wtorek, 28 sierpnia 2007

Pierwsze znajomości

W Esbjergu przyszedł czas nawiązywania znajomości, przyszedł więc też czas na kolejny post. Wczorajszy dzień był całkiem udany, a nawet pouczający. Po raz pierwszy zasmakowałem tzw. cultural clashes, czyli po prostu różnic kulturowych.

Okazja do zapoznania się z nowymi ludźmi nadarzyła się całkiem przypadkowo. Po prostu zgarnęli mnie z korytarza, gdy siedziałem przy kompie, pisząc maile. Grupa już znała się od paru dni, a w jej skład wchodziły 3 Turczynki, jeden Turek i Słowaczka. Później dołączył do nas jeszcze jeden Polak, którego miałem okazję poznać już wcześniej. Powiedzieli, że idą do centrum, więc nie było sensu siedzieć przy komputerze - spacer w nowym towarzystwie na pewno nie zaszkodzi. Od razu zdziwił mnie kierunek, w którym poszliśmy. Wiedziałem, że jednak nie idziemy do centrum, ale z Turkami trudno było się dogadać. Niestety angielski kaleczą dość ostro i dużo rozmawiają między sobą, po swojemu. Dołączyli do nas jeszcze dwaj Holendrzy, z czego jeden chyba irańskiego pochodzenia i udaliśmy się w nieznanym kierunku. Następnie nabrałem przekonania, że idziemy coś zjeść. Była mowa o jakichś kebabach czy pizzy, ale ostatecznie okazało się, że idziemy do jakichś znajomych albo rodziny wspomnianego Turka. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zaproszono nas wszystkich do mieszkania, a było nas dziewięcioro. Poczęstowano ciastkami, herbatą i colą, aż zaczęła się gorsza część dnia. Turcy, jako że słabo radzą sobie z angielskim cały czas nawijali po turecku. Do tego dość głośno, na tyle, że miałem problem ze zrozumieniem nielicznych zdań padających po angielsku. Wynudziłem się setnie, ale zaobserwowałem kilka szczegółów różniących poszczególnych ludzi, a może i kultury. Już same szklanki, w których podawana była herbata były charakterystycznie tureckie, kształtem przypominające wazoniki. Turcy nie wyjmowali łyżeczki ze szklanki, do tego część z nich mieszając strasznie nimi dzwoniła. Ciężko stwierdzić, czy taka jest norma kulturowa, czy też po prostu nie dbali o maniery, ale to rzuciło mi się w oczy. Póżniej dowiedziałem się, że wysoce niestosowne byłoby samodzielne opuszczenie towarzystwa, nie licząc oczywiście wyjścia do toalety. Do tego szczególnie dziwnie odebrałem rozmowę cały czas w ich języku, choć zdecydowana większość z nas znała angielski. Na własnej skórze poczułem co oznacza powiedzenie siedzieć jak na tureckim kazaniu. W języku tym nie tylko słowa, ale głoski są zupełnie inne niż te, do których przyzwyczaja nas Europa. Spotkanie trwało grubo ponad półtorej godziny, ale wreszcie się skończyło. Zostało doświadczenie, może niezbyt przyjemne, ale na pewno nieco pouczające.

Dalsza część integracji miała miejsce wieczorem, a zaczęła się dość przypadkowo, gdyż zostałem poinformowany dopiero, gdy impreza, a właściwie kolacja dopiero się zaczynała. Sama impreza nie była niczym specjalnym, ale bardzo pozytywnym. Przypadkiem jedna z Turczynek miała urodziny, więc zaśpiewaliśmy "Happy Birthday" i dostała lekko kiczowaty, maskotkowaty i grający tę samą melodię kwiatek. Muzyka, gadka-szmatka, łamana angielszczyzna części przyjezdnych, później maleńki parkiet, a wszystko w kuchni. Swoją drogą rewelacyjne miejsce na imprezy. Udało się zgadać w kilka osób chętnych do grania w piłkę, trochę pogadaliśmy na błahe tematy, najwięcej chyba o piłce. Jednak piłka łamie wszelkie granice.

Dziś pojechaliśmy autokarem do jakiegoś niedalekiego miasta załatwić sprawy tutejszego dowodu osobistego, a jutro już zaczynam zajęcia. Muszę też zdecydować, czy chcę dołączyć do 1 czy 3 semestru, ale chyba nie będę zbyt ambitny. Na 1 na pewno będę się sporo nudził, ale z 3 mógłbym sobie nie poradzić. Mam nadzieję, że zaoszczędzony czas uda mi się przeznaczyć na samodzielną naukę. Czas pokaże.

Brak komentarzy: