środa, 8 sierpnia 2007

Bieszczadzkie wędrówki

Na blogu tym już dawno pojawić się powinien trzeci i ostatni odcinek mojej recenzji książki Richarda Dawkinsa, jednak na parę dni od komputera i cywilizacji (przynajmniej jej medialnej części) oderwał mnie wyjazd w Bieszczady. W górach, jak to w górach, znów było rewelacyjnie. Czasem trudno wyobrazić sobie co jest w nich tak przyciągającego i choć nie jestem wielkim miłośnikiem pięknych czy romantycznych krajobrazów, najlepiej wypoczywam właśnie męcząc się w górach. Jednak zaczynając od początku.

Ponieważ byłem największym zapaleńcem i pomysłodawcą wyprawy, spadła na mnie odpowiedzialność zaplanowania całego wyjazdu. A to okazało się nie tak proste jak możnaby tego oczekiwać. Szczęśliwie żyjemy w dobie powszechnego dostępu do informacji, więc niezbędne czynności można wykonać sprzed ekranu komputera. Jednak zaplanowana trasa od początku zaczęła nastręczać problemów. Połączenia kolejowe z Krakowa z takimi miejscowościami jak Sanok czy Zagórz są rzadkością, nie mówiąc już o dalszej trasie do Komańczy, gdzie PKP dociera tylko w weekendy, a komunikacja autobusowa dwa razy dziennie. Plan dotarcia na miejsce rankiem i wyruszenia do Cisnej spalił na panewce i musieliśmy zdecydować się na nocleg w schronisku we wspomnianej Komańczy. Schronisko nota bene leży przy samym klasztorze nazaretanek, gdzie internowany był prymas Wyszyński.

W drogę z Krakowa wyruszyliśmy o 4.40 nad ranem, a przed południem znaleźliśmy się w Sanoku, gdzie spoczywając nad Sanem czekaliśmy na dalsze połączenie. Wreszcie przed 16 wysiedliśmy z wagonu ciągniętego przez spalinową lokomotywę na peron, którego nie ma. Stacja Komańcza Letnisko składa się z tablicy i bodaj niewielkiego budynku o niewiadomym przeznaczeniu. Być może była tam kiedyś kasa, dziś wyglądał na opuszczony. Z pociągu wysiada się wprost w wysoką trawę, a jedyna droga dalej to ścieżka o szerokości jednego turysty bez plecaka. Jednak przynajmniej do schroniska było blisko. Samo schronisko okazało się dość przyjemne. Niewielka, ale, jak to w schroniskach, przytulna sala i kilka stołów na tarasie. Zakwaterowanie niedrogie, w niewielkich 5-osobowych domkach. Jedyną wadą była lekko zażelaziona woda, jednak wybierając się w góry, nie oczekuję królewskich warunków. Chodzi raczej o dach nad głową i ciepłą wodę za jak najniższą cenę i ten postulat został spełniony. Popołudnie spędziliśmy na scieżce dydaktycznej wokół Komańczy, która miała być rozgrzewką przed wyprawą do Cisnej.

Niestety w poniedziałek aura spłatała nam figla. Niemal przez cały dzień padało i podjęliśmy bolesną decyzję o odwołaniu trasy i czekaliśmy w schronisku do wieczornego autobusu w kierunku Cisnej. Tutaj powstała pierwsza, wiekopomna niemal edycja gry Osadnicy w wersji turystycznej, która przepełniła nas dumą i okazała się całkiem udaną, niewiele ustępującą oryginałowi i to tylko w kwestii wygody grania. Wieczorem pozostało nam tylko uzupełnić zapasy i wyruszyć do Cisnej. Tam zakwaterowaliśmy się w schronisku Okrąglik, gdzie warunki były wręcz rewelacyjne. Czysty, ciepły pokój, wygodne łóżka, prysznic z gorącą wodą i altanka, w której rozpaliliśmy ognisko. Sam ogień był dużym osiągnięciem, gdyż nie mieliśmy nic, co nadawałoby się na rozpałkę i za takową musiały posłużyć tylko zapałki, w które akurat byliśmy wyposażeni bardzo obficie. Wieczór minął nam na kiełbasce, piwku i płonącej stercie drewna. Tylko gitary brakowało.

Kolejny dzień wyprawy to trasa z Cisnej do Wetliny. Niezbyt długa czy forsowna, bardzo dobra jak na początek. Niestety niemal przy końcu trasy, gdy od celu dzieliło nas może 30 minut drogi, zabłądziliśmy i nadrobiliśmy kilka kilometrów, a wszystko z powodu bardzo niewyraźnego oznakowania szlaku. W Wetlinie schronisko PTTK okazało się najmniej wygodne. Łóżka były gorsze, łazienka bardzo daleko, toalety cuchnące, a pod prysznicem problemy z ciepłą wodą. Ogólnie warunki niezachęcające, ale na jedną noc do zaakceptowania.

W środę mieliśmy przejść do Ustrzyk Dolnych, jednak pojawiły się problemy z dyscypliną i rozstaliśmy się na początku szlaku. Jako jedyny, z nieco odciążonym plecakiem wybrałem się zielonym szlakiem przez Małą i Wielką Rawkę. Pozostali na miejsce dotarli busem i zdecydowali się tylko na krótki spacer tym samym szlakiem. Ja tymczasem, korzystając z okazji postanowiłem sprawdzić swoje możliwości. Wynik był dla mnie całkiem zadowalający. Trasa, która według mapy miała prawie 6h (a to i tak czas krótszy, niż ten na oznakowaniach), zajęła mi tylko 4,5h, przy czym kilkanaście minut straciłem na kilkukrotne przebieranie się, czy robienie zdjęć. Stwierdziłem, że nie jest z moją kondycją najgorzej, w trasie wypiłem bardzo niewiele, a największym problemem fizycznym okazały się otarcia na stopach, a po dotarciu do schroniska ból więzadeł pobocznych, spowodowany biegiem, bardzo obciążającym kolana. Tak minął najcięższy dzień, a wieczór spędziliśmy w godnej polecenia knajpie przy schronisku Kremenaros, gdzie się zatrzymaliśmy. Warunki noclegowe również były dobre, a jedyną wadą była bardzo niestabilna temperatura wody pod prysznicem.

Następnego dnia wybraliśmy się na Tarnicę. Trasa miała być krótka, a my wyjątkowo się nie spieszyliśmy. Po spokojnym dotarciu na szczyt wdaliśmy się w czasochłonną dysputę polityczną, a gdy zeszliśmy z góry i obraliśmy nieco dłuższą drogę powrotną, w dodatku wymagającą powrotu na ostatni autobus, okazało się, że jesteśmy solidnie spóźnieni. Nic nie działa tak dyscyplinująco, jak perspektywa przejścia dodatkowych 5 kilometrów. Wszyscy bez większego marudzenia przyspieszyli, włączając w to zbieganie ze szczytów. Zdążyć nam się udało, nawet mieliśmy ok.15 minut rezerwy. Trasa powrotna pokazała, że jednak da się chodzić znacznie szybciej, nie pić tyle ile dotychczas (zabrakło nam wody) i robić znacznie mniej postojów. Kolejny wieczór to już pożegnanie z Bieszczadami, piwo wśród dźwięków dobrej muzyki i karty oraz wspomnieni Osadnicy. Schronisko Kremenaros, choć najdroższe ze wszystkich przez nas odwiedzonych warte jest odwiedzenia. Obsługa jest bardzo przyjazna, pokoje ładnie odnowione, knajpka o niemal niepowtarzalnym klimacie i tylko problemy z wodą pod prysznicem.

Na piątek przypadł nam już powrót dalekobieżnym autobusem bezpośrednio z Ustrzyk Górnych do Krakowa. Podróż z początku bardzo męcząca z powodu licznych serpentyn i nierówności, od Sanoka przebiegała już spokojnie i popołudniem dotarliśmy spowrotem do Krakowa.

Podsumowując, wyjazd należy zaliczyć do udanych, choć o to nie trudno. Zabrakło tylko jednego dnia na przejście przepięknej Połoniny Caryńskiej, a może i Wetlińskiej. Musiałem zadowolić się tylko widokiem tego grzbietu z Małej i Wielkiej Rawki. Odkryciem okazało się piwo Leżajsk, którego smak jest znacznie bardziej wyrazisty, kiedy podawane jest ciepłe, natomiast bardzo silnie schłodzone traci wiele ze swojego niewątpliwego uroku. Gdyby nie zbliżający się termin wyjazdu, z pewnością Bieszczady odwiedziłbym w tym roku ponownie, przy okazji odwiedzając festiwal Bieszczadzkie Anioły. Niestety, może w przyszłym roku…

1 komentarz:

Unknown pisze...

to gdzie te zdjecia mozna ogladac? :)