pomysł, aby przeczytać cokolwiek o tym mieście, bądź zaplanować jakieś miejsca godne odwiedzenia.

Po kilkuminutowym marszu dotarliśmy do centrum i z rozczarowaniem stwierdziliśmy, że niemal wszystko jest zamknięte, a ulice świecą pustkami. Zostało nam iść na lody i przejść się po mieście. Tak dotarliśmy do parku, może niezbyt urodziwego, ociekającego atrakcjami, ale mającego w sobie coś wyjątkowego. Ponieważ Odense jest rodzinnym miastem H. C. Andersena, wszędzie przewijały się związane z nim i jego bajkami motywy. Miasto stara się eksploatować jego osobę. Nie wiem ilu pomników się doczekał, ale my widzieliśmy chyba cztery, a nie dotarliśmy pod dom, w którym mieszkał. Już w drodze powrotnej na stację, natknęliśmy się na kilka starych monumentalnych budowli, w tym dwa kościoły i jeden budynek nieznanego mi przeznaczenia. Wreszcie kilka minut po 6 zmęczeni wsiedliśmy do pociągu.

Wycieczka, choć nie obfitowała w atrakcje, była warta poświęconego czasu. Udało się zobaczyć inny kawałek Danii i spędzić dzień z dala od nieco nudnego Esbjergu w miłym towarzystwie.

P.S. Zdjęcia jeszcze nie zrzucone. Niedługo pojawią się tu.

sobota, 20 października 2007

Esbjerg Aquarium

Ostatni tydzień obfitował w wycieczki i zwiedzanie. Zaczęło się już w sobotę. Choć planowaliśmy wypad do Arhus, skończyło się na akwarium w Esbjergu.

Po drodze do rzeczonego akwarium odwiedziliśmy też nieco dziwne miejsce, wyglądające jak pogańskie miejsce kultu. Bez wątpienia nie jest ono dawnego pochodzenia, ale sprawia ciekawe wrażenie. Na niewielkiej polanie stoi drewniany Światowid, bądź lokalna jego odmiana, figura niezidentyfikowanego ptaka, kilka niewielkich, niepokrytych szałasów i drewniany „labirynt%rdquo; o spiralnym kształcie. Wciąż tajemnicą pozostaje dla nas kto i po co to wszystko postawił. Na myśl przychodzi ktoś w rodzaju harcerzy, choć to chyba niewłaściwy trop.

W końcu, po niemal godzinnym marszu udało się dotrzeć do akwarium (zastanawiam się, czy nie ma na to lepszego polskiego słowa). Niestety zjawiliśmy się o parę minut za późno i zdążyliśmy zaledwie na końcówkę karmienia fok. Na szczęście strata była nie tak wielka, gdyż można je było później oglądać przez szybę zbiornika, co robiło chyba nawet większe wrażenie. Foki, przyzwyczajone do obecności ludzi, zachowywały się jak opłaceni aktorzy. Podpływały bardzo blisko szyby, na odległość kilku zaledwie centymetrów, pozwalając dobrze się im przyjrzeć w trakcie nurkowania.

Obok znajduje się zagroda dla norek. Na niewielkiej powierzchni żyje tam ponad dziesięć tych pociesznych zwierząt. Udało się nam być świadkami zabawnego zdarzenia. Jedna z norek zdobyła kawałek ryby, ale nie była w stanie spokojnie go zjeść, gdyż zaraz w pogoń za nią rzuciła się reszta stadka. Zamieszanie w zagrodzie było ogromne, a wszystkie, jak jeden mąż, goniły zdobywcę jedzenia.

Po norkach przyszła kolej na okazy morskie. W dość dużym budynku zgromadzono ogromną ilość najróżniejszych ryb, mięczaków, skorupiaków itp. Co ciekawsze zostały uwiecznione na zdjęciach. Zobaczyć tam można najróżniejsze ryby głębinowe, płaszczki, ławicę dorszy, dziesiątki krabów, krewetek, ośmiornice, węgorze i inne okazy żyjące zarówno w Morzu Północnym, jak i innych morzach. Wielką atrakcją jest basen, w którym pływają ryby i płaszczki nie bojące się odwiedzających. Nie wiem w jaki sposób zostały do tego przystosowane, ale wręcz chętnie podpływają do ludzi i każdy może je dotknąć czy pogłaskać. Bardzo ciekawe doświadczenie.

Oprócz eksponatów żywych, w muzeum znajduje się też kilka sal pokazujących nieco historii duńskiej żeglugi i rybołówstwa. Można tam zobaczyć kilka statków, łodzi, rekonstrukcje rybackich chat, a nawet wypchaną krowę, efektownie podwieszoną nad głowami odwiedzających. Na końcu odwiedziliśmy bunkier i plac zabaw z wysoką zjeżdżalnią, nieco egzotyczną karuzelą i rozciągniętą stalową liną z bloczkiem do zjeżdżania na niej.

Być może słowa tego nie pokazują w dostatecznym stopniu, ale wycieczka była bardzo udana i 85 koron wydane na bilet wstępu okazało się dobrze wydanymi pieniędzmi.

wtorek, 9 października 2007

Pub Crawl

Ostatnio z trudem przychodzi mi pisanie. Ciężko stwierdzić, czy to lenistwo, brak weny, a może muzy. Moje tradycyjne tematy polityczne, choć są liczne i ciągle pojawiają się nowe, napełniają mnie taką niechęcią, że nie mam ochoty o tym pisać. Poza tym wszystkie stwierdzenia byłyby truizmami. Jaka polityka jest, każdy widzi. Kłamstwa, hipokryzja i odwracanie Alika ogonem, ale miało być nie o tym.

W miniony weekend, działając w jakimś tajemniczym porozumieniu, wszystkie uczelnie zorganizowały dla swoich studentów tytułowy Pub Crawl. Impreza o tyle ciekawa i przyjemna, co nierealna w polskich warunkach. Godzinę rozpoczęcia wyznaczono na 19. Należało się stawić w budynku muzeum w centrum miasta i tam mieliśmy poznać szczegóły. Organizatorzy oczywiście pomyśleli o studentach z zagranicy, więc wszystko mówili po duńsku. W tym języku były zarówno komunikaty informacyjne jak i żałosny (chyba, bo Duńczycy też się nie śmiali) występ kabaretowy. Kiedy wreszcie doczekaliśmy końca, indywidualnie dowiedzieliśmy się o co chodzi, podzielono nas na osiem grup i otrzymaliśmy obiecane kupony na piwo/kolejkę/drinka. W sumie było ich dziewięć, po jednym do każdej knajpy w planie, a ponieważ zostało ich sporo bezpańskich, więc w moje ręce wpadł drugi, ponadprogramowy zestaw. Tak przygotowany mogłem ruszyć w rejs.

Kolejne puby czy kluby były dość zróżnicowane, a miały jedną zasadniczą cechę wspólną - wysokie ceny i niedobre piwo. Szczęśliwie tej nocy nie musiałem nic kupować sam. W zupełności wystarczyły zdobyte kupony. Niestety walory smakowe pozostawiały wiele do życzenia. Tak jak wspomniałem, piwo miało smak wody i taką samą moc, a kolejki, które barmani lali bez pytania o preferencje, smakowały jak ziołowe lekarstwo, ewentualnie doprawione ekstraktem z raczków. To chyba dość popularny trunek w Danii, gdyż w tych dwóch wersjach spotyka się go na każdym kroku. Wśród odwiedzonych knajp znalazły się zarówno dyskoteki, maleńkie puby (sam się dziwię, jak się tam mieściliśmy), a nawet "klubokawiarnia", w której serwowano ciekawe koktajle. Niestety dwa razy dostałem ten sam, bo nie dano mi możliwości wyboru, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Wędrówkę skończyliśmy w dyskotece, z której wydostaliśmy się grubo po czwartej rano i po ponad półgodzinnej drodze do domu, kroki swoje skierowaliśmy do kuchni, celem skonsumowania pożywnej jajecznicy.

Podsumowując, impreza była ciekawa, zobaczyłem zupełnie nowe miejsca (choć pewnie i tak ich nie będę odwiedzał) i poznałem kilka nowych osób. Bawiłem się, chyba jak wszyscy, bardzo dobrze i jak nasz duński zwyczaj nakazuje, w niedzielę obudziłem się grubo po 12. Takich imprez więcej!

sobota, 6 października 2007

Mei Pax ;)

Wreszcie zebrałem się w sobie i zamieściłem zdjęcia mojego duńskiego przybytku. Niewiele ich, ale musi wystarczyć. Teraz pokój nie wygląda na tyle reprezentacyjnie, aby robić w nim zdjęcia ;)

Wygląd mojego pokoju ze skromnego progu.

„Droga na Ostrołękę...” Po lewej: łazienka…

…a w niej umywalka.

Pokój właściwy w stanie pierwotnym, zanim wszystko obróciło się w chaos.

środa, 3 października 2007

Debata

Wreszcie udało mi się obejrzeć debatę, którą przegapiłem w poniedziałek. Z resztą, z tego co zdołałem przeczytać, iTVP nie stanęła na wysokości zadania i tam debaty obejrzeć też się nie dało. Cóż, zawsze pozostaje youtube, który i tym razem nie zawiódł, choć zaskoczony byłem czasem, po jakim program pojawił się w sieci. Przykładowo mecze piłkarskie, czy ich skróty, pojawiają się znacznie szybciej.

Jeśli chodzi o samą debatę, to zgodzić się trzeba z komentatorami, że najwięcej stracił na niej Donald Tusk, dodatkowo obrzucany błotem przez Kaczyńskiego, domagającego się odcięcia PO od ewentualnej koalicji z LiDem. Forma debaty była dość dobrze dopracowana, choć czas powinien być przestrzegany bezwzględnie. W końcu umiejętność debatowania w ściśle określonych regułach też powinna być istotna, poza tym daje szanse na lepsze dopracowanie taktyki. Prowadzący debatę byli dość dobrze dobrani, zabrakło mi konkretnych pytań o program. Tak, jak dwa lata temu PiS zadał bardzo poważny cios swoim programem, choć był to stek kłamstw, bzdur i zwyczajnego lania wody, tak dziś nikt programami się już nie interesuje. PO, która podobno tym razem ma solidnie skonstruowany i spisany program, jak zwykle zostaje w tyle, bo nikt się już tym nie interesuje.

Debata podzielona na trzy części poruszać miała najistotniejsze problemy polityczne. Na pierwszy ogień poszła gospodarka, a pytania zadawała Joanna Wrześniewska. W tej części znacznie lepiej wypadł Kwaśniewski, który dość blisko trzymał się tematu, odpowiadał na pytania, a nawet kąsał pytaniami. Pokazał też, że jest lewicowcem, czego ostatnio po LiDzie czy SLD nie widać, choć to akurat dla mnie duża wada. Na twierdzenia premiera, oczywiście słuszne, o dobrym stanie polskiej gospodarki, odpowiedział, że nie jest to zasługą aktualnego rządu. Kaczyński nie odpowiedział też na pytanie prowadzącej, dotyczące ułatwień w prowadzeniu działalności gospodarczej, ograniczając się do stwierdzeń, że "chcieliby" i jest pakiet Kluski, z którego nota bene niewiele zostało i jak wiele innych pomysłów pozostał w sferze życzeń. Premier mówił też o obniżce składki rentowej i zwiększaniu nakładów na służbę zdrowia, ale chyba kuglował trochę z liczbami (nie mam ochoty teraz tego weryfikować). Tutaj też napotkał "lewy sierpowy" Kwaśniewskiego, który stwierdził, że należało obniżkę przeznaczyć na służbę zdrowia. Na dość oczywisty atak byłego prezydenta, dotyczący potraktowania pielęgniarek, przewodniczący PiS odpowiedział dość słabo, choć lepiej się chyba nie dało, że SLD we Wrocławiu ciągało pielęgniarki za włosy. Nie do końca wiadomo co miał na myśli, ale prawdopodobnie wydarzenia z 2003r., za które odpowiedzialni byli dolnośląscy samorządowcy. Premier wyciągnął też nieco niejasną sprawę Orlenu, ale lider LiDu sparował atak bardzo skutecznie.

Druga część debaty dotyczyła polityki zagranicznej, a prowadzenie jej powierzono Monice Olejnik. Spotkałem się z głosami, że prowadziła ją źle, ale ja tak nie uważam. Choć momentami się gubiła, a później zarzucano jej przerywanie, uważam, że po prostu utrzymała swój styl, w którym nie pozwala politykom schodzić z tematu, równocześnie zadając bardzo niewygodne pytania. Fanatyczni prawicowcy oczywiście tego nie rozumieją. Tutaj debata stała już na niższym poziomie, może też dlatego, że polityka zagraniczna jest trudna do zweryfikowania. Jak słusznie stwierdził Kwaśniewski, rząd twierdzi, że jest lepiej traktowany na Zachodzie, podczas gdy nie ma porównania, bo "w bagażu" z prezydentem nie jeździł. Kaczyński niechętnie odpowiadał na dość szczegółowo zadane przez Olejnik pytania, a eskalacją była odpowiedź, że o to, który z ministrów spraw zagranicznych był sowieckim agentem, należy pytać Macierewicza. Przecież Macierewicz sam na stanowisko się nie mianował! Premier ponosi niemal pełną odpowiedzialność za swoich podwładnych. Z drugiej strony propagandowo chwyt bardzo dobry - nie podważa zdania swojego człowieka, a równocześnie go nie podziela. Ciemny lud to kupuje.

Trzecią część debaty, dotyczącą ustroju państwa poprowadził Krzysztof Skowroński. Rozmowa dotknęła problemów układów politycznych, Kwaśniewski wytknął jawne kłamstwa PiSu, Kaczyński bronił się jak zwykle - biedny niewinny PiS został siłą wepchnięty w koalicję z Samoobroną. Premier skutecznie kontratakował ułaskawieniami, które wydał prezydent, czyniąc go w tej kwestii niemal bezbronnym. Twierdzenia, że miał do tego prawo są tyle oczywiste, co nieskuteczne. Z tej części chyba najmniej jest warte uwagi, gdyż było to właściwie powtarzanie konwencyjnej propagandy.

Całość debaty nie była zbyt porywająca, trzecią część oglądałem wyraźnie znudzony, widząc coraz mniej argumentów. Oceniać wynik można na trzy sposoby. Jeśli patrzeć na debatę pod względem kampanii wyborczej i związanej z tym propagandy, która wcale nie musi mieć nic wspólnego z prawdą, właściwie był remis. Nie sądzę, aby wielu zwolenników jednej czy drugiej opcji zmieniło zdanie, gdyż posługiwano się od dawna znanymi argumentami. Pod względem merytorycznym, jak i zasad samej debaty, za zwycięzcę należy uznać Kwaśniewskiego, choć zwycięstwo było bardzo niewielkie. Zachowywał się bardziej swobodnie, starał się wytaczać bardziej konstruktywne argumenty, nawet jego żarty były lepsze. U premiera źle wyglądały sytuacje, w których uderzał bardzo silnie, ale zaraz uśmiechał się do swoich sympatyków. Dla mnie są to zagrania pod publikę i bardzo tracą na wiarygodności, choć mogły być bolesne dla przeciwnika. Trzecie spojrzenie, to mój całkiem subiektywny odbiór rozmówców. Kaczyński jak zwykle powtarzał swoją propagandę, w której ilość prawdy nie ma większego znaczenia. Nawet jeśli często ma rację, to swoimi cynicznymi kłamstwami zdecydowanie podkopał swoją wiarygodność. Kwaśniewski zachowywał się poprawnie, jako osoba nawet u mnie zyskał, ale ciąży na nim lewicowość, która na pewno powstrzyma(łaby) mnie od oddania głosu na LiD, choć niedawno zacząłem się nad tym zastanawiać.

Patrząc na zaprezentowany obraz dwóch z trzech czołowych partii, pozostaje czekać na prawdziwą prawicę w sferze gospodarki połączoną ze skrajnie lewicowym podejściem do obyczajowości.

poniedziałek, 1 października 2007

MS "Kura"

Do nowego sytemu wydanego przez Microsoft od początku podchodziłem sceptycznie. Mimo, że od premiery minęło chyba już grubo ponad pół roku, moje doświadczenia z tym produktem są bardzo skromne. Wychodzę z założenia, że mój XP działa za dobrze, żeby go wymieniać. Ponadto Vista jak wiadomo ma znacznie większe wymagania, które są nieproporcjonalnie większe od korzyści jakie dać może nam nowy system. W oczy od razu rzuca się odświeżony wygląd okienek. Trochę krągłości, trochę przezroczystości, całość robi całkiem przyjemne wrażenie. Ale co z tego, skoro efekty wydłużają czas pracy, menedżer plików jak był bezużyteczny, tak bezużyteczny pozostał. Trudno znaleźć jakieś rewolucyjne rozwiązania i chyba prawdą jest często powtarzana opinia, że po pierwszym, albo dwóch service packach, będzie to system bardzo dobry. Właściwie nasuwa się analogia z XP. Z początku też był strasznie dziurawy, pożerał za dużo zasobów i wszyscy wieszali na nim psy. Jednak czas poszedł do przodu, a system - poza service packami - nie, więc żarłoczność przestała być problemem. Kiedy XP wchodził do sprzedaży wysokim standardem było 256MB RAM, na których praca z XP rzeczywiście jest mordęgą. Dziś, kiedy w dobrym obyczaju jest 1GB nie stanowi to już problemu.

Rewolucyjna miała być też poprawa bezpieczeństwa systemu. Słychać było nawet głosy, że producenci oprogramowania antywirusowego wpadają w panikę, bo wraz z wejściem Visty znikną wirusy. Jak wygląda to w rzeczywistości? W kwestii wirusów niewiele się zmieniło, nadal potrzebne są programy antywirusowe, a z niektórymi nie radzi sobie nawet uznawany często za najlepszy, Norton Antivirus. Poprawa bezpieczeństwa ograniczyła się chyba do irytujących pytań pojawiających się bez przerwy, gdy tylko zacznie robić się coś w Panelu Sterowania. Chyba nie tędy droga.

Niezwykle istotna część dzisiejszego systemu operacyjnego, przeglądarka, również miała być rewolucyjna. Jednak jak przekonałem się już parę miesięcy temu, rewolucji żadnej nie ma. Wprowadzone zostały mechanizmy od kilku lat z powodzeniem wykorzystywane w przeglądarkach opartych na Netscape'ie czy nakładkach na IE. Oczywiście przeglądarka Microsoftu nie utrzymuje też standardów, które MS współtworzy, ale do tego przyzwyczajają nas od lat.

Na koniec zaznaczam, że nie przeprowadziłem intensywnej analizy Visty, a skromne doświadczenie nabyłem próbując pomóc ludziom, którym system zaczął się sypać.

Kobiety nienawidzą mężczyzn i gardzą nimi

Swego czasu trafiłem na ciekawy tekst, pochodzący ponoć z "Wprost". Nie ze wszystkim da się zgodzić, ale w ciekawy sposób pokazuje inną stronę medalu, o który walczą (przynajmniej niektóre) feministki. Mówiłem o tym nie raz, choć tutaj pojawiają się konkretne argumenty i autorytety. Do artykułu dodałbym jeszcze hipotezę, że często to kobiety dyskryminują inne kobiety, a nie jest to tylko dziełem jakiegoś męskiego szowinizmu i chyba słuszne spostrzeżenie, z którym kiedyś się zetknąłem, że wśród kobiet szeroko rozumiana inteligencja ma mniejsze odchylenie standardowe, a tę samą medianę czy średnią. Drugi argument tłumaczy mniejszą ilość kobiet wśród naukowców czy kadry profesorskiej.

We współczesnej kulturze kwitnie mizoandria, czyli pogarda dla mężczyzn.

Jest oczywiste, że obecnie mężczyznom żyje się ciężej niż kobietom, tylko nie wolno im się skarżyć, jak to czynią kobiety. Czym bowiem jest feminizm, jak nie jednym wielkim lamentem nad rzekomo strasznym losem kobiet? - pyta Martin van Creveld, izraelski historyk. Van Creveld opublikował niedawno książkę "Płeć uprzywilejowana", w której twierdzi, że również w poprzednich stuleciach kobietom żyło się łatwiej niż mężczyznom. Cieszyły się względnym bezpieczeństwem w czasach, gdy było ono deficytowe, nie ryzykowały życia na wojnach i rzadziej głodowały. "W dawnych czasach same kobiety nie chciały równouprawnienia w pracy, bo zarobkowanie nie było uważane za żaden przywilej - stwierdził van Creveld w wywiadzie dla niemieckiego tygodnika "Focus".

Paradoksalnie, dyskryminacja mężczyzn wychodzi na jaw, jeśli się wsłuchać w argumenty feministek. To, co przez wieki było uznawane za naturalny podział ról między kobietami i mężczyznami, feministki traktują jak przedmiot przetargu. Albo nie godzą się na wypełnianie tych obowiązków wcale, albo wykonują je w zamian za wymierne korzyści. Efekt jest taki, że mężczyźni coraz częściej zastanawiają się, jaki sens ma zakładanie rodziny i ciężka praca pod dyktando żon i partnerek, a często na ich potrzeby. Arnold Toynbee, znany brytyjski historyk, już pod koniec lat 60. zauważył, że od czasów Heleny trojańskiej kobiety tak potrafią manipulować mężczyznami, aby byli orężem w rozwiązywaniu inicjowanych przez nie konfliktów. "To kobiety najbardziej korzystały z łupów wojennych zdobywanych przez mężczyzn, dlatego na rękę było im wysyłanie mężów, ojców i braci na wojny. Im więcej tych łupów zgromadziły, tym bardziej mężczyźni musieli ich potem bronić" - pisał Toynbee.

Mężczyzna do pracy

Jeszcze nie ucichła awantura wywołana przez publikację książki Martina van Crevelda, a na rynku pojawiło się niemal identyczne w tonie dzieło niemieckiego publicysty Arne Hoffmanna "Czy kobiety są lepszymi ludźmi?". Hoffmann skrzętnie zgromadził dowody uprzywilejowania kobiet we współczesnym świecie. Wcześniej o dyskryminacji mężczyzn pisał socjolog Warren Farrell, autor m.in. "Mitu męskiej siły".
- Wzrastające uprzywilejowanie kobiet to proces zachodzący niemal we wszystkich zamożnych społeczeństwach. Mężczyźni muszą pracować coraz więcej, podczas gdy kobiety tylko wtedy, gdy mają na to ochotę. Efekt jest taki, że coraz więcej kobiet tworzy swoistą nową klasę próżniaczą. Najwyższy czas przywrócić równowagę w społeczeństwie, bo stracą na tym i kobiety, i mężczyźni - twierdzi Farrell.

Wszystkim tym, którzy uważają, że van Creveld, Hoffmann czy Farrell prezentują feminizm ? rebours, ten ostatni proponuje spojrzenie na świat z męskiego punktu widzenia. To mężczyźni wolniej niż dziewczynki dojrzewają, więc trudniej się przystosowują do przypisanych im ról społecznych. Nic dziwnego, że aż 90 proc. nastolatków nadużywających alkoholu i biorących narkotyki to właśnie chłopcy.

Dorośli mężczyźni mają już tylko gorzej. Ponieważ ciężej pracują i mają mniej czasu na dbanie o własne zdrowie (kobiety chodzą do lekarza dwa razy częściej niż mężczyźni), trzykrotnie częściej zapadają na choroby serca i układu krążenia, prawie dwukrotnie częściej padają ofiarami raka płuc. W krajach rozwiniętych panie żyją przeciętnie o 6-7 lat dłużej niż mężczyźni (w Polsce - o osiem lat dłużej). Jeszcze w 1920 r. ta różnica wynosiła rok na korzyść kobiet. - Już widzę krzyk, jaki by się podniósł, gdyby ktoś publicznie ogłosił dofinansowanie z publicznych pieniędzy programów przedłużenia życia mężczyzn do wieku osiąganego przez kobiety. A przecież bez żadnych protestów przechodzą programy terapii hormonalnej dla kobiet po menopauzie czy programy zwalczania raka piersi - mówi Warren Farrell. Dane amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia wskazują, że na typowo kobiece choroby przeznacza się średnio dwukrotnie więcej środków publicznych niż na zwalczanie schorzeń będących męską domeną.

Mężczyźni umierają wcześniej niż kobiety, ale na emeryturę przechodzą pięć lat później niż one (w Europie jedynie w Niemczech przeforsowano zrównanie płci w tym względzie). Kobiety skarżą się, że są wynagradzane gorzej niż mężczyźni (w USA zarabiają o 24 proc. mniej, w Polsce - o ponad 30 proc.), jednak z danych Departamentu Pracy USA wynika, że powodem jest głównie to, iż mężczyźni pracują ciężej. W USA mężczyźni spędzają w pracy przeciętnie 22 godziny miesięcznie więcej niż kobiety. To pracownicy płci męskiej w 90 proc. biorą nadgodziny. To mężczyźni wykonują 87 proc. prac w szkodliwych warunkach, to oni w 93 proc. padają ofiarami wypadków w pracy.

Przepracowanym mężczyznom coraz trudniej też sprostać erotycznym pragnieniom kobiet. Na lęki na tle seksualnym cierpi 30 proc. Polaków (o jedną czwartą więcej niż Polek). - Nigdy wcześniej przez gabinety psychologów nie przewijało się tylu sfrustrowanych mężczyzn - twierdzi dr Zbigniew Izdebski, seksuolog.

Punkty za kobiecość

Feministki domagają się coraz większego udziału kobiet we władzy. W Niemczech nawet prawicowa CDU zdecydowała się na przyjęcie zasady, że połowa miejsc w parlamencie zdobytych przez tę partię powinna przypadać kobietom. Tymczasem panie stanowią jedną trzecią członków tego ugrupowania, więc 50 proc. miejsc w Bundestagu oznacza ich polityczną nadreprezentację. Wobec kobiet stosuje się system kwotowy przeniesiony z USA. Tam jednak kwoty były pomysłem na przełamanie upośledzenia w życiu publicznym czarnych Amerykanów, których z powodów rasowych nie dopuszczano do wielu stanowisk. Przeniesienie systemu kwotowego do firm czy parlamentów jest wyrazem tchórzostwa wobec feministek. - Kobiety są niedoreprezentowane także wśród kanalarzy, ale dziwnym trafem w tej profesji nikt się kwot nie domaga - kpi Arne Hoffmann.

Feministki żądają coraz szerszego dostępu kobiet do armii i ich postulaty są realizowane: w armii USA już co siódmy żołnierz jest kobietą. Nie zmienia to jednak faktu, że na froncie kobiety nadal wykonują drugorzędne zadania. Martin van Creveld, który jest nie tylko historykiem, ale i ekspertem w sprawach wojskowości, zauważa, że podczas II wojny światowej w ZSRR utworzono specjalną jednostkę kobiecą, lecz zanim dotarła ona na front, pięć szóstych żołnierek zdezerterowało. W Izraelu podczas wojny Jom Kippur kobiety w męskich oddziałach walczyły ramię w ramię z mężczyznami, ale ich obecność na froncie tylko prowokowała Arabów do desperackich działań. Uważali oni bowiem za hańbę poddanie się kobietom. Ponadto mężczyźni walczący razem z kobietami przede wszystkim starali się je ochraniać, zamiast skupić się na atakowaniu wroga.

Mężczyzna = przestępca

W sądach wszystkich cywilizowanych krajów kobiety są karane łagodniej niż mężczyźni popełniający te same przestępstwa. W Wielkiej Brytanii uniewinnionych zostało 23 proc. kobiet oskarżanych o zabójstwo, podczas gdy wśród mężczyzn ten odsetek nie przekroczył 4 proc. - Kobiety zawsze przedstawia się jako ofiary systemu represji zbudowanego przez mężczyzn - mówi Arne Hoffmann.

Badania dowodzą, że dzieci wychowane przez samotnych ojców lepiej sobie radzą w późniejszym życiu niż dzieci samotnych matek (w Polsce takie badania przeprowadziła prof. Maria Jarosz, socjolog z PAN). Jednak to właśnie matki są uważane za predestynowane do roli opiekuna potomstwa. W sprawach o przyznanie opieki nad dzieckiem po rozwodzie panowie przegrywają na całym świecie. W Wielkiej Brytanii w 91 proc. spraw dziecko zostaje przy matce, w Polsce ten odsetek wynosi 97 proc.
- Nawet w policji, gdzie przecież dominują mężczyźni, pokutuje przekonanie, że wina zawsze leży po stronie mężczyzny - mówi Krzysztof Łapaj, przewodniczący Stowarzyszenia Obrony Praw Ojca.

Sprawcy przemocy domowej również nie są wyłącznie płci męskiej: z badań Polskiej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych wynika, że ofiarami przemocy ze strony partnerów pada 12 proc. kobiet, ale jednocześnie 9 proc. mężczyzn to ofiary przemocy ze strony pań. W Wielkiej Brytanii mężczyźni są o 30 proc. częściej ofiarami domowej przemocy niż kobiety, zaś w Nowej Zelandii - o 50 proc. częściej.
- Billboardy z wizerunkiem kobiety z podbitym okiem i podpisem "... bo zupa była za słona" czy plakaty Centrum Praw Kobiet z mężczyzną za kratami i hasłem "Przemoc wobec kobiety jest przestępstwem" uczulają opinię publiczną na problem przemocy w rodzinie, ale jednocześnie zrównują pojęcia mężczyzna i przestępca, co jest oczywistym nadużyciem - twierdzi Robert Kucharski, jeden z twórców portalu W Stronę Ojca.

Paul Nathanson i Katherine Young, amerykańscy socjologowie, w książce "Spreading Misandry: The Teaching of Contempt for Men in Popular Culture" ("Rozkwit mizoandrii: lekcja pogardy wobec mężczyzn w kulturze popularnej") wyliczają liczne antymęskie reklamy i filmy, w których mężczyzna jest patologicznym mordercą albo po prostu pożałowania godnym fajtłapą. Young i Nathanson twierdzą, że w popkulturze lat 90. kilkakrotnie wzrosła liczba antymęskich stereotypów.

Zemsta kobiet

Reakcją na zjawisko mizoandrii są ruchy i stowarzyszenia w obronie męskiej czci, które nie chcą jednak powielać bojowej retoryki feministek. - Na początku trzeba trochę przejaskrawić problemy dyskryminacji mężczyzn, żeby do kobiet dotarło, że rzekoma męska dominacja w świecie to powielany bezrozumnie przesąd - mówi Warren Farrell. O tym, jakie wpływy mają kobiety, przekonał się Arne Hoffmann. Z maszynopisem swojej książki "Czy kobiety są lepszymi ludźmi?" odwiedził aż 80 wydawców, zanim znalazł odważnego, który zdecydował się na publikację. Z kolei Warren Farrell po wydaniu "Mitu męskiej siły" został okrzyknięty reakcjonistą, a jego artykuły były odrzucane, chociaż wcześniej był jednym z ulubionych autorów. Skoro mężczyźni są tak uprzywilejowani, jakim sposobem tak łatwo dają się dyskryminować.