wtorek, 28 sierpnia 2007

Witaj Danio!

Jak niektórym wiadomo, od pół roku wybierałem się do Danii i wreszcie nadszedł na mnie czas. Postanowiłem, że będę wszystko skrzętnie notował na tym blogu, z jednej strony, aby móc łatwo dzielić się wrażeniami z zainteresowanymi osobami, a z drugiej aby mieć solidną pamiątkę i nie dać się mojej sklerozie, a właściwie niewielkiemu przywiązaniu do mniej istotnych zdarzeń. Nieco niechętnie zabrałem się teraz za pisanie, ale zdopingował mnie fakt, że mam już materiał na kolejny wpis. Ale zaczynając od początku (chyba nadużywam tego zwrotu)

Niemal w samo południe 24 sierpnia stawiłem się z wielką walizką i znacznie mniejszym plecakiem na dworcu autobusowym w Częstochowie. Szczęśliwie udało się znaleźć bezpośrednie połączenie do Danii (przynajmniej w założeniu). W połowie pustym autokarem pomknąłem w kierunku Wrocławia, przez który prowadziła trasa. Okazało się, że czeka tam nas przesiadka, której nijak się nie spodziewałem. Do Wrocławia w autokarze strasznie trzęsło, ale to zasługa wspaniałych polskich duktów (to słowo pięknie oddaje ich stan, gdyż droga bywa semantycznym nadużyciem; ale po co ja to piszę, przecież wszyscy to wiedzą). Po małym zamieszaniu na dworcu ruszyliśmy w kierunku Berlina, gdzie, jak się okazało miała mieć miejsce kolejna przesiadka. Szczęśliwie ten sam autobus jechał dalej do Aarhus przez Kolding, więc mnie to nie dotyczyło. Kilkugodzinną podróż umiliły dwa filmy i towarzystwo współpasażerki, niestety niezbyt ciekawej ni urodziwej, która zmierzała do Oslo. Po przymusowym postoju w stolicy Niemiec ruszyliśmy w dalszą drogę, która jednak trwała dłużej niż planowałem, choć nie zrobiło mi to wielkiej różnicy. Czekałem na pociąg tyle samo czasu ile zamierzałem, a przynajmniej o bardziej ludzkiej godzinie obudziłem osobę, która miała się mną zająć.

Już w Kolding, gdzie przesiadałem się na pociąg zasmakowałem nowego kraju. Dworzec niestety został na noc zamknięty, więc czekać musiałem na peronie. Nieprzyjemną niespodzianką był problem z zakupieniem biletu. Polka, która wysiadła z tego samego autokaru i czekała na tym samym peronie, powiedziała mi (choć nie mam pewności czy to prawda), że nie ma możliwości kupienia biletu u konduktora, a jazda bez niego kosztuje 300 koron. Jedynym źródłem biletów pozostał więc automat, który niestety przyjmował jedynie monety, a tych oczywiście w kantorze nie dostałem. Szczęśliwie na peron przyszli też dwaj Duńczycy, prawdopodobnie wracający z jakiejś knajpy i jeden z nich rozmienił mi 50 koron na monety, i dorzucił jeszcze 2 w prezencie. Niestety bilet kosztował 78Kr, więc musiałem zdobyć jeszcze prawie 30, oczywiście drobnymi. Przed dworcem otwarty był mały lokal z pizzą i jakimiś kebabami, niestety właściciel, chyba Turek, nie okazał się już tak uczynny i po prostu rozmienić pieniędzy nie chciał. Musiałem kupić półlitrową colę za przerażającą z polskiej perspektywy kwotę 16 koron, czyli ponad 8zł. Ze zdobytymi drobniakami wróciłem na dworzec, niestety to nie był koniec problemów. Jedna moneta, 20Kr wyjątkowo nie spodobała się automatowi i za nic nie chciał jej przyjąć. Już obawiałem się, że przyjdzie mi dać się oskubać po raz kolejny, ale ci sami Duńczycy wybawili mnie z opresji. Jeden z nich zapłacił za mój bilet kartą, a ja dałem mu pieniądze. Gdybyśmy zrobili tak od razu, byłoby znacznie mniej zachodu, ale ważne, że teraz zostało mi tylko czekać na pociąg.

Gdy wreszcie dotarłem do Esbjergu poszedłem zadzwonić i oznajmić, że jestem na miejscu. Automat okazał się niewiele mniej pazerny od Turka i za krótką rozmowę skasował mi 10 koron (5 poszło chyba na początek połączenia). Odczekałem swoje i wraz z opiekunką (śmiesznie to brzmi, jakbym miał ze 3 lata) pojechałem taksówką do akademika. Taksówkarz również nie był zbyt tani, ale tego akurat się spodziewałem. Na szczęście nie ja płaciłem. W perspektywie 18Kr, które kosztuje zwykły bilet autobusowy, nieco ponad 100Kr za kurs z akademika i spowrotem nie jest takie przerażające. Wreszcie zostałem zaprowadzony do pokoju i mogłem udać się na zasłużony spoczynek. Sam pokój jest rewelacyjny, prawie jak w hotelu. Ok. 12m kw., do tego własna łazienka i niewielki przedpokój, wygodne łóżko, duży stół, regał, szafa i spory fotel. Całkiem nieźle. Niestety na razie nie mam dostępu do Internetu i jeszcze trochę będę musiał na niego zaczekać. Na uczelnię mam rzut beretem, co na pewno będzie dużą zaletą.

Przez 2 dni wiele nie zobaczyłem, zważywszy, że był to weekend i nie miałem nikogo, kto posłużyłby mi za przewodnika. Dwa razy dotarłem do sklepów (różnych), niestety ceny nie są zbyt zachęcające. W sobotę po południu przeszedłem pół miasta zanim trafilem na otwarty i jedyne co nadawało się tam do jedzenia to płatki i mleko. Na półkach nie było żadnych cen, a rachunek okazał się słony. Prawie 50 koron, a właściwie nic nie kupiłem. Następnego dnia znalazłem winowajcę - płatki są diabelnie drogie. W innym miejscu, o nieco przyzwoitszych cenach to samo półkilowe pudło kosztowało ok. 30Kr, więc niemało. Niestety nie zauważyłem zbyt wielu rzeczy w przystępnych cenach, to co pamiętam to banany, nektarynki, ogórki, jeden rodzaj topionego sera, mleko, mrożone warzywa i takiż filet z kurczaka. Ponadto kilka rodzajów piwa, ale pierwszy wypróbowany okazał się totalną klapą. Reszta jest znacznie droższa niż w Polsce, łącznie z marnym chlebem, bardzo podobnym do tego na Wyspach.

Dziś poznałem pierwszych studentów z innych krajów, ale to już materiał na kolejny wpis.

Brak komentarzy: