wtorek, 11 września 2007

Rowerem po Esbjergu

Dziś wreszcie wybrałem się na planowaną od dawna wyprawę. Doprowadzony do przyzwoitego stanu rower posłużył mi za środek lokomocji i ruszyłem na zachód. Pomimo porywistego wiatru, dotarłem niemal tajnymi ścieżkami, gdzie chyba testowana jest broń chemiczna, nad Morze Północne. Nareszcie zobaczyłem największą atrakcję Esbjergu - pokraczne rzeźby czterech postaci. Podobno jest to dzieło sztuki, ja jednak sztuki tam nie widzę. Niestety nie mogę zamieścić zdjęć, gdyż utkwiły na karcie, która nijak nie chce współpracować z moim komputerem (mam nadzieję, że tylko moim). Widać je całkiem dobrze na zdjęciu satelitarnym:

Niedaleko tychże postaci zaparkowałem swego żelaznego rumaka i wybrałem się na spacer wzdłuż morza. Miałem nieco szczęścia, gdyż trafiłem na odpływ, więc dość szeroki pas plaży był dostępny suchą nogą. Woda niestety o nieco nieprzyjemnym zabarwieniu, ale choć raz należałoby, choćby symbolicznie tutaj popływać. Ponieważ przeczytałem, że jest tu dość sporo bursztynów, więc rozglądałem się za nimi. Niestety fale nic nie wyrzucały. Mniej szczęścia niż bursztyny miały niektóre meduzy. Co kilkadziesiąt kroków można napotkać wysychający, niebieskawy dysk o średnicy ok.25cm pozostawiony przez cofające się morze. Kiedy porzuciłem nadzieję na znaleziska lepsze niż muszelki czy pancerzyk niewielkiego kraba (których zdjęcia chciałem zamieścić, ale cóż, złośliwość rzeczy martwych), wróciłem do "Ludzi spotykających morze".

Kiedy schodziłem już z plaży i zmierzałem w kierunku schodów, coś brązowego mignęło mi w piasku. Nareszcie! Bursztyny, i to dość liczne, choć marnej urody, znalazłem w najmniej spodziewanym miejscu. Zadowolony zrobiłem kilka zdjęć białym posągom, odpiąłem swój pojazd i z lekkim rzężeniem przy przedniej zębatce i kołem drgającym przez skrzywioną oponę ruszyłem na południe w poszukiwaniu kolejnego celu swojej podróży.

Z lekkimi kłopotami komunikacyjnymi, gdyż nie bardzo wiem jak należy jeździć po tutejszych ścieżkach rowerowych, bo u nas takich po prostu nie ma, z mapą w kieszeni i pełen nadziei dotarłem do Adgangsvejen. Moim drugim celem było odnalezienie ściany wspinaczkowej, która rzekomo ma się mieścić na tej ulicy pod numerem 16. Ulicę znalazłem, numer też, jednak śladu ściany nie znalazłem. Spróbowałem wejść przez jedne drzwi, które okazały się zamknięte, więc musiałem odjechać z niczym. Ostatnia nadzieja w telefonie, który też jest podany. Może uda się odnaleźć to zakamuflowane miejsce i będę mógł ściągnąć z Polski swoje buty wspinaczkowe. Tymczasem wróciłem do akademika i dopadła mnie codzienna nuda, której wynikiem jest ten post.

Brak komentarzy: